1. Nie całkiem sama

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Coś było nie tak. Czułam to w całym ciele. Aż mnie skręcało z niepokoju. Nie odważyłam się jeszcze otworzyć oczu. Za bardzo bałam się tego, co mogłabym zobaczyć.

Spróbowałam ostrożnie wybadać otoczenie dłońmi. Jeśli po prawej stronie trafiłabym na kabel od lampek choinkowych, byłby to dla mnie jasny sygnał, że wciąż byłam w domu i, jak to miałam w zwyczaju, panikowałam bez potrzeby.

Przełknęłam ciężko ślinę. Trafiłam ręką w próżnię. Ściana zniknęła. A może tam była, tylko kawałek dalej albo pomyliłam kierunki? Wciąż z zamkniętymi oczami podniosłam rękę i nieco pewniejszym ruchem spróbowałam ponownie.

Dotknęłam czegoś ostrego. Aż się zachłysnęłam. Usiadłam i otworzyłam szeroko oczy. Z pulsującego bólem palca wskazującego sterczała drzazga. Bez głębszego zastanowienia wyszarpnęłam ją i przez krótki moment wpatrywałam bezmyślnie w kroplę krwi, która formowała się na opuszce. Obserwowałam, jak spływała leniwie po skórze i skapywała na brudny materac, leżący na podłodze. Wzdrygnęłam się i podniosłam głowę, żeby sprawdzić, w co uderzyłam. Im dłużej patrzyłam na ścianę, tym większe ogarniało mnie przerażenie.

Tapeta, kiedyś zapewne w gustownym kolorze, całkiem poszarzała. Odłaziła warstwami, a w niektórych miejscach wyglądała tak, jakby ktoś zdzierał ją paznokciami. Przebijały spod niej gołe, drewniane deski. Pech chciał, że trafiłam akurat na taką z drzazgą. Trochę mi zajęło, zanim pojęłam, że plamy, które początkowo wzięłam za zwykły brud, w rzeczywistości były zaschniętą krwią.

Odetchnęłam głęboko, zacisnęłam mocno powieki i odliczyłam do dziesięciu.

– To się nie dzieje naprawdę, to mi się tylko śni – powiedziałam i otworzyłam oczy.

Nic się nie zmieniło. Wciąż widziałam tę przerażającą ścianę. Co gorsza, mój wzrok przesunął się dalej i wychwycił pozostałe trzy w równie opłakanym stanie. Na jednej z nich znajdowało się niewielkie okno. Wstałam z cichym stęknięciem i na sztywnych nogach podeszłam bliżej, żeby przez nie wyjrzeć. Szyby wybito. W ramie zostało już tylko kilka ostrych kawałków. Przypominały zęby. Na upartego może udałoby mi się między nimi przecisnąć na drugą stronę... Gdyby tylko w ramy nie wprawiono grubych, metalowych krat.

W tym momencie dotarł do mnie kolejny niepokojący szczegół, który wcześniej jakimś cudem przegapiłam. Odwróciłam się na pięcie i z paniką powiodłam wzrokiem po każdej ze ścian w poszukiwaniu drzwi. Nic nie zauważyłam, więc podeszłam bliżej i zaczęłam je obmacywać w nadziei, że wyczuję framugę lub klamkę. Poraniłam dłonie do krwi o wystające drzazgi, ale nie znalazłam przejścia. Jak się tu dostałam?

Na drżących nogach dopadłam do okna i spróbowałam wyjrzeć na zewnątrz. Było ciemno. Wysoko na niebie wisiał blady księżyc, ale nie dawał zbyt wiele światła. Dopiero po dłuższym czasie bezkształtne plamy nabrały konturów. Dostrzegłam korony drzew. Wszystko wskazywało na to, że uwięziono mnie daleko od ziemi.

Z nerwów zaschło mi w ustach, a dłonie zrobiły się śliskie, już nie tylko od krwi, ale i od potu. Wytarłam je odruchowo o siebie, zostawiając czerwoną smugę na białej koszuli nocnej. Chwyciłam za jej brzegi i zmrużyłam oczy. Tak, zdecydowanie nie w tym kładłam się wieczorem do łóżka.

Czułam, jak strach coraz mocniej zaciska mi gardło, a panika przejmuje nade mną kontrolę. Upadłam na kolana i po omacku próbowałam znaleźć cokolwiek, dzięki czemu mogłabym się wydostać z tej strasznej sytuacji, ale poza materacem, na którym się ocknęłam, nie znalazłam nic. O ile ściany rzeczywiście stworzono z drewna, przynajmniej w teorii istniała szansa, że udałoby mi się przez nie przebić. W praktyce jednak ten plan nie miał racji bytu. Byłam boso. Bez butów niewiele mogłam zdziałać. Wróciłam do okna i z całej siły szarpnęłam za pręt kraty. Ani drgnął.

Osunęłam się na podłogę i ukryłam twarz w dłoniach.

Po policzkach spłynęły mi pierwsze łzy bezsilności. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak się bałam. Wzięłam głęboki wdech, a potem wolno wypuściłam powietrze z płuc. Pozwoliłam sobie na chwilowe załamanie, miałam już tego dość. Chciałam stąd wyjść.

– Halo? – zawołałam i zaśmiałam się ponuro.

W sumie, co mi szkodziło krzyknąć głośniej? A nuż ktoś jednak usłyszy?

– Hej! Jest tam kto?! – spróbowałam ponownie.

Nikt mi nie odpowiedział, więc poczułam jeszcze większą frustrację.

– Chcę stąd wyjść! – wrzasnęłam na całe gardło. I jeszcze raz. I znowu. Aż całkiem zachrypłam.

Opadłam ciężko na cienki, ledwo wyczuwalny materac. Nie przemyślałam tego najlepiej. Aż mnie zamroczyło z bólu.

Kiedy zawroty głowy ustały, dźwignęłam się na łokciach, a potem usiadłam. Otarłam oczy wierzchem dłoni. Widziałam niewyraźnie, więc zaczęłam nerwowo mrugać, łudząc się, że przywróci mi to ostrość wzroku. Na chwiejnych nogach zrobiłam parę kroków do przodu. Całkiem nieźle sobie radziłam do momentu, aż uderzyłam piersią o coś twardego i chropowatego. Prawie odzyskałam zdolność widzenia, ale i bez niej szybko zrozumiałam, że nie wpadłam na ścianę. To było drzewo. Pokój z zakratowanym oknem zniknął. Znalazłam się w lesie.

– To się nie dzieje... – mruknęłam i zrobiłam kolejnych kilka kroków do przodu tylko po to, aby wpaść na kolejny pień.

Trochę to trwało, zanim w pełni odzyskałam ostrość widzenia. Szłam przed siebie, starając się zorientować, czy znam to miejsce. Każde drzewo wydawało mi się takie samo. Niewykluczone, że kręciłam się w kółko.

Przez krótką chwilę wydawało mi się, że gdzieś w oddali mignęło coś jasnego.

– Halo?! – zawołałam.

Światło rozbłysło wyraźniej i nie zniknęło tak prędko, jak za pierwszym razem. Wisiało na stałej wysokości kilka metrów ode mnie. Na tyle szybko, na ile pozwoliły mi bose stopy, pobiegłam w jego kierunku. Im bardziej zbliżałam się do celu, tym wyraźniej czułam w trzewiach, że nie powinnam za nim gonić, ale i tak parłam do przodu. Coś mnie tam ciągnęło.

Drzewa szumiały tak... nienaturalnie. Jakby mnie przed czymś ostrzegały. Coraz częściej wpadałam na gałęzie, które pojawiały się znikąd. Od światła dzieliło mnie już tylko kilka kroków. Otworzyłam usta, żeby zawołać w jego kierunku i wtedy, tuż obok niego, na tej samej wysokości pojawił się drugi taki sam rozbłysk.

Zamarłam. Wreszcie dotarło do mnie, z czym miałam do czynienia.

To były oczy. Pytanie tylko, do kogo należały? I jakim cudem świeciły, skoro dookoła panowały niemal egipskie ciemności?

Wstrzymałam oddech. Cofnęłam się. Niestety odległość, która dzieliła mnie od pary oczu, wcale się nie zwiększała. Zupełnie, jakby to coś ruszyło się z miejsca... Prosto na mnie.

Udało mi się postawić jeszcze parę chwiejnych kroków. Co chwilę uderzałam plecami o drzewa. Nagle światła zmieniły barwę z białożółtej na krwistoczerwoną. Wrzasnęłam i rzuciłam się do ucieczki, nie patrząc za siebie.

To coś ruszyło za mną. Przedzierało się przez krzaki. Z wściekłością odgarniało gałęzie. Miało świszczący oddech. Sapało... i było coraz bliżej.

Biegłam przed siebie kompletnie na oślep. Krztusiłam się powietrzem. Serce tłukło mi w piersi jak oszalałe. To coś było już tak blisko, że czułam, jak dyszy mi w kark. Biorąc pod uwagę moją godną pożałowania kondycję, ucieczka szła mi doskonale, do momentu, aż potknęłam się o wystający korzeń i runęłam jak długa na ziemię. Wciąż miałam siłę, żeby biec dalej, ale to coś w końcu mnie dopadło. Przygniotło do podłoża i wydało z siebie gardłowy warkot. Para krwistoczerwonych oczu zawisła na wysokości mojej twarzy. Czułam na sobie ciężar tego czegoś, ale jedyne, co widziałam, to te przerażające ślepia.

– Amando... – Powietrze przeciął ostry szept. Brzmiał dziwnie, jakbym znajdowała się pod wodą. W pierwszej chwili wydał mi się znajomy, ale jednocześnie nie potrafiłam go dopasować do nikogo z najbliższego otoczenia.

Wciąż nie byłam w stanie się poruszyć. Oczy także nie zmieniły swojej pozycji.

– Do zobaczenia niebawem, Amando! – Tym razem głos zabrzmiał inaczej. Melodyjnie, słodko, kobieco..., ale ociekał jadem.

Coś mną gwałtownie szarpnęło. Świat zawirował. Czerwone oczy zniknęły, podobnie jak niewyraźne kontury drzew. Czułam, że już nic mnie nie przytrzymuje. Straciłam podłoże pod stopami. Nie umiałam określić, jak długo unosiłam się w górę, próbując chwycić się każdej gałęzi, którą mijałam, ale na próżno. Byłam już bardzo wysoko, kiedy ponownie usłyszałam ten sam ostry szept.

– Amando...

Rozpłakałam się z bezsilności.

– Czego chcesz?! – krzyknęłam w przestrzeń.

Coś znowu mną potrząsnęło. Tym razem wyraźnie poczułam, jak czyjeś dłonie zaciskają się na moich ramionach. Otoczenie stopniowo się rozjaśniało. W jednej chwili odzyskałam grunt pod stopami.

Byłam w szkole. Leżałam na ławce, w sali lekcyjnej. Zamrugałam i z trudem się podniosłam.

Koledzy z klasy patrzyli na mnie z mieszaniną strachu i rozbawienia, a przede mną, z rękami założonymi na piersi, stał wściekły nauczyciel od matematyki.

–  Amando Emerald! Po raz ostatni spała pani na moich lekcjach! – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Wiedziałam, że miałam ostro przechlapane. Całe życie staram się szukać pozytywów w każdej sytuacji, także... Hej, przynajmniej się obudziłam. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro