co innemu zabiera

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Linia horyzontu była prosta i nieskończenie długa. Przecinała świat na pół. Połowa należała do oceanu, połowa zaś do nieba, i patrząc na to Taehyung miał wrażenie, że ziemia już w ogóle nie istnieje, choć przecież na niej siedział, czuł jej rozproszony na wietrze, wilgotny zapach, czuł szorstkość kamieni i miękkość traw. Ale jedyne, co widział, to ocean i niebo, które niepostrzeżenie połączyły się w jedną wielką otchłań granatu.

Nie planowali tego. To się po prostu stało. W jednej chwili stali w milczeniu w maleńkiej kuchni skrzypiącego drewnianego domku, a w następnej byli na klifach, wyposażeni w kilka pustych puszek po piwie i kilka nader patetycznych pomysłów w głowach.

Taehyung zamachał nogami w powietrzu. Czubki jego butów zdawały się muskać spienioną morską toń, kotłującą się u ich stóp. Jungkook siedział tuż obok, ani na moment nie puszczając jego dłoni. Ale nawet on nie mógł oprzeć się temu uczuciu. Temu dryfowaniu wśród chmur, temu siedzeniu na skraju świata, jak na dziobie statku i oglądaniu wszystkiego z góry, z tego odległego punktu, w którym nikt już nie może ich dosięgnąć, bo wszystko leży tylko i wyłącznie w ich rękach. I ten klif, i ten horyzont. I ta młodość.

Taehyung oparł głowę na ramieniu Jungkooka, które wydało mu się tysiąc razy stabilniejsze, niż ta skała pod nimi. Noc była ciemna, chmurna i wietrzna. Właśnie tym nocnym wiatrom jeszcze pół godziny wcześniej powierzali wszystkie swoje żale i głupie, młodzieńcze skargi, krzycząc w stronę oceanu, używając tego głosu, który jest im dany, jakby musieli wydobyć z siebie każdy zawód i każde rozczarowanie, każdą ranę i każdą złamaną wiarę, jakby tylko w ten sposób mogli się od nich uwolnić. To był ich bunt, ich rozwinięte skrzydła, ich modlitwa do świata. Ale teraz byli już spokojni. Nocny wiatr ich oczyścił. Nocne fale zabrały całą złość. Modlitwa została wysłuchana. Byli wolni.

- Co teraz będzie? – zapytał Taehyung, ściskając lekko dłoń Jungkooka i budząc go z zamyślenia, w jakie zapadł. Młodszy spojrzał na niego oczami głębszymi, niż morska toń.

- A co ma być?

- Jak wrócisz do domu? – Na to pytanie Jungkook natychmiast pokręcił głową.

- Nie wrócę.

- Wyrzucił cię? – zapytał Taehyung, ale w odpowiedzi Jungkook zaśmiał się przykrym, zupełnie niewesołym śmiechem.

- A gdzie tam! – Znów pokręcił głową. – Powiedział, że to jego wina.

- Co?

- Uznał, że za mało poświęcał mi uwagi i dlatego zacząłem robić takie rzeczy – wyjaśnił Jungkook, a w jego głosie dało się słyszeć żywą, prawdziwą pogardę. – Powiedział, że zapewni mi opiekę lepiej wykwalifikowanych nauczycieli, albo nawet nauczanie domowe, jeśli nie lubię szkoły. Powiedział... - Jungkook zacisnął zęby. – Powiedział, że istnieją lepsze sposoby na zdobycie uwagi rodzica, niż porywanie się na „odrażające dewiacje seksualne". Rozumiesz? On nawet nie zaakceptował faktu, że mógłbym żywić do ciebie jakieś głębsze uczucia. Myślałem, że może, może go złamię, biorąc na siebie odpowiedzialność i przyznając się do tego wszystkiego sam z siebie. Ale on był taki, jak zawsze. Pełen swoich zimnych kalkulacji i sztywnych planów. Niedosięgniony. Boleśnie wręcz opanowany. – Jungkook spojrzał na Taehyunga, a nagły uśmiech na jego rozciętych wargach wyglądał buntowniczo, niemal zwycięsko. – A potem powiedziałem mu, że cię kocham. – Kiedy wypowiadał te słowa, jego spojrzenie było czyste, jak niebo po sztormowej nocy. Taehyung nie musiał robić zdjęcia, czy malować obrazu, żeby wiedzieć, że ten widok zapamięta już do końca życia. – I tak właśnie zdobyłem moje rany wojenne. – Uśmiech Jungkooka był radosny i bolesny, i Taehyung nie mógł znieść jego widoku, więc przymknął oczy, przytłoczony ogromem własnych uczuć dla tego chłopca, który właśnie wyznał mu miłość. Młodszy czułym gestem otarł łzy z jego policzków i pocałował go w czoło, a potem przygarnął do siebie, bo tam właśnie było jego miejsce. Choćby i siedzieli na końcu świata, choćby i od upadku dzieliły ich centymetry, ramiona Jungkooka pozostawały tą jedną jedyną bezpieczną kryjówką, tą przystanią, tą liną zrzuconą nad przepaścią, która uratowała Taehyungowi życie.

Jungkook oparł brodę na jego głowie i zaczął głaskać go po włosach i karku.

- Dlaczego ludzie tak nas za to nienawidzą? – zapytał cicho Taehyung, choć już dawno oduczył się zadawania tego typu pytań. Nie miało to żadnego sensu. Mimo to Jungkook odpowiedział.

- To nie za to – powiedział spokojnym głosem. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała wraz z każdym oddechem, i Taehyung czuł się jakby już spadł i utonął, jakby dryfował ciemnymi wodami oceanu i obserwował chwiejny horyzont. – Tak naprawdę wcale nie o to im chodzi. Świat po prostu nienawidzi nas za zdolność pozostania sobą, mimo nieludzkich wymogów i stalowych jarzm, które próbuje się na nas nałożyć. Kwestia tego, jak kocham i kogo kocham, to tylko pretekst. Ojciec już dawno by mi przywalił za to jaki jestem i jak żyję, gdyby tylko wcześniej dostał ku temu okazję. A twoja rodzina już dawno by cię wydziedziczyła i zamiotła pod dywan, jak twojego dziadka, gdybyś tylko jako pierwszy nie zniknął im z oczu. Tak to właśnie jest. A my możemy albo się na to godzić, albo z podniesioną głową odpowiedzieć.

Taehyung uniósł głowę i spojrzał na Jungkooka z uwagą.

- Naprawdę ci to nie przeszkadza? – zapytał.

- Co takiego?

- To, że jesteśmy tacy? – sprecyzował. Jungkook już zamierzał odpowiedzieć, kiedy Taehyung go powstrzymał. – Nie zrozum mnie źle. Po prostu... wiem, że wcześniej nigdy nawet nie całowałeś się z chłopcem, czuję to, i nie chciałbym, żebyś... żebyś się pomylił, po prostu. Znałem kiedyś kogoś, kto powiedział mi, że się pomylił. Więc naprawdę nie chciałbym, żeby się okazało, że to była tylko porywczość chwili i...

- Taehyung – przerwał mu młodszy, patrząc na niego tak ciemnym, tak intensywnym wzrokiem, że aż poczuł gorąc na twarzy. – Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale pragnę cię. Mocno i boleśnie. Pragnę cię niemal od samego początku. Ciebie i tylko ciebie.

Patrzyli na siebie jeszcze tylko przez chwilę, tylko przez chwilę, nim ich usta złączyły się, a klify, ocean i horyzont straciły jakiekolwiek znaczenie. Został tylko dotyk skóry i gorące oddechy. I to palące pragnienie, żeby być bliżej, bliżej siebie, tak blisko, jak to tylko możliwe. Młodszy zaczął całować ukochanego po szyi, ozdabiać ją swoimi uczuciami i marzeniami, a Taehyung przyjął to wszystko, wszystko bez wyjątku, wplatając palce w jego włosy i cichym westchnieniem odpowiadając na każdy dotyk. Jego serce dudniło głośno w piersi, a krajobraz wirował delikatnie, jakby wciąż byli na pokładzie nocnej łodzi, wiodącej ich nie wiadomo gdzie, byle dalej od tego świata, który nie chciał oglądać ich szczęścia.

Taehyung odsunął się od skraju przepaści, raz jeszcze znajdując oparcie w falującym zielonym morzu trawy, a Jungkook raz jeszcze zawisł nad nim, jak zbłąkany latawiec na tle smutnego nieba. Zza krawędzi szarej bluzy wystawał kołnierzyk żółtej koszulki, i ten mały, głupi szczegół wydał się Taehyungowi najpiękniejszą rzeczą, jaką tego dnia zobaczył.

I nawet kiedy trawa pod jego plecami zmieniła się w prześcieradło, a żółta koszulka Jungkooka spoczęła gdzieś w odległym kącie pokoju, Taehyung nie szukał już dopasowanych barw i przemyślanych kompozycji. Bo jego młodość nie była czymś wymierzonym, namalowanym i okutym w ramy. Była chaotyczna, wartka i zmienna, jak rzeka, do której nie można wejść dwa razy. Jak nienagrana pieśń, która brzmi inaczej, ilekroć się ją wyśpiewa. Jak ten świat, stary głupi świat, który nigdy nie nauczył się, jak kochać niepodobnych sobie.

Taehyung nie potrzebował jego miłości. Miał jej w sobie dość, by obdarować nią i wiatr i chmury na niebie i tego chłopca w kolorowych koszulkach, którego imię stało się jego końcem, jego definicją, jego wiecznością. Tego chłopca, który zrujnował cały jego misterny plan i namalował mu młodość po swojemu. Używając możliwie najmniej wysublimowanych barw.

*

///jak wam życie mija, moi drodzy? czas pożegnań znów jest bliski

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro