25. Pierwszy dzień w Tartarze

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lustro nie było dziś dla mnie łaskawe. Nie podobało mi się to, co w nim widziałam. W tym głupim stroju galowym nie przypominałam siebie. Źle się czułam w białym. Podkreślał bladość wywołaną stresem. Próbowałam przekonać wujka, że jestem ciężko chora, ale zabrakło mi inwencji twórczej. Nie uwierzył.

– Apel potrwa góra godzinę – oznajmił spokojnie.

– To długo! W ciągu sześćdziesięciu minut można zejść z tego świata nawet parę razy – wymamrotałam pod nosem, za co otrzymałam jedno z flagowych, karcących spojrzeń z głównego katalogu Antoniego.

– Ja ci dam zejście – mruknął ponuro i zarzucił mi na ramiona sweter. – Po schodach, prosto do samochodu.

– To potrwa wieki – jęknęłam.

– Zyskasz trochę czasu, żeby ochłonąć – odparł niewzruszony, a po chwili namysłu dodał z powagą: – Zacznij w końcu przykładać większą wagę do tego, co mówisz. Wystraszysz kolegów.

Dobrze, pomyślałam. To bez sensu udawać kogoś, kim się nie jest. W ostatecznym rozrachunku mój potencjalny przyjaciel wcale nie lubiłby mnie, tylko wyobrażenie, które wykreowałabym zgodnie z zaleceniami Antoniego, choć według moich obserwacji posiadał równie beznadziejne doświadczenie w tym zakresie, co ja. Poza tym doskonale potrafiłam się kontrolować, ale przy wujku nie widziałam takiej potrzeby. Czułam się swobodnie w jego towarzystwie.

Jazda samochodem okropnie nużyła. Kiedy Antoni uznawał, że koniecznie musimy się nim gdzieś przemieścić, przeważnie przesypiałam całą drogę. Tym razem też tak było. Obudziłam się w mieście, półprzytomna.  

– Chodź, skarbie. – Wujek pochylił się, żeby odpiąć mi pas bezpieczeństwa.

– Nie chcę – mruknęłam sennie.

– Jesteśmy na miejscu – dodał cierpliwie.

– Idź sam, zaczekam – stłumiłam ziewnięcie i odwróciłam głowę w drugą stronę.

– Ostrzegam, jeśli sama nie wyjdziesz, to cię wyniosę – oznajmił miękko.

Spojrzałam na niego ostrożnie, chcąc się upewnić, że żartuje, ale nic na to nie wskazywało. Wydawał się śmiertelnie poważny. Dałabym sobie rękę uciąć, że nie byłam jedynym dzieckiem, które nie chciało iść do szkoły, ale raczej żadne inne nie zostanie do niej wniesione. Westchnęłam ciężko i niechętnie opuściłam samochód.

– Rozsądna decyzja – pochwalił cicho.

Włączył alarm i położył mi rękę na ramieniu, a potem pociągnął lekko w kierunku budynku, który niewątpliwie był szkołą. Naziemny Tartar, miejsce mojej kaźni, parsknęłam w duchu, ale szybko się upomniałam. Powinnam chociaż spróbować myśleć pozytywnie.

Mimo że posiadał trzy piętra, wcale nie wyglądał na duży. Pomalowano go na żółto. W szybach wisiały koślawe wycinanki. Obok budynku znajdowało się boisko i plac zabaw. 

Chociaż chodnik do wąskich nie należał, ciężko się nim teraz szło. Dzieci i ich rodzice kłębili się po całej jego powierzchni. Parking sąsiadujący z placówką pękał w szwach. Samochody zaparkowano jeden obok drugiego, w takim ścisku, że pasażerowie z trudem dawali radę wydostać się na zewnątrz.

Te mordercze wycieczki do miasta wcale mnie nie przygotowały na tłum, który tu zastałam. Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? Czy absolutnie każdy mieszkaniec miał dziecko, które musiał dziś odprowadzić do szkoły? Brzmiało nierealnie, ale wszystko wskazywało na to, że niestety się nie myliłam.

Mój oddech przyspieszył. Zrobiło mi się duszno. Antoni zatrzymał się i posłał mi zatroskane spojrzenie.

– W porządku? – spytał ostrożnie.

Potrząsnęłam głową.

– Dużo ludzi – przyznał niechętnie.

Parsknęłam nerwowo.

– Dobrze, jesteśmy przed czasem. Zaczekamy, aż ten tłum trochę się przerzedzi – oznajmił, chwycił delikatnie moją dłoń i poprowadził w przeciwnym kierunku niż szkoła.

Zatrzymaliśmy się w ślepej uliczce nieopodal. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Chciałam przycisnąć plecy do ściany, ale wujek to przewidział i powstrzymał, zanim zdążyłam do niej dotrzeć, przygarniając do siebie.

– O mnie się oprzyj – westchnął. – Postarajmy się, żeby ta biała bluzka zachowała odcień, chociaż do końca apelu.

Przesunął mi dłonią po włosach i pocałował w skroń.

– Jesteś bardzo dzielna, dasz sobie radę – powiedział łagodnym tonem.

– Nie chcę tam wracać – szepnęłam.

– Na rozpoczęciu roku zawsze jest więcej osób, bo dzieci przychodzą z rodzicami, ale w następnych dniach już ich tu nie będzie.

– Ty mnie chyba jednak nie kochasz – mruknęłam w jego koszulę.

– Oczywiście, że cię kocham – odparł spokojnie i wzmocnił uścisk. – Gdybym nie wierzył, że sobie poradzisz, nie zabrałbym cię tutaj.

– Twoja wiara jest zatem na wyrost, wujku – stwierdziłam ponuro.

– Jest w sam raz – zaśmiał się krótko, a potem puścił mnie i odszedł kawałek, żeby wyjrzeć na ulicę. – Możemy wracać.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Utkwiłam wzrok w jego dłoni wyciągniętej w moim kierunku. Bardzo niechętnie zacisnęłam wokół niej swoje palce i pozwoliłam się poprowadzić z powrotem.

Faktycznie, na chodniku zostało już stosunkowo niewiele osób. Zerknęłam pobieżnie na zegarek. Do rozpoczęcia apelu zostały dwie minuty, więc pewnie wszyscy zainteresowani siedzieli już na swoich miejscach.

Wewnątrz budynek wydawał się znacznie większy. Przypominał mi trochę zamek Amandy. Miał mnóstwo korytarzy, z całą masą zamkniętych drzwi. Ktoś przykleił na ścianie informację, że apel odbywa się w sali gimnastycznej, więc tam też się udaliśmy.

Usiedliśmy przy samym wyjściu. Akurat znaleźliśmy dwa wolne krzesła. Wyglądały tak, jakby czekały właśnie na nas. Stąd tłum aż tak bardzo nie przerażał. Byliśmy tak daleko, że jedyne co widziałam, to plecy osób siedzących przed nami, ale bardzo mi to odpowiadało.

Nie potrafiłam się skupić na tym, co mówił dyrektor. Wiedziałam, że to on brzęczy mi w tle, bo wyłapałam, jak się przedstawił.

Bla bla bla... Drogie dzieci! Bla bla bla... Szanowni rodzice! Bla bla bla... Społeczność. Bla bla bla... Jesteście naszą przyszłością. – Usłyszałam i przesunęłam moje krzesło bliżej wujka, żeby móc się oprzeć o jego ramię.

– Tylko nie zaśnij – szepnął z rozbawieniem.

– Nie będę jedyna – odparłam w tym samym tonie, wskazując delikatnym ruchem głowy na mężczyznę siedzącego obok, który drzemał na popielniczkę.

Antoni spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo.

– Skup się na tym, co mówi dyrektor – poprosił.

– Kiedy koniec? – spytałam w tym samym momencie.

– Niebawem – powiedział.

Bla bla bla... Zasady! Bla bla bla... Tolerancja! Bla bla bla... Wzajemny szacunek! Bla bla bla... Wyciąganie konsekwencji! – Słuchanie dyrektora do złudzenia przypominało mi jazdę samochodem. Jeśli nie przestanie mówić w ciągu kilku minut, naprawdę zasnę.

– Koniec – oznajmił nagle wujek.

Odetchnęłam z ulgą. Podskoczyłam na równe nogi i ruszyłam do wyjścia, ale daleko nie odeszłam, bo Antoni złapał mnie za rękę.

– Koniec apelu – uzupełnił. – A teraz idziemy do twojej klasy. Poznasz kolegów.

Przełknęłam ciężko ślinę i spojrzałam na niego z wahaniem.

– Jesteś pewien? Lepiej zostańmy. Może dyrektor chciałby podzielić się z nami czymś jeszcze? – spytałam naiwnie.

– Niezła próba – mruknął – ale właśnie się z nami pożegnał. Gdybyś słuchała, to byś wiedziała.

Uśmiechnęłam się kwaśno. Nie moja wina, że dyrektor tak przynudzał.

Zdążyliśmy opuścić salę, zanim reszta ludzi wpadła na ten sam pomysł. Na korytarzach już panował ścisk. Ledwo udało nam się przepchnąć do mojej klasy. Wujek powiedział, że zapisał mnie od razu do drugiej, bo w pierwszej bym się nudziła, a zależało mu, żebym znalazła się wśród dzieci w moim wieku. 

Przejrzeliśmy wspólnie podręczniki i doszłam do wniosku, że tutaj też jak nic umrę z nudów. Umiem już czytać, pisać i liczyć. Ale musisz rozwinąć umiejętności społeczne, usłyszałam w głowie głos Antoniego i niemal się zaśmiałam, mimo że ta wizja wcale nie bawiła. Po postu zbyt często to powtarzał, już się zdążyłam nauczyć.

Odnalezienie właściwego pokoju trochę nam zajęło. W środku było tyle osób, że aby zmieścić wszystkich, odsunięto ławki pod ściany i okna. O dziwo przyszliśmy jako jedni z ostatnich. Dorośli wydawali się całkowicie zajęci sobą, podobnie jak dzieci, stojące w małych grupkach i trajkoczące jak najęte. Momentalnie dostałam migreny.

– Kasandro! – Usłyszałam znajomy głos i aż się wzdrygnęłam.

Nie należał do wujka. Zanim przymknęłam powieki i wypuściłam z piersi powolny oddech, wśród zgromadzonych mignęła mi blond czupryna. Ksawery ciągnął za rękę jakąś kobietę, pewnie swoją mamę. Była niewiele wyższa od niego. Miała taki sam odcień włosów, jak on i identyczne niebieskie oczy. Rozmawiała przez telefon, więc tylko uśmiechnęła się do nas przepraszająco, wyswobodziła dłoń z uścisku chłopca i poklepała go po ramieniu.

– To z pracy – szepnęła, minęła nas i wyszła z sali.

Odprowadziłam ją wzrokiem.

Chwilę później za plecami Ksawerego stanął mężczyzna. Wysoki i przeraźliwie chudy, przez co jego kończyny wydawały się dłuższe, niż powinny. Sporą część twarzy zajmował mu orli nos. Wyglądał, jak doklejony. Miał taką samą fryzurę jak syn, ale w ciemnobrązowym kolorze. Uśmiechał się, ale w oczach nie dostrzegłam radości. On chyba też nie chciał tu być i udawał, że jest inaczej w równie fatalny sposób, co ja.

Wyciągnął dłoń w kierunku Antoniego ponad ramieniem syna.

– Witam, panie Emerald – powiedział i zerknął na mnie pobieżnie.

Stało się coś dziwnego. Obraz przed oczami mi się zamazał. Dźwięki z otoczenia nieco przycichły. Zlały się w brzęczący szum. W jednej chwili poczułam się strasznie niekomfortowo. Mój oddech przyspieszył. Zrobiło się duszno. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że usłyszałam czyjś płacz, ale nagle wszystko wróciło do normy. Znów widziałam wyraźnie. Para piwnych oczu prześlizgnęła się po mojej sylwetce i skupiła znacznie wyżej, na twarzy Antoniego.

– Dzień dobry, panie Wróblewski – odparł pogodnie wujek i uścisnął mu dłoń.

Ksawery uśmiechnął się nieśmiało i postąpił krok w moim kierunku. Otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Przeszył mnie dreszcz. Nagły impuls sprawił, że momentalnie się wyrwałam i wybiegłam z klasy.

Nie wiedziałam, dokąd uciekam ani przed czym. W pierwszym odruchu chciałam opuścić szkołę, ale zrezygnowałam. Mogłabym się zgubić. Bezpieczniej było zostać, ale na pewno nie tutaj. Antoni mógłby spróbować sprowadzić mnie z powrotem do klasy.

Przeciskałam się między ludźmi, czasem na nich wpadałam, ale nie przepraszałam. Wbiegłam po schodach na ostatnie piętro. Nikogo tam nie zastałam, ale wciąż słyszałam dźwięki z niższych poziomów. Mój wzrok zatrzymał się na drabinie prowadzącej do włazu pod sufitem. Ciekawe, czy jest otwarty...

Wahałam się tylko przez chwilę. Podskoczyłam, żeby dosięgnąć drabiny, a potem zaczęłam się wspinać, szczebel po szczeblu. Nie dotarłam jednak nawet do połowy, gdy poczułam czyjeś dłonie zaciskające się wokół mojej talii i moment później zostałam ściągnięta w dół.

– Tam nie wolno, kozico – oznajmił spokojnym tonem wujek i postawił mnie na ziemi.

Wstrzymałam oddech i spuściłam głowę.

– Wracamy – dodał.

Objęłam go w pasie i westchnęłam ciężko.

– Było aż tak źle? – spytał ostrożnie, przesuwając dłońmi po moich łopatkach.

Nie odpowiedziałam. Przecież to oczywiste...

– Jutro będzie lepiej, zobaczysz.

– Chcę do domu – szepnęłam.

– W porządku, kochanie. Chodź. – Spróbował odczepić od siebie moje dłonie, ale trzymałam go mocno.

– Przenieś nas zaklęciem – poprosiłam.

– A samochód?

– Zostawimy – odparłam.

– Ryzykowna propozycja – parsknął cicho.

– Proszę – powtórzyłam i wzmocniłam uścisk.

– Próbujesz mnie udusić, Kasandro? – sapnął.

Odsunęłam się kawałek i podniosłam na niego załzawiony wzrok.

– Myślisz, że nie wiem, że mną manipulujesz? – Uśmiechnął się krzywo.

Zaschło mi w ustach. Przygryzłam wargę od środka.

– A działa? – spytałam ostrożnie.

Wujek zaśmiał się krótko i wyciągnął dłoń w moim kierunku.

– Powiedzmy, że dzisiaj tak – mruknął.

Złączyłam swoje palce z jego i w napięciu czekałam, aż rzuci zaklęcie.

– Ale tylko dzisiaj – dodał z powagą. – Od jutra zaczynają się lekcje.

Zrobiło mi się słabo, na myśl, że zostanę tu sama.

– Będziesz pod dobrą opieką, poznasz inne dzieci, a ja przyjdę po ciebie od razu po zajęciach tak, jak się umawialiśmy. Proszę, nie uprzedzaj się do tego miejsca. Szybko przywykniesz i sporo nauczysz. To ci wyjdzie na zdrowie.

Och, jak mu zależało. I naprawdę wierzył w swoje słowa. Aż mnie coś w środku ścisnęło. Wypuściłam powietrze z płuc do oporu, a potem niechętnie przytaknęłam. On też odetchnął i wreszcie rzucił zaklęcie.

Wylądowaliśmy na werandzie. Wujek otworzył mi drzwi i przepuścił przodem. Spojrzałam przelotnie na zegar w przedpokoju. Wybiła dwunasta, a ja już byłam tak zmęczona, że najchętniej poszłabym spać. Nawet podzieliłam się tym planem na głos, ale nie zyskał uznania.

– Położysz się dziś wcześniej, ale na pewno nie teraz. Od spania jest noc – oznajmił spokojnie. – Możemy zagrać w szachy... albo porozmawiać, dlaczego uciekłaś z klasy, co mam nadzieję już nigdy więcej się nie powtórzy. – Posłał mi wymowne spojrzenie.

Skrzywiłam się w duchu.

Nie musiałam się długo zastanawiać.

– Przyniosę pudełko – oznajmiłam i pobiegłam po nie do mojego pokoju.

Siedzieliśmy nad planszą do wieczora, z przerwami na obiad i kolację. Oczywiście nie wygrałam ani razu, ale przynajmniej temat tego, co zaszło w szkole został odpuszczony. Pewnie zrzucił to na karb stresu. Może faktycznie zawinił?

Tuż przed moją porą snu, kiedy zapadł zmrok wróciliśmy z wujkiem do miasta po samochód. Przenieśliśmy się do ślepej uliczki w pobliżu, gdzie go zaparkował, a potem przejechaliśmy nim kawałek w miejsce bez kamer. Wysiedliśmy na drogę. Antoni machnął różdżką nad autem i zmniejszył je tak, że zmieściło mu się w kieszeni. Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia, a chwilę później już leżałam w moim łóżku.

– Nie zostanę tam na zawsze, prawda? – spytałam cicho.

– Nie zostaniesz – odparł cierpliwie i otulił mnie szczelniej kołdrą.

– I przyjdziesz od razu po lekcjach – powtórzyłam sennie.

– Natychmiast – potwierdził. – Śpij, kochanie.

– Bardzo się boję – oznajmiłam.

– Nie masz czego. Wszystko będzie dobrze. – Pogłaskał mnie po policzku.

– A jak nie będzie? – głos mi się załamał.

Westchnął ciężko i przez krótki moment się nie odzywał. Spojrzałam na niego ostrożnie.

– Jesteś bardzo zmęczona, Kasandro – oznajmił cicho, lekko zmienionym głosem.

Moje powieki stały się ciężkie. Próbowałam z nimi walczyć, ale opadły i za nic nie mogłam ich podnieść z powrotem.

– Rzuciłeś zaklęcie? – wymamrotałam.

Zaśmiał się krótko.

– Śpij wreszcie – parsknął i musnął ustami moją skroń, a potem delikatnie odgarnął mi włosy za bok. – Szkoła to mały pikuś w porównaniu z tym, co przeżyłaś. Poradzisz sobie. Wierzę w ciebie i... – urwał.

Pewnie zauważył, że w końcu udało mi się zasnąć. Wyszedł z pokoju. Przeważnie nie kłamał, ale byłam ciekawa, czy i tym razem powiedział prawdę. 


***

Dla niewtajemniczonych w zawiłości mitologii greckiej:

Tartar – to nazwa najniższej i najmroczniejszej części krainy podziemia; to tam przebywały dusze skazanych na wieczne cierpienie.

Kasandra wychowała się na mitach, uznałam, że to przerysowane porównanie będzie do niej jak najbardziej pasowało. 😅

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro