= ROZDZIAŁ ÓSMY =

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jeżeli od jakiegoś czasu ci się podobam, mogłaś wejść przez bramę. Nie musiałaś podglądać mnie z drzewa. — Irytujący, chłopięcy głos dobiega jej uszu.

An Ha mruga oczami i spostrzega stojącego w dole, po drugiej stronie płotu wysokiego młodzieńca o jasnych – pewnie farbowanych – włosach i przejrzystym spojrzeniu, który uśmiecha się do niej promiennie, z dozą pewności siebie, pasującą niemal do każdego nastolatka z przerostem ego.

Próbuje jakoś się pozbierać, ale nie jest to łatwe na wąskiej gałęzi, która dodatkowo cały czas kołysze się przy najmniejszym ruchu.

— Odwal się! Nawet nie wiedziałam, że istniejesz — burczy, czerwieniejąc z irytacji, która zdaje się, bawi chłopaka jeszcze bardziej.

— Akurat. Wszystkie tak mówicie.

— Rozumiem, że laski dobijają się do twoich drzwi i okien? — An Ha siada w końcu na gałęzi, jest rozczochrana i spocona, ale bardzo szczęśliwa, że nie ma teraz na sobie spódniczki. Z tej wysokości z łatwością podejrzałby jej majtki.

Już sama myśl jest dla niej żenująca.

— Nie da się ukryć, że czasem tak robią. — Chłopak z miną niewiniątka wzrusza ramionami.

— W stylu „nie moja wina, że jestem taki przystojny"? — przedrzeźnia go An Ha, krzywiąc usta.

— Uważasz, że jestem przystojny? — Spogląda na nią z błyskiem w oku.

Co za irytujący pacan!

— Uważam, że jesteś imbecylem!

— Jedna z form nieudolnej próby wyznania mi miłości — wzdycha chłopak. — Czemu musicie zawsze udawać wrogo nastawione? Myślicie, że nas, chłopaków to kręci?

— Ty pawianie, nie podobasz mi się! — grzmi An Ha nieco za mocno podnosząc głos, przez co natychmiast drętwieje, mając nadzieję, że pani Choi jej nie słyszy.

— Pawianie? To nie ja siedzę na drzewie i możesz spokojnie z niego zejść, skoro i tak już wiem, że mnie podglądałaś. — Chłopak uśmiecha się półgębkiem i trzeba przyznać, że kiedy wiatr powiewa mu we włosach wygląda, jak jeden z tych bożyszcze z pism dla nastolatek.

An Ha z irytacją dmucha sobie w grzywkę.

— Nie podglądałam cię bucu! W moim domu mam nalot jakiegoś nawiedzonego babsztyla! — warczy, nie zauważając z jaką łatwością powiedziała „mój dom".

W tym momencie z ogrodu da się słyszeć kobiecy głos, wciąż przymilający się do Jong Goo.

An Ha drętwieje i natychmiast posyła chłopakowi błagalne spojrzenie.

— Tylko mnie nie wydaj — prosi, przykładając palec do ust.

Chłopak nabiera podejrzliwego wyrazu, ale widać wyraźnie, że tylko się zgrywa.

— Pięknie kwitną panu kwiaty, zważywszy, że ich pan nie podlewa — słychać panią Choi. — Przyniosę panu kilka sadzonek, to urozmaicą ogród.

An Ha i chłopak milczą, żadne z nich nawet nie drgnie. Po chwili pani Choi i Jong Goo odchodzą, a An Ha z ulgą wypuszcza powietrze.

— Co za wścibska wiedźma. — Wznosi oczy do nieba. — Znasz ją?

Chłopak omal nie parska śmiechem.

— Tak, to moja matka.

W tym momencie An Ha spada z drzewa z głośnym „łup". Nic jej nie jest, a kiedy się podnosi, twarz ma bladą i przerażoną.

— Tw-twoja matka?

Chłopak chichocze i dobrze się bawi.

— Ano. — Opiera łokcie na płocie, przybierając pewną siebie postawę. — Uważaj o kim z kim rozmawiasz. — Mruga do niej.

Policzki An Hy rozgrzewa rumieniec.

— Ja... ja...

— Moja matka faktycznie jest straszna, ale żeby od razu na drzewo? — Chłopak sceptycznie podnosi wzrok na dorodny dąb, szumiący wiatrem. — Czy ty trochę nie przesadzasz? Moja biedna matka nie morduje ludzi.

— Przepraszam, naprawdę nie chciałam. — An Ha zgarnia włosy z twarzy, czując, że tego wstydu już nigdy z siebie nie zmaże.

I nie szkodzi, że chłopak nie wygląda na urażonego, dziewczyna najchętniej odgryzłaby sobie język.

— Przyjmę przeprosiny, kiedy mi powiesz, czemu chowałaś się przed moją matką. — Uśmiecha się do niej złośliwie, a ona przełyka z nerwów ślinę.

— Bo... bo nikt nie może dowiedzieć się, że mieszkam w tym domu — mówi, przygryzając ze wstydem wargi.

Chłopak chwile mierzy ją z góry do dołu ciekawskim spojrzeniem, aż nagle cofa się w tył.

— O Boże! Jesteś kochanką tego faceta!

— Że co?! — An Ha robi przerażoną minę. — Oczadziałeś!?

— Nie widzę innego wytłumaczenia. Ile masz lat a ile on? Nie uważasz, że to obrzydliwe?

— Nic nie łączy mnie z Jong Goo! — sprzeciwia się z zaciętością.

— Ach tak, ja ci się nie podobam, nie bzykasz się z tym facetem, można by pomyśleć, że jesteś cnotką...

— Ale ty jesteś porąbany! — Podchodzi do niego żwawym krokiem. — Jeszcze słowo i płot ci nie pomoże, po prostu wydłubię ci oczy!

— Wyluzuj! — Macha ręką, jakby nic się nie stało. — W sumie nie powinienem cię oceniać. Każdy robi co chce, prawda?

— Nic mnie nie łączy z Jong Goo! — Zaciska dłonie na żelaznym płocie, wbijając w chłopaka mordercze spojrzenie.

— Oczywiście. — Uśmiecha się w sposób, który mówi: ani trochę ci nie wierzę.

Jej irytacja wzrasta. Wie, że kompletnie nie ma szans przekonać tamtego do swoich racji. On już napisał swoją prawdę o niej i aż ciska nią z frustracji.

— Nie muszę ci się tłumaczyć — mówi w końcu tonem wyższości. — Gówno mnie obchodzi, co sobie myślisz.

— Możesz być spokojna, nikomu nie powiem, że się migdalicie. — Udaje, że zamyka usta na zamek, co tylko bardziej irytuje An He.

— Wal się!

— Miło było cię poznać. — Mruga i wkładając ręce do kieszeni, odchodzi.

— Czemu wyglądasz, jakbyś wydostała się z piekła? — Jong Goo w taki sposób komentuje czerwoną twarz An Hy, która wraca do kuchni po tym, jak pani Choi w końcu sobie poszła.

— Bo tutejsze sąsiedztwo faktycznie jest do bani — mruczy, naciągając pomiętą bluzkę na biodra.

Jong Goo myśli, że to odniesienie do pani Choi.

— Wiem, ta kobieta jest nieznośna. Z trudem się jej pozbyłem. Nawiedza mnie tak bez przerwy.

— Osiedlowy kontrwywiad — stwierdza kwaśno An Ha, a potem dodaje w myślach: jaka matka, taki syn.

Jeszcze długo po tym incydencie chodzi wzburzona, nie mogąc zapomnieć jak bardzo się wkopała przed tym chłopakiem i co takiego jej zainsynuował.

Ilekroć o tym myśli, jest nie tylko wściekła, ale i zażenowana. Powoli zapada wieczór i najgorsze wrażenia mijają. Jong Goo głównie pracuje nad czymś w swoim gabinecie, nie wpuszczając jej do środka.

Jest ciekawa, co takiego robi, a zarazem nie ma odwagi pytać, bo i czegóż spodziewać się po windykatorze? Od spraw takich ludzi najlepiej trzymać się z daleka.

Niepokoi się zarazem o ojca i Jimina. Aż rozpiera ją chęć, by dowiedzieć się, co słychać u brata. Czy wątpliwi koledzy wyciągnęli do niego pomoc, gdy został zupełnie sam?

Ilekroć o tym myśli do jej oczu napływają niechciane łzy, które przypadkiem dostrzega Jong Goo. Nie wiadomo kiedy pojawia się w salonie, podczas gdy w telewizji leci jakiś bez wyrazu teleturniej, w który wgapiała się od dwudziestu minut i tak niczego nie wynosząc z treści.

— Zbierz mnie stąd — prosi, kiedy mężczyzna udaje, że wcale nie zauważa łez dziewczyny.

Na dźwięk jej słów odwraca się jednak zdumiony.

— Słucham?

— Zabierz mnie stąd.

— Wiesz, że to...

— Na chwilę, tylko na chwilę. — Kieruje na niego pełną żalu twarz. — Duszę się tutaj. Na pewno nie jesteś aż tak pozbawiony serca. — Stara się w to wierzyć.

Na kilka sekund oczy Jong Goo wydają się kompletnie pozbawione jakichkolwiek emocji, aż nagle coś w nim zaskakuje.

— Dokąd chciałabyś pójść?

An Ha sama nie może uwierzyć w to, że się zgodził. Spodziewała się długich, histerycznych negocjacji, kończących się wymuszeniem.

— Nigdy nie byłam w kinie...

— Trudno w to uwierzyć. — Kręci głową.

— Naprawdę. Nigdy nie byłam — mówi z przekonaniem. — A zwłaszcza na seansie całonocnym. Chcę pójść na taki.

— Wytrzymasz całą noc? — Kątem oka posyła jej sceptyczne spojrzenie.

— Zdecydowanie tak! — Podrywa się z kanapy pełna hartu ducha i zapału, którego brakowało jej od dawna. — Błagam, Jong Goo. Jeden jedyny raz. — Składa ręce jak do modlitwy. — Nikt nie może tak długo siedzieć w zamknięciu. Proszę.

Przewraca oczami na widok tak dziecinnego zachowania, ale dla świętego spokoju przytakuje.

— Niech będzie. Jeden raz, nie więcej — zaznacza, ignorując jej uradowany uśmiech.

— Bosko! Muszę przebrać się w coś lepszego! — An Ha biegnie ku schodom.

— Ale to tylko kino! — Woła za nią. Czy ona myśli, że tam chodzi się w galowych sukienkach? Skąd by zresztą takową wzięła? Yuna raczej nie podarowałaby jej żadnej z drogich sukienek z klubowej garderoby.

An Ha w ogóle nie reaguje na jego protest. Na piętrze niosą się jej entuzjastyczne krzyki.

Czy naprawdę nigdy nie była w kinie? Ta myśl wydaje się Jong Goo zupełnie nieprawdopodobna. W tych czasach to rzec prawie niespotykana, ale nagle wyobraża sobie An He jako wiecznie zapracowaną dziewczynę, która po pracy na pół-etatu od razu siada do podręczników.

Cóż... nigdy nie być w kinie... nagle zaczyna dostrzegać w tym sens.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro