jak miedziany grosik w mieszku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Więc przyjechałeś tu ze względu na obrazy dziadka? – zapytał Jungkook, kopiąc leżący na chodniku kamyk. Po ostatnich przygodach w wodzie obaj mieli dość plaż i klifów, jakby niespodziewanie stęsknili się za zwykłą przyziemnością miejskich uliczek. Było coś bezpiecznego w tych zwalistych szarych fasadach, przesłaniających większość smutnego nieba i dźwiękach ludzkiego pośpiechu, maskujących odległy szum fal. Łatwiej było nie myśleć. Łatwiej było nie tęsknić. Jakby tłoczność i ruchliwość miasta automatycznie zapełniała w człowieku tę pustkę, którą widok oceanu demaskował.

- Tak – odpowiedział Taehyung. – Nie. – Wzruszył ramionami. – Nie wiem.

Jungkook pokiwał głową, jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Jakby rozumiał, choć przecież sam Taehyung nie miał pojęcia, o co mu chodzi. A może właśnie w tym rzecz. Może właśnie kogoś takiego zawsze potrzebował. Kogoś, kto zrozumie, jak bardzo on nic z tego świata nie rozumie. I pozwoli mu na to. Pozwoli mu nie rozumieć jeszcze trochę dłużej.

- I jak ci się tu podoba?

To pytanie go zaskoczyło. Myślał o tym klifowym miasteczku od tylu lat, że czasem wręcz pojawiało się w jego snach. Śnił o ostrych skałach topiących swoją nagość w głębinach morskiej piany. Śnił o pustej szarości nieba i zgniłej zieleni łąk. Śnił o obrazach, tych wyklętych obrazach, w których próbował odnaleźć siebie. Planował wyprawę w to miejsce tak długo, że nawet nie przyszło mu do głowy się zastanawiać, jak mu się ono w zasadzie podoba.

Zmarszczył brwi i spojrzał na Jungkooka.

- Wcale – odpowiedział.

- Dlaczego?

Taehyung uniósł kącik ust. Trudno było ocenić, czy jego uśmiech jest bardziej przekorny, czy smutny.

- Bo jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem – odparł, wzdychając cicho. Jungkook również się uśmiechnął.

- Zgaduję, że nic się tu nie zmieniło przez ostatnie 50 lat – rzucił żartobliwym tonem. – Nie wybudowali nawet Starbucksa.

- Bo to dziura zabita dechami, na co tu komu Starbucks! – zaśmiał się Taehyung, po chwili jednak spoważniał i pokręcił głową. – Ale nie o to chodzi.

- Więc o co?

- Myślę, że podświadomie liczyłem, że jednak zastanę tu coś nowego? Że jednak znajdę w tym krajobrazie coś bardziej optymistycznego, niż dostrzegałem na obrazach. – Taehyung zawahał się. – Coś jakby nadzieję.

- I znalazłeś?

- Nie w krajobrazie – odparł Taehyung, przez chwilę patrząc Jungkookowi w oczy. A potem pchnął drzwi kawiarni pod albatrosem, do której nie wiadomo kiedy i czemu dotarli. Była cicha i opustoszała, jak zwykle o tej porze dnia. Stary właściciel przysypiał za ladą, przyprószając zamglone tafle blatów i stolików dodatkową warstwą senności. Taehyung nie był pewien, czy powinni byli tu przychodzić. To miejsce zawsze wprawiało go w dziwny nastrój, jakby wchodził do domu wiszącego na skraju urwiska i opadał powoli, ale konsekwentnie, prosto w ciemne fale niebytu. To było przyjemne uczucie. Przypominało mu tę śmieszną lekkość w środku, której człowiek doświadcza na szczycie kolejki górskiej w parku rozrywki, tuż przed upadkiem w dół. Jakby na zapleczu tej zapomnianej przez świat kawiarenki mógł zapaść się w wysłużoną kanapę i naprawdę zniknąć. Zmienić się w nutę jazzowej piosenki, w precyzyjną linię horyzontu, namalowaną grafitową farbą na czystym płótnie. To było wyzwalające i elektryzujące i piękne i przerażające. Prawie tak, jakby naprawdę mógł być w pełni sobą. Jakby nie było w tym nic złego.

I może nawet poddałby się tej atmosferze, może nawet rozpłynąłby się w mglistym półmroku zakurzonego zaplecza i skrzypieniu starego gramofonu, gdyby nie ten chłopiec w wypłowiałej, pomarańczowej koszulce, który przykuwał jego wzrok, jak refleks zachodzącego słońca na ciemnej ścianie pustego pokoju. Bo Taehyung czuł się jak pusty pokój. Pokój, do którego tak dawno nie zbłądziło żadne światło, który drzwi i okna miał szczelnie zamknięte, pozasłaniane, byle żaden promień nie dotarł do środka i nie oświetlił jego mizernego wnętrza. Nie zawsze tak było. W jego pamięci wciąż migotało widmowe wspomnienie dawnych dni, kiedy świat był nieco mniej skomplikowany, albo kiedy jego oczy po prostu postrzegały go w prostszy sposób. Wtedy nie miał zamkniętych drzwi i okien, wtedy nie był nawet pokojem, ale łąką, ogrodem, lasem. W tamtych dniach oddychał przestrzenią, a słońce malowało jego przymknięte powieki kolorami dziecięcych snów. W tamtych dniach był sobą. A potem zrozumiał, że jest wszystkim, czego świat nie potrzebuje. Wszystkim, czym nie powinien być.

Teraz siedział w ciemnym pokoju i obserwował ten pomarańczowy błysk, ten błędny ognik, zatopiony w cieniach. I myślał, myślał o tym, że nawet w kamieniach drzemią iskry. Więc jeśli jego serce zmieniło się w kamień, Jungkook mógł być zaklętą w nim iskierką. Mógł też być pożarem, który go zniszczy i zostawi za sobą tylko popiół. Bał się przekonać, które z tych wyobrażeń bliższe jest rzeczywistości.

Jungkook uruchomił gramofon i opadł na kanapę, w pewnej jednak odległości od Taehyunga. Wyglądał na zestresowanego. Może obaj się bali, choć sami jeszcze nie byli pewni czego. Dobiegający z kąta pokoju kojący głos Niny Simone sprawił, że starszy rozluźnił ramiona i zrzucił ze stóp buty, żeby usiąść po turecku.

- Młodość – powiedział, nie patrząc na Jungkooka. Młodszy posłał mu zdumione spojrzenie.

- Co?

- Młodość – powtórzył powoli, jakby sam smakował to dziwne, tajemne słowo na języku. – To tytuł serii obrazów mojego dziadka, które widziałeś – wyjaśnił, uśmiechając się przy tym z pewnym zażenowaniem. – Uznałem, że może chciałbyś to wiedzieć...

Jungkook przez chwilę milczał, jakby nad czymś myślał, a potem też zdjął buty i usiadł po turecku, bliżej Taehyunga.

- Więc to dlatego przyjechałeś. Żeby znaleźć tę młodość z obrazów – powiedział pewnym tonem. Taehyung zamrugał oczami, zaskoczony prostotą tych słów. To był kolejny problem z Jungkookiem. W jego ustach wszystko brzmiało tak prosto i banalnie. Potrafił w dwóch zdaniach zamknąć całe lata świetlne taehyungowych wędrówek myśli, zgubionych ścieżek i niejasnych zamiarów. Co gorsza, miał rację. Zawsze miał rację.

- Głupie, co? – rzucił Taehyung gorzko, czując że pieką go uszy z zażenowania. W takich momentach zawsze dotykała go jakaś potworna, paraliżująca głupiość egzystencji. Jakby sam fakt, że oddycha, był w naturalny sposób głupi. Jakby każda jego wzniosła myśl była niczym innym, jak przejawem naiwności i idiotyzmu. Ale Jungkook pokręcił głową.

- Moim zdaniem to czarujące – powiedział, uśmiechając się delikatnie i zerkając na Taehyunga tak, jakby bał się go spłoszyć. Starszy poczuł jeszcze gorszą falę ciepła na twarzy. Nikt nigdy nie powiedział mu czegoś takiego. Nie miał pojęcia jak zareagować. – Ale twoja młodość też jest piękna. Nie musisz żyć w ramach cudzego obrazu.

Te słowa go zabolały. Jakby Jungkook sięgnął w głąb jego serca i dotknął dłońmi najgłębszych ran. Naprawdę, naprawdę rozumiał zbyt wiele. Taehyung przygryzł wargę i pokręcił głową.

- Młodość to ból – powiedział, nie mogąc powstrzymać gorzkiego uśmiechu. – Ból tego, że jest się młodym. Że powinno się to wykorzystać, robić coś, coś wielkiego i wspaniałego, coś co zmieni świat, coś co zbuduje go od nowa, co pozwoli mu dalej się toczyć, biec w górę i w górę i dalej i wyżej, i sięgać dziwnych, obcych gwiazd. – Taehyung zacisnął powieki, zły na siebie za te wszystkie głupie słowa, których nie mógł powstrzymać przed wypłynięciem z ust. – Młodość, jest jak gruźliczka. Piękna, blada i rumiana. Umierająca.

Zapanowała cisza, nagła i dzwoniąca w uszach. Przez chwilę tonęli w niej bezczynnie, jakby nie do końca świadomi jej źródła. A potem Jungkook mruknął coś pod nosem i odwrócił się w kierunku gramofonu.

- Doris chyba ma dość naszego towarzystwa – powiedział, zsuwając się na podłogę i kucając przy urządzeniu. Uniósł zakończone igłą ramię i przyjrzał się płycie, która z jakiegoś powodu stanęła w miejscu w środku piosenki. Zmarszczył brwi, usiłując znaleźć możliwą przyczynę usterki. Taehyung przyglądał mu się w milczeniu. W głowie wciąż dźwięczała mu melodia urwanej piosenki. Jak samotne zawołanie, na które odpowiedź nie nadchodzi i być może nigdy nie nadejdzie. Tak właśnie Taehyung się czuł, zanim spotkał Jungkooka.

Bo Jungkook zawsze odpowiadał, nawet jeśli Taehyung nie wołał.

Starszy przygryzł wargę, znów czując pod stopami ruch ziemi, usuwającej się spod palców, ciągnącej go za sobą w przepaść. Jungkook miał nauczyć go pływać, a zamiast tego jedynie zachęcił go do częstszego spadania.

Młodszy poddał się w próbach reanimacji przerwanej piosenki i wybrał inną płytę. Kiedy opadł z powrotem na kanapę, Taehyung wziął głęboki wdech i wypowiedział na głos pytanie, które dręczyło go nie tylko odkąd tu przyjechał, ale znacznie dłużej, od wielu lat, od tego pierwszego razu, kiedy spojrzał na spienione olejne fale obrazu i zapragnął poczuć ich wilgoć na policzkach.

- Nie uważasz, że to strata czasu? Przyjeżdżanie tu i szukanie nie wiadomo czego pośród skał i chaszczy? – Jego głos zabrzmiał dużo bardziej rozpaczliwie, niż miał to w zamiarze. Nic nie mógł jednak na to poradzić. Obrazy dziadka były jedynym wsparciem i gestem zrozumienia, jaki kiedykolwiek otrzymał od swojej rodziny, a uwiecznione na nich krajobrazy jedynym celem, jaki kiedykolwiek samodzielnie wymyślił i zrealizował. Myśl o bezsensowności tego wszystkiego nie odstępowała go jednak na krok. Przecież nawet przyjechanie w to zapomniane przez świat miejsce nie wskrzesi jego dziadka, ani nie naprawi jego własnego, przeżartego smutkiem serca. Nie nauczy go żyć. Jedyne, co klify kiedykolwiek miały do zaoferowania, to spadanie. A Taehyung i tak już leciał na łeb na szyję, ilekroć spoglądał Jungkookowi w oczy. Tak, jak w tej chwili.

Młodszy pokręcił głową.

- Nie, to zrozumiałe, że chcesz jakoś upamiętnić też swoją młodość – powiedział. Taehyung zrobił zdziwioną minę.

- Upamiętnić?

- No, robiąc zdjęcia. Może i nie malujesz obrazów, jak twój dziadek, ale zdjęcia to też forma twórczości. Człowiek ma naturalną potrzebę tworzenia. – Chłopak podrapał się nerwowo w kark, nieco speszony zdumionym spojrzeniem kolegi. – Przynajmniej tak mi się wydaje...

Jungkook miał rację.

Taehyung od zawsze chciał coś stworzyć. Obraz, rzeźbę, piosenkę. Cokolwiek. Ale nie był artystą. Był zwykłym szarym człowiekiem, w którym utkwił jedynie odłamek artystycznej duszy. Uwięziony, jak owad w bursztynie. Czuł się przez to, jakby całe życie nosił w oku odłamek szkła, fragment innej rzeczywistości, bolesnej, takiej która kazała mu cierpieć i być kimś innym, niż powinien. Widzieć świat inaczej. Pragnąć inaczej. Kochać inaczej.

Czasem zastanawiał się, czy ten drobny okruch szkła to pamiątka po dziadku, kawałek jego udręczonego serca, który po nim odziedziczył. W końcu byli do siebie tacy podobni. Jego rodzina postrzegała to jako swego rodzaju klątwę, jak chorobę genetyczną, która ku ich nieszczęściu spadła na jedynego syna, na ich nadzieję, ich plan, ich przyszłość, zatruwając ją i niszcząc doszczętnie. Ale on widział to inaczej. Dla niego to był dar. Wolał żyć krótko i boleśnie, ale prawdziwie. Wolał, żeby jego młodość była jak pełen pomyłek i przypadkowych kolorów obraz, którego nikt nigdy nie namalował do końca, niż jak stworzony precyzyjnie i od linijki rysunek techniczny. Może nie był artystą, ale patrzył jak artysta i czuł jak artysta. Czasem myślał, że być może przyszła również pora umrzeć, jak artysta.

A teraz po raz pierwszy ktoś naprawdę dostrzegł w nim artystę.

Taehyung spojrzał na Jungkooka. Już spadał, już topił się w lepkich ciemnych wodach, już grzązł i osuwał się w to wszechmocne przekleństwo, w zaufanie. I nie miał wcale ochoty z tym walczyć.

- Czy pomożesz mi udokumentować moją młodość? – zapytał, a mała blizna na policzku kolegi drgnęła, kiedy się uśmiechnął.

- Z przyjemnością – powiedział i może, ale tylko może, brzmiało to jak prawdziwa obietnica.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro