4. Wyprawa po patyk

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez większą część życia myślałam, że jeśli nie włączę alarmu w telefonie, to za Chiny Ludowe sama się nie obudzę. Nastawiałam go więc codziennie, nawet jeśli nie musiałam iść następnego dnia do szkoły, mimo że nienawidziłam wczesnego wstawania.

Wczoraj po raz pierwszy zrobiłam wyjątek. Uznałam, że po tych wszystkich rewelacjach dotyczących mojej osoby, zasłużyłam na chwilę oddechu, ale natura okazała się mieć odmienne zdanie. Ocknęłam się, ponieważ świeciło mi prosto w oczy.  

Przewrócenie na drugi bok niewiele pomogło. Żeby poprawić zasłony, musiałabym wstać z łóżka. Podłoga lubiła skrzypieć, wuj by usłyszał i jak nic pojawiłby się w progu, żeby rozpocząć szkolenie. A gdybym tak skorzystała z moich cudownych mocy już teraz?

Wystawiłam rękę spod kołdry i wyciągnęłam ją w kierunku okna.  

– Zasłoń się – wymamrotałam nieco sceptycznie.

Nic się nie stało. Nie zdziwiłam się szczególnie, ale i tak poczułam ukłucie zawodu. Postanowiłam spróbować ponownie.

– No dalej! – warknęłam.

– Na razie nie masz co liczyć, że magia będzie ci posłuszna, ilekroć zapragniesz z niej skorzystać.

Wuj podszedł do okna i zamaszyście rozsunął zasłony na boki. Jasne światło zalało pokój.

– Jak tu wszedłeś? Zamknęłam drzwi – syknęłam i zanurkowałam pod kołdrę.

– Przeszedłem przez ścianę – odparł beznamiętnym tonem.

– Serio? – Wystawiłam głowę, żeby na niego spojrzeć.

– Owszem.

– Często tak robisz? – spytałam podejrzliwie.

– Upewniam się, że żyjesz? Nieustająco – prychnął i oparł się plecami o ścianę.

– Pytałam raczej o to, czy często naruszasz moją prywatność, przełażąc przez ściany? – warknęłam.

– Tylko, jeśli jest to absolutnie konieczne. Tak, jak teraz. Wołałem cię, nie przyszłaś, więc musiałem pofatygować się sam.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jego argumenty wydawały się logiczne, ale miałam przeogromną ochotę się pokłócić.

Wuj pierwszy odwrócił wzrok i ruszył w kierunku drzwi.

– Wstań i się ogarnij. Za pół godziny zaczynamy naukę.

– Poczekaj – zawołałam, kiedy już trzymał rękę na klamce.

Odwrócił się powoli i uniósł pytająco brew.

– Dlaczego powiedziałeś, że nie mam co liczyć, że magia zawsze będzie posłuszna mojej woli?

– Jesteś młodą czarownicą, której nikt do tej pory nie szkolił. Twoja moc jest nieukształtowana. Uaktywni się tylko w sytuacji zagrożenia. Muszą temu towarzyszyć naprawdę silne emocje. Z czasem nauczysz się korzystać z niej do innych celów niż obrony. 

– Dzięki. – Uśmiechnęłam się kwaśno.

– Widzimy się na werandzie punkt siódma trzydzieści. Ubierz się ciepło. Cały dzień spędzimy na zewnątrz – oznajmił i wyszedł.

Wypuściłam głośno powietrze z płuc. Odrzuciłam kołdrę, zgarnęłam czyste ubranie i pobiegłam do łazienki. Wzięłam szybki prysznic. Potem, już ubrana, udałam się do kuchni. Powinnam zjeść porządne śniadanie, skoro zapowiadał intensywny dzień, ale w ogóle nie miałam apetytu. Na siłę zjadłam dwie kromki chleba z masłem i zrobiłam sobie kakao. Żołądek skręcał mi się z nerwów i narastającej ekscytacji. Już się nie mogłam doczekać, kiedy zapanuję nad magią.

Sprawdziłam godzinę i jęknęłam. Siódma trzydzieści pięć. Rzuciłam się do drzwi. W biegu złapałam jeszcze bluzę z długim rękawem i wciągnęłam ją przez głowę. Zdyszana wpadłam na werandę. Wuj opierał się o jeden z filarów podtrzymujących piętro. Bawił się zegarkiem na łańcuszku. 

– Spóźniłaś się – oznajmił szorstko.

– Prze-przepraszam – wysapałam.

– Jutro masz przyjść o czasie, jasne? – Spojrzał na mnie groźnie. – Następnym razem nie będę taki miły.

– Więcej się to nie powtórzy – zapewniłam i przełknęłam niezbyt kulturalną uwagę na temat jego ''miłego'' stosunku względem mojej osoby.

– To chciałem usłyszeć. – Schował zegarek do kieszeni płaszcza. – Bierzmy się do pracy.

Dom wuja stał w głębi lasu, na kompletnym pustkowiu. Najbliżsi sąsiedzi mieszkali kilkanaście kilometrów od nas, ale wątpię, żeby wiedzieli o naszym istnieniu. Jeszcze nigdy na siebie nie wpadliśmy.

Po krótkim marszu wuj wszedł między drzewa. Gałęzie same rozchylały się przed nim na boki, mimo że nawet nie kiwnął palcem. Szybko pojęłam, że jeśli nie będę dotrzymywać mu kroku, oberwę w głowę lub inną część ciała. Nie był to szczególnie duży impet. Najwyraźniej wuj manipulował drzewami, aby nie zrobiły krzywdy, ale zrozumiałam przekaz.

– Przecież przeprosiłam za spóźnienie – sapnęłam i wyplułam kilka liści.

– W istocie – mruknął bardziej do siebie niż w odpowiedzi.

– Możesz zatem coś zrobić z tymi gałęziami? – Nie udało mi się odpowiednio zatuszować irytacji w głosie.

– Przecież coś robię – odparł krótko.

– A mógłbyś, proszę robić to coś tak, żebym wróciła do domu w jednym kawałku? – westchnęłam ciężko. 

– Nie marudź. To dopiero początek. Założę się, że dotąd nie miałaś zbyt wielu okazji, aby spacerować po lesie. Nie zbudowałaś więzi z naturą. Nasza magia nie bierze się znikąd. Czerpiemy ją właśnie stąd. – Ważył słowa z taką powagą, jakby wygłaszał referat naukowy.

Prychnęłam, a Antoni zatrzymał się tak gwałtownie, że na niego wpadłam. Odwrócił się i posłał mi wymowne spojrzenie.

– Przepraszam. – Zazgrzytałam zębami.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił i odgarnął krzaki, tworząc prowizoryczne przejście na wielką polanę. Co ciekawe, po raz pierwszy użył rąk, zamiast magii.

Niepewnym krokiem przekroczyłam linię drzew i stanęłam w wysokiej po kostki trawie.

– Poznajesz? – spytał cicho.

Podniosłam głowę i rozejrzałam się po okolicy. Drzewa, jak drzewa. Krzaki, jak krzaki. Ot, las. Nic specjalnego. W tym miejscu, gdzie teraz się zatrzymałam, rosła tylko trawa i dzikie kwiaty.

– Nie. – Wzruszyłam ramionami.

– Jesteś pewna? – Tym razem wyraźnie usłyszałam napięcie w jego głosie.

Zerknęłam na niego ostrożnie, a potem jeszcze raz się rozejrzałam.

– Chwila – szepnęłam. – Nie... To niemożliwe.

Antoni zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.

Zrobiłam kilka kroków do przodu i kucnęłam. Przejechałam ręką po trawie. Wyczułam pod palcami, że w miejscu, którego dotknęłam, wcześniej stało coś bardzo ciężkiego. Na kolanach pokonałam z trzy metry, badając ten obszar.

– Tu coś było – zawołałam.

Wuj dalej uparcie milczał.

– Dużego – dodałam.

Usłyszałam, że Antoni wolnym krokiem sunie ku mnie przez trawę.

– Domyślasz się, co to mogło być? – spytał.

Miałam pewne przypuszczenia, ale wydawały się tak absurdalne, że wstydziłam się powiedzieć o nich na głos.

– Amando? – ponaglił.

– Czy to był... dom? – Zaryzykowałam.

– Nie do końca – odparł spokojnie.

Czyli nie oszalałam. Nie do końca.

Wuj umilkł, jakby czekał, aż doznam olśnienia. Westchnęłam ciężko i usiadłam po turecku w wydeptanym przez siebie wcześniej prostokącie. Zamknęłam oczy i postarałam się wsłuchać w otoczenie.

Bez problemu wyłapałam szum liści oraz okazjonalny świergot różnych gatunków ptaków. Z czasem jednak szum przerodził się w ostry świst, jakbym leciała. Otworzyłam oczy i zamarłam. Zamrugałam nerwowo, licząc, że odgonię gęstą, lepką ciemność. Dopiero po dłuższej chwili zaczęłam rozróżniać kształty, ale wcale nie przyniosło to ulgi.

Wręcz przeciwnie. Nie minęła minuta, a panika całkowicie przejęła nade mną kontrolę. Zostałam zamknięta. Szarpałam się i co chwila wpadałam na ściany. Prawie się udławiłam łzami. Z trudem łapałam powietrze. Apogeum przerażenia osiągnęłam w momencie, gdy zrozumiałam, że nie czuję podłoża pod stopami. I wtedy zaczęłam spadać. 

– Sza... dziecko. Uspokój się.

Głos Antoniego zabrzmiał szorstko, ale w życiu się tak nie ucieszyłam z faktu, że go usłyszałam. Wbrew pozorom zadziałał kojąco. Przestałam się szarpać. Wypuściłam z płuc drżący oddech i ostrożnie uniosłam powieki. Wróciłam do lasu. Leżałam na ziemi, a wuj siedział obok i przytrzymał za ręce, żebym nie zrobiła sobie krzywdy.

– Wieża – sapnęłam. – Tu stała wieża. To w niej mnie uwięzili.

– Zgadza się – przytaknął.

– Czyli to jest ta Tamaria? – spytałam, wciąż walcząc o wyrównanie oddechu.

– Nie. Nasze światy się przenikają. W twojej wizji na krótką chwilę przeniosłaś się do Tamarii, ale wciąż jesteś silnie związana ze Światem Ludzi. Rozumiesz?

– Powiedzmy. – Wyszarpnęłam się z jego objęć, a potem wstałam i otrzepałam się z trawy.

Sceptycznie przyjrzałam się spodniom, które założyłam. Bez szans, że te plamy się spiorą. Ciuchy do wywalenia.

– A teraz? Znów się tam na chwilę przeniosłam? – spytałam.

– Nie, tym razem przypomniałaś sobie, że tam byłaś – odparł.

– To strasznie skomplikowane – jęknęłam.

– Odpoczęłaś już? – odezwał się, nie patrząc na mnie.

– Żartujesz, tak? – spojrzałam na niego krzywo.

– W żadnym wypadku. Słońce chyli się ku zachodowi, a jeszcze nie znalazłaś swojej różdżki. – Ton jego głosu sugerował, że autentycznie wierzy w sens wypowiedzianych przez siebie słów.

Przejechałam sobie rękoma po twarzy i posłałam mu ciężkie spojrzenie.

– Że co? – Naprawdę nie chciałam zabrzmieć bezczelnie, ale jak tu zachować powagę, kiedy jest się torpedowanym przez coraz dziwniejsze rewelacje?

– To, co słyszałaś – odparł i wcisnął mi coś do ręki.

Po krótkich oględzinach stwierdziłam, że dostałam kanapkę z masłem orzechowym. Nie jadłam takiej od kilku miesięcy. Odwinęłam papier i wgryzłam się w nią łapczywie.

– W normalnych okolicznościach, gdybyśmy byli teraz w Tamarii po prostu poszlibyśmy do różdżkmistrza – oparł się o drzewo plecami i skrzyżował ramiona na piersi.

– Różdżkmistrza, powiadasz? – mruknęłam z przekąsem.

– Osoby zajmującej się produkcją i dystrybucją różdżek – wyjaśnił cierpliwie.

– A dlaczego nie możemy? Wpadlibyśmy tam tylko na chwilę, wzięli to, czego potrzebujemy i wrócili do domu. Nie musielibyśmy się przedstawiać. Nikt by nie wiedział, że...

– Nie – przerwał mi ostro.

– Ale czemu? – drążyłam.

– Nie możemy – odparł krótko.

Antoni jako mistrz perswazji zwykle udzielał odpowiedzi w taki sposób, że nie widziałam sensu we wchodzeniu z nim w dyskusję. Ale tym razem było inaczej. Czułam, że coś ukrywa.

– Czego nie mówisz, wuju? – Utkwiłam w nim wzrok.

– Wiesz wszystko, co musisz wiedzieć – burknął.

Im dłużej zwlekał z odpowiedzią, tym więcej wątpliwości pojawiało się w moim umyśle.

– Dlaczego to zło chce mnie dopaść?

Ledwo rozpoznałam mój głos.

Przez krótką chwilę Antoni wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć. Szybko jednak doszedł do siebie, otrząsnął się i oznajmił spokojnym głosem:

– Rozumiem, że masz wiele pytań, Amando. Że jesteś zagubiona i nie wiesz, co się dzieje. Wiem, że to może być dla ciebie trudne, ale musisz mi zaufać, że chcę twojego dobra. Twoje bezpieczeństwo jest moim priorytetem. Nie chcę, żebyś niepotrzebnie cierpiała i dlatego...

– Czy to zło dopadło moich rodziców? – weszłam mu w słowo.

Antoni zacisnął usta w wąską linię. Widziałam, jak jego nozdrza gwałtownie nabierają powietrza, a potem wolno je wypuszczają.

– To dlatego poluje na mnie? Mam rację? Ale co jest w nas tak wyjątkowego, że chce zabić wszystkich? Ciebie też ściga? W ogóle jesteśmy tu bezpieczni? – wypluwałam pytanie za pytaniem, ledwo nadążając za tokiem moich myśli.

– Wystarczy, Amando.

Nie podniósł głosu, tylko ostro szepnął.

Atmosfera między nami zrobiła się tak gęsta, że można by ją kroić nożem.

Przełknęłam nerwowo ślinę.

– Masz dopiero trzynaście lat, jesteś jeszcze dzieckiem. Musisz zdać się na mnie. Nie mamy czasu na wdawanie się w szczegóły i analizowanie, co się wydarzyło w przeszłości. Liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość.

– Ale – bąknęłam niewyraźnie.

– Dlatego pójdziesz do lasu i poszukasz takiego patyka, z którym poczujesz więź. – Wycelował palcem pomiędzy drzewa.

– Brzmisz, jak wariat. – Głos zadrżał, jak osika.

Antoni posłał mi chłodne spojrzenie, ale nic nie powiedział. Czekał, aż ruszę we wskazanym przez niego kierunku.

– Może to się wcale nie wydarzyło – szepnęłam.

Co się nie wydarzyło? – spytał z naciskiem.

– Ta cała historia z czarami. Może to wszystko jest tylko kolejnym zwariowanym snem, z którego zaraz się obudzę.

Antoni prychnął pogardliwie.

– Wiesz co? Idę do domu – oznajmiłam w przypływie impulsu.

– Proszę bardzo. – Wzruszył ramionami.

– Idę – powtórzyłam i odwróciłam się na pięcie.

Pewnym krokiem ruszyłam przed siebie. Wuj odprowadził mnie wzrokiem.

– Trafisz sama? – zawołał kpiąco.

Udałam, że go nie usłyszałam. Przecież znałam drogę. Chyba mijaliśmy to drzewo...

Ale czy na pewno?  

Zaczynało się ściemniać, a ja stałam w środku lasu. Wcześniej próbowałam wrócić na polanę, tam, gdzie się rozdzieliliśmy, ale na próżno.

Nie... Przecież to niemożliwe. Wuj musi podążać moim śladem. Skoro, jak to ujął "jestem ścigana przez zło", a Antoniemu tak zależy na utrzymaniu mnie przy życiu, nie dopuściłby, żebym skończyła rozszarpana przez wilki. Oczywiście zakładając, że to wszystko nie było snem, a mój jedyny żywy krewny – wariatem.

Nie dość, że w mgnieniu oka zrobiło się ciemno, to jeszcze zerwał się silny wiatr. Bluza okazała się za cienka na taką pogodę. Wstrząsnął mną dreszcz.

Widziałam dwie opcje: albo umrę ze strachu, albo z wyziębienia. W sumie istniała jeszcze trzecia...

– Przepraszam, wuju! – zawołałam w przestrzeń. – Możesz już wyjść, przyznaję ci rację i co tam jeszcze pragniesz usłyszeć... Nie znam drogi! Chcę do domu!

Echo powtórzyło moje słowa w perfidnej parodii. Zatrzymałam się i załamałam ręce. Zawołałam jeszcze kilkukrotnie, ale wuj nie odpowiedział. Łzy napłynęły mi do oczu. Czułam, jak ogarnia mnie panika. Przydałoby się wziąć w garść. Tylko jak tego dokonać w obecnej sytuacji? Nie miałam pojęcia...

***

Ocknęłam się z niespokojnego snu, otoczona przez egipskie ciemności. Nie umiałam określić, jak długo spałam. Najwyraźniej zmęczenie wygrało, bo padłam tam, gdzie stałam – na zimną, twardą ziemię. Uniosłam się na łokciach. Czułam wszystkie kości. Błoto wżarło się pod paznokcie.

W krzakach po mojej prawej stronie rozległ się szelest. Podskoczyłam jak oparzona, a potem zesztywniałam. Spokojnie! To na pewno małe, słodkie, puchate zwierzątko, które zrywa jagody dla młodych albo samo się pożywia... Może to króliczek... albo sarenka...

W miarę rozważania dalszych opcji, uznałam, że nie będę tego sprawdzać. Bez dalszej zwłoki skoczyłam na równe nogi i ruszyłam pędem przed siebie.

Coś szarpnęło za mój kaptur z taką siłą, że prawie się udusiłam. Wrzasnęłam i spróbowałam się wyrywać. Na oślep młóciłam rękami powietrze, aż w końcu uderzyłam o coś twardego. Dłoń zapulsowała bólem. Dało mi to jednak sporo do myślenia. Ostrożnie odwróciłam się i... wyswobodziłam fragment ubrania z uścisku swego oprawcy: drzewa.

Głupia... Jak dam radę wydostać się z tego lasu i wrócić do domu, wuj zapewne zapyta: ,,jak poszło" i co ja mu odpowiem? ,,Super, zaatakowało mnie drzewo"?

Trudno, przegrałam. Nie znajdę drogi sama.  

Usiadłam na zwalonym pniaku i ukryłam twarz w dłoniach.

Siedziałam tak przez dłuższy moment, aż usłyszałam kroki. Podniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła, ale nikogo nie zobaczyłam. Zostałam otoczona przez gęstą mgłę, która pojawiła się znikąd.

Wytężyłam wzrok i po chwili dostrzegłam zarys człowieka. Może to wuj wrócił? Na razie się nie ruszałam. Czekałam, aż podejdzie bliżej, żebym mogła mu się lepiej przyjrzeć.

Z początku szedł powoli, ale kiedy zauważył moją obecność – gwałtownie przyspieszył. Zaczął biec w moim kierunku. To zdecydowanie nie mógł być Antoni.

Przestraszyłam się. Skoczyłam na równe nogi i ruszyłam do ucieczki. Przedzierałam się przez krzaki, a tamta osoba podążała za mną. Co jakiś czas oglądałam się przez ramię, żeby sprawdzić dzielącą nas odległość. Niebezpiecznie się zmniejszała. Za którymś razem zauważyłam, że napastnik ściskał w dłoni jakiś podłużny przedmiot, który odbijał światło księżyca. To wyglądało jak nóż, ale bynajmniej nie taki tępy do masła.

Wrzasnęłam, ile sił w płucach i darłam się, póki całkiem nie ochrypłam. Biegłam przed siebie na oślep. Jego gardłowy śmiech odbił się echem od drzew.

Czułam, że słabłam. Wbrew woli zwolniłam, aż w końcu stało się nieuniknione: dopadł mnie i pchnął na ziemię z taką łatwością, jakbym nic nie ważyła.  

Oboje z trudem łapaliśmy oddech. Dopiero po chwili odważyłam się spojrzeć napastnikowi w oczy i od razu tego pożałowałam. Już nigdy, przenigdy, o ile przeżyję to straszne spotkanie, nie nazwę TEGO człowiekiem.

Owszem, miało dwie ręce i dwie nogi, ale jego twarz... Była tak szpetna, zniekształcona, jakby poszarpana. Skóra zwisała mu w strzępach. Wyglądał jak jedna wielka blizna. Zadrżałam. Odwróciłam wzrok, żeby na to nie patrzeć. Nachyliło się nade mną tak nisko, że czułam jego śmierdzący oddech. 

– No proszę, proszę. Mała wiedźma. I to całkiem sama... – wysyczało. – Gdzie się podziali twoi rodzice? Och, przepraszam, zapomniałem. Bestia się nimi zajęła! Ależ się ubawiliśmy! Ojczulek zszedł pierwszy. Krzyczał głośniej niż twoja żałosna matka. – Na koniec tyrady potwór zachichotał jak pomyleniec.

Nie mogłam tego słuchać. Prawie zwymiotowałam. Przejechał grubym palcem po mojej twarzy. Wykorzystałam ten moment i z całej siły go ugryzłam. Mutant wrzasnął i odskoczył. Przeturlałam się na bok, ale nawet nie zdążyłam wstać, gdy znów mnie złapał, ścisnął za ręce i wykręcił je do tyłu. Tym razem to ja krzyknęłam. Chwilę później znów wylądowałam twarzą do ziemi, a on stanął nade mną okrakiem. Piach dostał mi się do ust i oczu. Zakrztusiłam się, co rozbawiło potwora na tyle, że na moment stracił czujność.

Zadziałałam instynktownie. Przetoczyłam się z powrotem na plecy, a potem z całej siły kopnęłam go między nogi. Stwór jęknął głucho i osunął się na kolana. 

– Ty mała ku...! – Cokolwiek chciał powiedzieć, już tego nie usłyszałam. Skoczyłam na równe nogi i pognałam przed siebie.

Pokonałam zaledwie parę metrów, gdy monstrum wyrosło przede mną jak z podziemi. Zamachnęło się. Dostałam w twarz z taką siłą, że aż mi pociemniało przed oczami. Świat zawirował. Może faktycznie zrobiłam fikołka? Z impetem wylądowałam plecami na drzewie. Moje ciało stało się zbyt ciężkie. Nie mogłam go dłużej utrzymać w pionie, więc osunęłam się na ziemię. Potwór tymczasem zbliżył się wolnym krokiem i zatrzymał tuż obok.

– Waleczna, irytująca i ruda, cała matka – stwierdził ponuro, po czym bez ostrzeżenia kopnął mnie w brzuch.

Nie miałam siły krzyczeć, tylko sapnęłam.

– Lubię takie zadziory – dodał, pochylając się nade mną.

– Goter!

W pierwszej chwili pomyślałam, że to moja wyobraźnia płata mi figle. Głos wuja zabrzmiał tak wyraźnie, jakby jego posiadacz naprawdę znajdował się w pobliżu.

– Antoni! – zawołał potwór z przyganą w głosie. – Podopieczna ci zwiała, jest niewychowana, napada na porządnych ludzi... Doprawdy beznadziejny z ciebie opiekun!

Doszłam do wniosku, że scena, w której uczestniczyłam, musiała być wytworem mojej wyobraźni. Dialog między tymi dwoma wydawał się zbyt absurdalny, żeby mógł okazać się realnym.

– Obiecałeś trzymać dystans – warknął wuj. – Nie robić jej krzywdy.

– Sama mnie zaatakowała – parsknął paskudnie Goter. – Tylko się broniłem!

Straciłam ostrość widzenia i wciąż leżałam bezwładnie na ziemi, jednak, kiedy wuj się nade mną nachylił, rozpoznałam go bez problemu. Ostrożnie musnął moją twarz opuszkami palców. Miał przyjemnie zimne ręce. Mruczał coś pod nosem. Nie byłam pewna, co mówił, ale im dłużej to robił, tym lepiej się czułam.

– Dziewczyna sama tu przyszła, Bestia nie będzie zachwycona – mruknął Goter.

– Nie będzie zachwycona, jeśli się dowie, co jej zrobiłeś – odparł sucho Antoni.

– Jesteś tego taki pewien? Mieliście umowę, a ty jej ewidentnie nie dotrzymałeś.

– Milcz – warknął wuj. – Milcz i odejdź! To rozkaz!

– Pilnuj jej lepiej, Antoni. To ostatnie ostrzeżenie. – Usłyszałam, zanim znów zrobiło mi się ciemno przed oczami i zapadłam w sen. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro