Dzień 3 - Żółty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- WIKTOOOOOR!

Oho. To brzmi jak zapowiedź urwania łba. I braku seksu przez następny miesiąc.

Rzadko kiedy widywałem rozwścieczonego Yuuriego. Już pomijam fakt, że zdecydowanie wolę, gdy Yuu ma czerwoną buźkę przeze mnie... lecz z innego, znacznie przyjemniejszego powodu. A teraz huknął drzwiami od łazienki, wychodząc, a przy tym tupiąc wyraziście, gdy kierował swe kroki ku mnie, do kuchni.

Spojrzałem na niego najniewinniej, jak się tylko da. Jak uroczy, siwy koteczek, który właśnie narobił swemu panu do kapci, a teraz łasi się do jego nóg. Całość okrasiłem pięknym uśmiechem. No już, kochanie. Nie bądź na mnie zły. Patrz, jaki jestem słodki.

Cholera, nie działa.

Mój własny mąż zabijał mnie spojrzeniem. Pod jego cudownymi oczkami o kolorze mlecznej czekolady malowała się czerwień podobna dojrzałej czereśni lipcową porą. Jego oddech był ciężki, przyspieszony. Odgarnął z czoła włosy (erekcjo, nie teraz!), po czym założył ręce na piersiach, patrząc na mnie wyzywająco.

- No co tam, kochanie? – spytałem. Próbowałem się jeszcze uśmiechać, ale po chwili mina mi zrzedła, a fiut opadł, gdy mój brązowooki Eros mordował mnie wzrokiem.

- Musimy poważnie porozmawiać, Wiktorze.

Jestem w dupie. Yuuri mówi tak zazwyczaj, gdy jest na mnie naprawdę zły. Już chrzanić brak seksu! Serce mi się kraje, gdy widzę, że mój Yuuri jest zły, a już tym bardziej, jeśli jest to moja wina. Wtedy patrzyłem na siebie w lustrze z takim obrzydzeniem... Jak można urazić tę kochaną istotkę? Myśl o tym, że posunąłem się (ekhem) do czegoś takiego, nawet nieświadomie, była niczym nóż wbity w moje serce.

- To gdzie ten test? – wciąż próbowałem się ratować. Może uda mi się zmniejszyć napięcie...

- Jaki test?

Głos Yuuriego jest tak szorstki, że niemal poczułem, jakby ktoś przejeżdżał mi po jajach papierem ściernym.

- No test. Test ciążowy. W końcu chciałeś poważnie porozmawiać, więc może nie bocz się tak i powiedz w końcu, że będę tatusiem?...

Yuu przewrócił oczyma, teatralnie kładąc dłoń na czole, a przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Chyba mi się udało.

- Dobra, dobra. Nie myśl, że jednym słabym żarcikiem odwiedziesz mnie od ochrzanu.

A jednak się nie udało. Szlag. Westchnąłem głośno i spuściłem głowę, patrząc mężowi prosto w oczy. Jestem gotów na każdą karę. Tylko proszę cię, skarbie, oszczędź moje klejnoty rodowe. Przydadzą ci się jeszcze, a przecież tak je lubisz...

- Więc w czym zawiniłem, kochanie?

- Wiktor. Ja naprawdę rozumiem, że z twoją pamięcią jest krucho – Yuuri oparł się biodrem o blat, nie spuszczając ze mnie wzroku, położył mi palec na nosie i zaczął naciskać na niego jak na klaksonik – Ale żeby zapominać spuścić wody w kiblu?

Co.

- Że ja?!

- A widzisz tu innego Wiktora?

No nie. Wiem, że mam sklerozę młodzieńczą. Wiem, że zapominam często o takich rzeczach jak umycie kubka po herbacie czy o jakiejś pierdole na zakupach. Zapominam nastawić budzik (tu wstaw gniewny wzrok Yakova), zapominam zamknąć domu na klucz, ale żeby zapomnieć o tym?!

Nie ma mowy. Będę się kłócić!

- Niemożliwe! – żachnąłem się – Kochanie, oboje dobrze wiemy, że pamięć mnie czasem...

- Często...

- Niech będzie. Oboje wiemy, że pamięć mnie często zawodzi, ale nigdy, nigdy nie zapomniałbym o spuszczeniu wody w kiblu! Przecież zawsze sprawdzam, no!

- No to jak mi to wyjaśnisz? – mruknął Yuuri, wciąż piorunując mnie wzrokiem – Wchodzę do toalety, podnoszę deskę, a tam żółto.

Niemożliwe. Jak mojego męża i jego słodkie jęki kocham!

- Skarbie, uwierz mi – jęczę błagalnie, biorąc do ręki czajnik elektryczny, nalewając wody, wstawiając ją i wyciągając dwa kubki z szafki.

- Wiktor, gdybym miał ochotę na lemoniadę, przecież bym uprzedził, nie musisz mi robić takich niespodzianek...

- Aaa, właśnie! Cytrynki do herbaty? – łapię żółty owoc w dłoń, podrzucam go popisowo, po czym chwytam, kładę na deskę i zabieram się do krojenia.

Zapominając, że wciąż mam na ręce te rany po kichnęciu z nożem w ręku, a nie mam opatrunku.

Żółtawy sok skrapla rany, a ja czuję, jakbym właśnie trafił do czeluści piekielnych. Boli! Szczypie! Aaa! Ratunku! Szybko wsadzam rękę pod kran i odkręcam wodę, by spłukać kwasek z ran. Kątem oka widzę, że Yuuri uśmiecha się, rozbawiony moim żałosnym wyczynem. Po chwili rzednie mu mina.

- Czekaj, Wiktor. Nie zakręcaj wody.

- Hę?

- Nie zakręcaj wody.

Wycieram ręce i po chwili razem ze zdziwieniem przyglądamy się... żółtemu strumieniowi wody płynącemu z kranu. Patrzymy po sobie, to na kran, to znowu po sobie. Zerkam na wodę w czajniku. Też żółta! Szybko odłączam go i wylewam letnią jeszcze wodę do zlewu. No żółta!

- Myślisz o tym samym, co ja? – zerkam na Yuuriego. Oto moja szansa na oczyszczenie z żółtych zarzutów!

Pędzimy oboje do toalety. Yuuri podnosi klapę. Woda w zbiorniczku na dnie jest żółta. Naciskam spłuczkę. Spływa żółta woda.

Z zadowoleniem obserwuję, jak mojemu mężowi rzednie mina. Po chwili patrzy na mnie skruszony z przepraszającym uśmiechem na tej słodkiej buźce.

- O rany... Przepraszam cię, kochanie! – łapie mnie za ręce, myśląc najpewniej, że się gniewam za niesłuszne oskarżenie – Najwyraźniej grzebią coś przy rurach, a ja już rzuciłem się z podejrzeniami na moją kochaną, siwą sklerozę.

Ooo, mów mi tak! Odwzajemniam uśmiech i obdarzam Yuuriego czułym pocałunkiem. W kiblu. Przy klopie, z którego leci żółta woda. Romantycznie jak w mordę strzelił.

- No już, już – zapominam o sprawie i szczerzę się jak głupi do sera – Co jak co, ale o tym bym nie zapomniał.

- No to nici z herbaty... - westchnął Yuuri – Skoczysz do sklepu po butelkowaną wodę, Wicia? Napiłbym się tej herbatki.

- Chce ci się pić?

- Ano.

- A ja bym się odlał. Możemy... połączyć interesy.

- Wiktor! – widzę i słyszę, jak moje kochanie się śmieje, rumieniąc się z zażenowania, trzepiąc mnie ręką po łapach – No wiesz ty co?...

- Pójdziesz ze mną na przechadzkę do sklepu?

- Wiesz... - Yuu wyciąga telefon, pokazując mi go i uśmiecha się tajemniczo – Wzywają mnie na posiedzenie rady ministrów.

Ojć. No to kwarantanna na pół godziny.

- Tylko daj mi skorzystać. I nie zapomnij potem spuścić wody!

- WIKTOR!

Dlaczego takie żarty śmieszą najbardziej?

Nieważne. Dobry związek to taki, gdzie można śmiać się razem... z byle gówna.


-----------

Równo 1000 słów! Dedyk tradycyjnie dla:

Dziabara - za ten czelendż, przez który rodzą się we mnie takie chore pomysły

oraz

asami-chi i Vitya_Nik - za czynne wsparcie podczas pisania i wymyślania!

Ta część oparta - niestety - o własne doświadczenia. Niech żyją babskie kible na uczelni. :')

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro