8. Pierwsza lekcja rzucania zaklęć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rano ledwo zwlekłam się z łóżka. Nie wyspałam się. W końcu wczorajszy dzień do lekkich nie należał. Zasnęłam pod prysznicem. Strugi wody lały mi się po twarzy, ale postanowiłam to zignorować. Kiedy wreszcie zeszłam na dół, wuj znowu mnie zrugał, że się spóźniłam na naszą lekcję. Ale co poradzę? Pół nocy nie spałam...

– Nie da się z tobą pracować. – Pokręcił głową z irytacją, gdy przysypiałam na stole kuchennym.

Marudził jeszcze przez chwilę, aż nagle przestałam go słyszeć. Zorientowałam się, że zniknął. Podparłam głowę rękoma i się rozejrzałam. Pusto, siedziałam sama. Wtem wyrósł przede mną jak z podziemi. Trzymał w dłoni jakiś flakonik z zielonym płynem.

– Proszę, wypij. – Podał mi buteleczkę. – Do dna. Nabierzesz energii.

– Co to jest? – Spojrzałam na niego nieufnie.

– Powiem ci, jak przełkniesz – odparł wuj z tajemniczą miną.

Stał nade mną, aż opróżniłam naczynie do dna. W życiu nie piłam nic paskudniejszego, ale postawiło mnie to na nogi w mgnieniu oka.

– Czuję się świetnie – zapewniłam. – Dowiem się, co to było?

– Wywar ze smoczego żołądka, zmieszany z pyłkiem wróżek z dodatkiem witaminy C – rzucił od niechcenia.

Wszystko, co zjadłam, podeszło mi do gardła. Z trudem przełknęłam ślinę.

Od razu po śniadaniu wyszliśmy na powietrze. Antoni przyniósł ze sobą podłużne prostokątne pudełko. Usiedliśmy razem na werandzie. Otworzył pojemnik i wyjął z niego drewnianą różdżkę, podobną do swojej. Miała na czubku mały, zielony szmaragd. Tym się różniła od różdżki wuja. Jego nie posiadała szlachetnego kamienia.

– Należała do twojej mamy – szepnął. – Znalazłem ją w trawie, nieopodal miejsca, w którym zginęła razem z twoim ojcem. – Wsunął mi przedmiot do ręki. – Z racji tego, że nie udało nam się znaleźć dla ciebie odpowiedniej różdżki w lesie, Melinda na pewno nie miałaby nic przeciwko, gdybyś wzięła jej.

Wpatrywałam się w różdżkę tak długo, aż jej obraz się rozmył. Podniosłam głowę i popatrzyłam pytająco na Antoniego.

– Wstań – zakomenderował. – I zamachnij się nią, tylko nie rzucaj. Wypowiedz zaklęcie, które połączy cię z twoją różdżką. Zrób to, co przed chwilą powiedziałem i powtórz za mną: Nas konvento.

Nas konvento! – Wypełniłam polecenie, a z różdżki wyskoczył snop niebieskiego światła, który ogarnął na chwilę całe podwórze i wrócił do źródła, z którego wypłynął.

Poczułam dziwne mrowienie w ręce, w której trzymałam magiczny przedmiot. Z niewiadomego powodu ogarnęło mnie niepohamowane szczęście. Miałam wrażenie, jakbym zrosła się z różdżką. Popatrzyłam dumna na wuja. Uchwyciłam pełne uznania spojrzenie, zanim przybrał swój neutralny wyraz twarzy.

– Bardzo dobrze, Amando – mruknął. – Zapamiętaj to zaklęcie. Jeżeli nie będziesz mogła znaleźć swojej różdżki albo ktoś ci ją odbierze, właśnie dzięki niemu twoja własność do ciebie wróci. Wszystko jasne?

Przytaknęłam gorliwie.

– Przejdźmy zatem do podstawowych zaklęć obronnych.

Antoni przedstawił w sumie pięć, jego zdaniem niezbędnych formuł, ale tylko cztery przećwiczyliśmy w praktyce.

– To potraktuj jako ciekawostkę – oznajmił.

Sięgnął po kartkę i napisał na nim dwa słowa: "Riz infundo".

– Nie czytaj na głos! – rzucił pospiesznie, kiedy dostrzegł, że się do tego przymierzam.

Zasznurowałam wargi i spojrzałam na niego z lękiem.

– Czas się zatrzyma, ale tylko dla ciebie. Żeby cofnąć skutki należy wypowiedzieć je od tyłu – wyjaśnił.

Przez krótki moment wpatrywałam się w litery, odwracając je w głowie. Odnufni Zir... Można sobie język połamać.

– Nieważne, nie marnujmy na to czasu – westchnął z irytacją i przesunął sobie dłońmi po twarzy.

Zmarszczyłam brwi. Odniosłam wrażenie, że Antoni z jednej strony chce przekazać mi wiedzę, ale z drugiej coś go przed tym powstrzymuje. Jakby nie do końca wiedział, jak się za to zabrać albo wręcz się bał.

– Tarcza! To się przyda na pewno – wymamrotał. – Gradiberro jest proste, ale skuteczne. Zrób to, co ja.

Wykonał półkolisty ruch nadgarstkiem ręki, w której trzymał różdżkę i ponownie wypowiedział zaklęcie. Otoczył się barierą ochronną. Powietrze drgało wokół niego, dopóki nie opuścił dłoni wzdłuż ciała.

Miał rację, poszło łatwo. Odtworzyłam gesty Antoniego i po chwili sama utknęłam w niewidzialnej bańce. Nie zdążyłam się nią jednak długo nacieszyć.

Finitendo! – Wuj bez ostrzeżenia we mnie wycelował.

Z jego różdżki wystrzelił płomień. Trafił w moją tarczę i skutecznie ją rozbił. Siła uderzenia posłała mnie na plecy kilka metrów dalej. Nie potłukłam się szczególnie boleśnie, ale i tak sapnęłam oburzona.

– Nie doszłoby do tego, gdybyś była odpowiednio skupiona – mruknął. – Wstań. Będziemy próbować do skutku.

Dźwignęłam się na nogi i poprawiłam chwyt na różdżce. Nabrałam powietrza w płuca i już miałam zamiar rzucić zaklęcie, gdy Antoni mnie ubiegł.

Melidorro – powiedział z krzywym uśmiechem.

Nie ruszył się z miejsca i nie wykonał żadnego ruchu, ale doskonale wiedziałam, że to on wytrącił mi różdżkę z ręki.

Posłałam mu nienawistne spojrzenie.

Nas konvento! – wycedziłam, wyciągając rękę przed siebie. Magiczny przedmiot wrócił natychmiast.

– W porządku – pochwalił beznamiętnym tonem. – Teraz tarcza.

Zazgrzytałam zębami.

Gradiberro – warknęłam, otaczając się barierą ochronną.

Finitendo! – rzucił natychmiast w odpowiedzi.

Tym razem bańka nie pękła od razu. Wytrzymała trzy ciosy, zanim ponownie wylądowałam na ziemi.

– Dobrze się bawisz, wuju? – syknęłam, otrzepując się z kurzu.

– Doskonale. – Wzruszył ramionami.

– Może się zamienimy? – zaproponowałam, mrużąc oczy i nie czekając na odpowiedź, wycelowałam. – Melidorro!

Jego różdżka odleciała daleko w trawę. Zamrugał zaskoczony.

Finitendo! – zaatakowałam.

Odbił zaklęcie, posyłając je na drzewo. Momentalnie stanęło w płomieniach. Antoni wciągnął ze świstem powietrze. Machnął ręką, mamrocząc coś pod nosem. Zgasił pożar, a potem łypnął na mnie groźnie.

– To było niehonorowe, Amando – wycedził, z tak wyraźną naganą w głosie, że aż się skuliłam.

Piorunował mnie wzrokiem jeszcze przez chwilę, po czym krzywo się uśmiechnął.

– Brawo, szybko się uczysz – mruknął bez cienia ironii. – Finitendo!

Pisnęłam z paniką. Wzniosłam tarczę w ostatniej chwili. Cudem uniknęłam spopielenia. Serce podeszło mi do gardła..., a Antoni się zaśmiał.

– Myślę, że możemy przejść dalej – oznajmił. – Teraz pora na Per kunto.

– Na co? – Wytrzeszczyłam oczy do oporu.

Per kunto – powtórzył z naciskiem. – Skup się. Już ci opowiadałem o tym zaklęciu. Umożliwia przemieszczanie się w różne miejsca, nawet te bardzo odległe. Pamiętasz?

Oczywiście, że zapomniałam, ale nie zamierzałam się do tego przyznawać.

– Najważniejsze, aby wskazać dokładną lokalizację, gdzie chcesz się znaleźć, zanim wypowiesz formułę. Chwyć mnie za rękę i pomyśl o jakimś miejscu – dodał nieco spokojniej.

Nie musiałam się długo zastanawiać.

Per kunto dom pani Róży – powiedziałam.

– Co? Nie! – wykrztusił zaskoczony, ale było już za późno.

Poczułam szarpnięcie w brzuchu. Świat zawirował. Zakręciło mi się w głowie, ale dzięki Antoniemu nie upadłam twarzą na beton. Przytrzymał mnie za ramię.

– Moja wina, zapomniałem doprecyzować, że chodziło o mało uczęszczane miejsce, a nie środek miasta – syknął.

Skinął sztywno, dając znak, żebyśmy skryli się w cieniu, ale go zignorowałam. Nie ruszyłam się o krok. Utkwiłam wzrok w schodach, na których siedziałam jeszcze parę miesięcy temu. Posiadłość wyglądała na opuszczoną. Okna zabito deskami. Na trawniku rozpleniły się chwasty sięgające kolan.

W duchu liczyłam, że staruszka jednak wróciła i będę mogła jeszcze raz z nią porozmawiać, ale raczej nic z tego. Fala smutku zderzyła się z przyjemnymi wspomnieniami, związanymi z tym miejscem. Uśmiechnęłam się przez łzy i zadrżałam. Kątem oka dostrzegłam mój stary dom. Stał tuż obok, ale nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Tęsknota zacisnęła palce na moim gardle.

– W porządku? – Usłyszałam szept Antoniego za plecami.

Pociągnęłam nosem. Z całej siły starałam się nie rozkleić.

– Wracajmy – dodał łagodnie, wyciągając do mnie dłoń.

Sam rzucił zaklęcie, przenosząc nas prosto na swoją werandę.

– Odpocznij trochę, dokończymy ćwiczenia później – zaproponował, otwierając przede mną drzwi.

– Nie chcę. – Potrząsnęłam głową.

Ostatnie, czego potrzebowałam to odesłanie do pokoju i pozwolenie, żeby żal strawił mnie od środka. Na twarzy Antoniego odmalowało się wyraźne zakłopotanie. Ewidentnie nie spodziewał się tak stanowczej odmowy.

– Nie chcę zostać sama – sprecyzowałam.

Byłam na siebie wściekła, że to powiedziałam. Zabrzmiałam żałośnie, ale dokładnie tak się czułam. Wuj zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale zamiast tego wyminęłam opiekuna w progu i ruszyłam w kierunku schodów.

– Umiesz grać w szachy? – spytał niespodziewanie.

Zatrzymałam się w połowie kroku. Spojrzałam na niego przez ramię zaskoczona i z wahaniem przytaknęłam.

– To pokaż, co potrafisz – mruknął i zniknął w salonie.

Rozstawił planszę i ułożył pionki. Dość szybko dowiedziałam się, że jednak nie umiałam grać. Antoni zbijał figury w zatrważającym tempie, jakby je kolekcjonował.

– Mówiłaś, że znasz zasady – oznajmił, wykonując swój ruch.

– Co mi po nich, skoro jesteś szachowym terminatorem? – sapnęłam. – Z tatą zawsze wygrywałam.

Antoni zaśmiał się krótko. Machnął dłonią nad planszą i wszystkie pionki wróciły na swoje miejsce.

– Zaczniemy od początku, ale tym razem się skup. Czy życzysz sobie wskazówkę, jeśli wybierzesz nieodpowiednią figurę? – spytał rzeczowym tonem.

Zamrugałam zaskoczona.

– Poproszę – bąknęłam.

O dziwo, faktycznie mi ich udzielił. Pokierował mną, dzięki czemu zapędziłam jego króla w kozi róg. Tłumaczył każdy ruch. Pokazywał, co by się stało, gdybym wykonała inny. I był przy tym tak cierpliwy, że nie mogłam wyjść z podziwu.

Graliśmy do kolacji. Wspólnie uznaliśmy, że darujemy sobie powtórkę z zaklęć. Atmosfera nieco się rozluźniła. Czułam się znacznie lepiej. Antoni też sprawiał wrażenie mniej spiętego.

– Dlaczego mnie nienawidziłeś? – Nie wiem, co mnie napadło.

To pytanie opuściło moje usta tak nagle, że sama się zdziwiłam, nie wspominając o wuju. Wstrzymał oddech i wytrzeszczył oczy.

– Nie nienawidziłem cię, Amando – wykrztusił z trudem.

– Ale zanim się dowiedziałeś o wizjach i mojej mocy, zachowywałeś się zupełnie inaczej. – Nie udało mi się zatuszować wyrzutu w głosie.

Antoni umilkł na dłuższy moment. Odwrócił wzrok.

– Jesteś taka podobna do Mel – westchnął cicho.

Oczy zaszły mi łzami. Pierwszy raz to porównanie nie zabrzmiało jak obelga. Wypowiedział imię mamy z taką czułością, że ledwo zwalczyłam impuls, żeby go przytulić.

– To, co spotkało twoich rodziców, kompletnie mnie zdruzgotało – dodał. – Bałem się... Nie chciałem, żebyś... – Brzmiał, jakby nie do końca wiedział, co chce powiedzieć. – A potem się dowiedziałem, że twoja magia się obudziła i jesteś w niebezpieczeństwie.

– Rozumiem – przerwałam mu łagodnie i ścisnęłam go za rękę.

Przez dłuższy moment siedzieliśmy w ciszy i patrzyliśmy na siebie. Jego maska pękła. On też cierpiał równie mocno, jak ja, ale dopiero teraz to dostrzegłam. Stracił siostrę, a ja mamę i obojgu nam jej brakowało.

Odchrząknął i odezwał się pierwszy:

– Idź już do siebie, jesteśmy zmęczeni.

Przytaknęłam i zostawiłam go samego, tak jak prosił. Nie miałam pewności, czy jemu ta rozmowa pomogła, ale mi na pewno trochę tak. Jeszcze parę podobnych wymian i może nawiążemy nić porozumienia? W końcu zostaliśmy sami. Byliśmy dla siebie jedyną rodziną. Powinniśmy trzymać się razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro