Dzień 4 - Zielony

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Łagodny szmer wiatru, który mierzwi trawy i liście na drzewach i krzewach, zdaje się być cichym szeptem tych wszystkich, którzy tu spoczywają. Pośród tej przyjemnej ciszy, wśród kojącej zieleni, słychać jedynie nieśmiały świergot ptaków oraz rytmiczne uderzanie szpadli o grunt.

- Zachciało się, cholera jasna, podwójnego... A zapowiadało się tak pięknie: trzy szpadelki w głowie, dwa w nogach, na dwa metry w dół i fajrant. Yuuri, kto w ogóle ubzdurzył sobie podwójny? Przecież pojedynczy miał być.

Brunet, opierając się o szpadel i ocierając pot z czoła, kątem oka zerknął na swego męża. Yuuri musiał przyznać, że siwelec przezabawnie wyglądał w ciemnych, poprzecieranych spodniach, we flanelowej koszuli w kratę i w tym charakterystycznym bereciku z daszkiem. No Rusek jak się patrzy! Brakowało tylko, żeby między zębami trzymał szluga, bo słowiański przykuc już był. Wiktor balansował na krawędzi wykopanego grobu, zdjąwszy czapkę i odruchowo chcąc odgarnąć grzywkę. Zapomniał, że jakiś czas temu skrócił włosy.

- Miał być pojedynczy, zgadza się – odparł okularnik – Ale wczoraj wieczorkiem wpadła rodzinka i powiedziała, że bez męża żoneczka nie pociągnie za długo, już teraz jest na skraju załamania... No i kazali na wsiakij słuczaj kopać podwójny, więc kwitniemy tu od bladego świtu i robimy ten cholerny grób.

Wiktor przewrócił oczami. Co prawda każdego zmarłego szanował i w ostatniej posłudze nie miał względu, czy lubił umarlaka, czy nie, jednak teraz był wyjątkowo nie w sosie. Sierpniowy skwar lał się z nieba, zwłaszcza że było południe, a oni jak te ciecie, we flaneli, w tych ruskich berecikach, zapoceni i umorusani ziemią. A tu zaraz trzeba się myć i wskakiwać w ciemne garniaki!

Ot, cały urok pracy w zakładzie pogrzebowym. Wiktor i Yuuri nie byli typowym kopidołkami, co dziurę wykopią, skrzynkę wrzucą, zasypią, uklepią kopczyk i zaraz pójdą na głębszego. Oj nie. Razem z kumplami prowadzili poważny interes, a każdy z nich specjalizował się w czymś innym. Chris był kierowcą, nosił trumny, lecz trupów się nie dotykał. Georgi zajmował się myciem, ubieraniem, składaniem do kupy i makijażem. Jego poetycka, delikatna dusza kochała się w obcowaniu ze zmarłymi. Jurij zajmował się bukietami, poza tym stronił od wisielczej atmosfery. Jego chłopak, Otabek, murował i zajmował się pomnikami, zwłaszcza literami i zdobieniami. No i głowy całego interesu – Wiktor i Yuuri – zajmowali się najczarniejszą robotą. Odbierali sztywnych z miejsca zgonu, kopali groby, zajmowali się obróbką kamienia i wykonywaniem pomników. I tak się żyje na tej wsi... tfu, w świecie tych, co stoją na granicy życia i śmierci, bratają się z kostuchną. Oficjalnie w garniturach, pełni powagi i szacunku, lecz podczas brudnej roboty umorusani jak prosięta, raz po raz sypiący wisielczymi żarcikami.

- Wracajmy, Wicia – Yuuri wyciągnął do siwelca rękę, by ten pomógł mu wyjść z dołka – Musimy się jeszcze ogarnąć, a za niedługo pogrzeb.

- Przypomnij mi, skarbie, kogo my dziś chowiemy? – Wiktor wyciągnął męża na powierzchnię.

- Jakiegoś kanadyjskiego łyżwiarza. Czekaj, nazwałeś mnie skarbem?

- Tak, a co?

- W sensie że chcesz mnie zakopać?...

Wiktor przygryzł wargę, mina mu zrzedła, a serce roztrzaskało się na myśl o tym, że być może będzie miał to nieszczęście chować swego męża.



Tuż przed przybyciem rodziny... „odrobinkę" ich poniosło. Już pod prysznicem zaczęli niby przypadkowo muskać swe muskularne ciała, zaś gdy Yuuri zobaczył swego ukochanego w ciemnych spodniach, w szarej, rozchełstanej koszuli, w elegancko zaczesanych włosach, zaś Wiktor ujrzał Yuuriego, który zdjął okulary i zaczesał włosy na tył... Totalnie olewając fakt, że w tym domu pogrzebowym, tuż za ścianą, w otwartej trumnie, leży Bogu ducha winien nieboszczyk, zabrali się za siebie, racząc się ostatnimi chwilami przed godziną zero. No co, sztywno było. Dosłownie.

I kiedy oboje wspięli się na szczyt, kiedy Wiktor, wtulając twarz w ramię swego kochanka, ledwie powstrzymywał się od krzyku, zaś Yuuri, mocno wczepiony w tors męża, pojękiwał cichutko, zza drzwi usłyszeli poirytowanego blondynka:

- Te, pedały! Kończta te orgietkę i wciągajcie spodnie na te obleśne dupska! Chris wiezie nam Rodzinkę Spaprano!

Z gardeł obu mężczyzn wydarł się rozczarowany jęk. Siwy prędko wysunął się z męża, dopiął spodnie koszulę (wszyscy zgodnie uznali, że dziś mogą pieprzyć marynarki), zawiązał krawat i popędził, by wyrzucić zużytą gumkę i otworzyć drzwi do kaplicy, zaś Yuuri, ogarnąwszy się, jeszcze raz sprawdził, czy napis na tabliczce przybitej do krzyża zgadza się z danymi.

Niedługo potem do kaplicy weszli Wiktor i Chris, prowadząc cały tabun rozryczanych ludzi, zaś Yuuri spytał krótko:

- Pan Jean-Jacques Leroy?



Pogrzeb jak pogrzeb. Ksiądz, który pojęczał coś nad trumną, wyjąca wniebogłosy rodzinka, żoneczka przez prawie cały czas... leżąca na trumnie i tonąca w wodospadzie łez... Potem ponura droga na cmentarz. Chris i Georgi jechał karawanem, za nim podążała rodzina, zaś pozostali wsiedli w czteroosobowego melexa i pojechali naokoło.

- Kurczę, szkoda mi tej Isabeli – westchnął Yuuri. Odruchowo wyobrażał sobie sytuację, gdy w trumnie spocząłby Wiktor. Brunet przyznał się sam przed sobą, że zachowałby się podobnie, co żona zmarłego.

- No, biedna kobitka – rzucił Wiktor, wyobrażając sobie to samo, co Yuuri, tylko w drugą stronę – Dobrze, żeśmy machnęli dwuosobowy dołek.

- Tej, jak w ogóle zginął ten JJ, co? – mruknął Plisecki, gapiąc się w mijane drzewa.

- Podobno trzasnął łbem o bandę, gdy popisywał się przed Isabelą – odparł Otabek.

I wtedy echem po trzech sąsiednich kwaterach poszło donośne „ja pierdolę!".



Było już po pogrzebie. Isabela prawie wpadła do grobu, jeden wielki płacz i dramat, zaś po nich nadeszła chwila refleksji. Podczas gdy reszta pracowników pojechała do zakładu, Wiktor i Yuuri przysiedli wśród zieleni, na ławeczce przy fontannie, podziwiając zachód słońca.

Brunet widział, że zieleń podejrzanie gra i iskrzy się w lazurowych, szklistych oczach. Po policzkach siwego spłynęły dwie wielkie łzy, kiedy tak patrzył w dal i trzymał dłoń męża tuż przy swoim sercu.

- Żebym ci nigdy nie musiał pożegnania wyprawiać, Yuu... ja tego nie wytrzymam... Ja bez ciebie nie wytrzymam!...

Okularnik zacisnął zęby. Zrobiło mu się słabo, gdy wyobraził sobie śmierć Wiktora, a wtedy spojrzenia ich oczu spotkały się.

- Yuuri, ja... ja...

- Tak, kochanie?

- Ja... JA OMYŁKOWO WRZUCIŁEM TĘ JEBANĄ GUMKĘ DO TRUMNY TEGO GOŚCIA!

Rozkopywanie grobu pod osłoną nocy, by wyciągnąć umrzykowi zużytą prezerwatywę spod nosa... takie romantyczne.


--------------------------------------------

Tradycyjnie:

Dziabara - kobieto! Te 1000 znaków to okrutność przeokrutna! Tyle musiałam poucinać, wyszło nijako, a miałam tyle pomysłów... T^T W końcu jestem dziecię wychowane na zakładzie kamieniarskim, pośród cmentarzy, pomników i kopidołków. :')

asami-chi oraz Vitya_Nik - za namówienie mnie do tego chorego pomysłu

I całą resztę mocno, mocno ściskam i dziękuję, że to czytacie! :'D Już jutro coś, na co zacieram fapki od kilku dni - Niebieski. :):):):):):):):):):)

BTW: Co sądzicie o tym, by w którejś z ostatnich dwóch części rypnąć... omegaverse? ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro