26. Warstwa po warstwie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Antoni miał stały zestaw pytań, które zadawał za każdym razem, gdy odbierał mnie ze szkoły. Jego ulubione brzmiało:

– Jak ci minął dzień, kochanie?

Niby nie należało do szczególnie skomplikowanych, ale i tak sprawiało mi problem.

Czekaj, niech się zastanowię... Och, tak! Już wiem! Cóż, było strasznie, podobnie, jak wczoraj, przedwczoraj i w poprzednich dniach. Znacznie gorzej niż przewidywałam. Nienawidzę tego miejsca. Nie chcę więcej tu przychodzić. Zrobię, co zechcesz, tylko proszę, nie zmuszaj, żebym... 

– Super – odparłam, przełykając ciężko to wszystko, o czym pomyślałam wcześniej.

Moja obecność w tym miejscu to jedno wielkie nieporozumienie. A dlaczego nie powiem mu prawdy i nie poproszę, żeby odpuścił? Bo raz, doskonale wiedziałam, że się nie zgodzi, postawił sprawę jasno, a dwa... 

– Bardzo się cieszę. – Odetchnął z ulgą i lekko mnie uścisnął.

No właśnie. Bardzo się cieszył. Nie musiał tego mówić na głos. Widziałam to zadowolenie, bo jego plan działał. Więcej, ja chciałam, żeby ten stan utrzymał się jak najdłużej.

Wujek miał tak mało powodów do radości. Ciągle się o mnie martwił. Czy się przystosuję, odnajdę w grupie, nikogo nie wysadzę w powietrze... Postanowiłam zacisnąć zęby i jak najdłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Dać mu poczucie, że panuje nad sytuacją. Czułam, że tego potrzebuje. Z każdym dniem miałam jednak coraz większe wątpliwości, czy moje męczarnie były tego wszystkiego warte. Niestety, kłamałam już w tym temacie zbyt długo. Wychodziło mi to płynnie. Bez zająknięcia zapewniam go, jak bardzo szkoła mi się podoba, a on wierzył, ponieważ chciał.

Kiedy pytał, co robiłam, odpowiadałam, ile się nauczyłam, co jadłam na drugie śniadanie, a potem, jak się bawiłam na boisku. Skrzętnie omijałam szczegóły takie, jak to, że unikałam dzieci z mojej klasy, niczym śmiertelnej zarazy, więc przerwy spędzałam w samotności, ale wcale mi to nie przeszkadzało.

Na początku naprawdę starałam się dopasować, ale zrezygnowałam po kilku dniach. Niektórzy moi godni pożałowania koledzy jedli klej w sztyfcie albo własne kozy z nosa. Gdybym usłyszała od kogoś podobną historię, pewnie bym nie uwierzyła..., ale niestety wszystko widziałam i to nie raz. Cofa mi się, ilekroć o tym pomyślę.

Koleżanki też nie były lepsze. Co prawda nie nadwerężały swoich kubków smakowych i żołądków, jak chłopcy, ale robiły rzeczy o wiele gorsze. Przypominały papugi, albo wyjątkowo upośledzoną wersję zabawy w głuchy telefon. Wszystko powtarzały, przekręcając fakty tak, jak im się podobało i miały w głębokim poważaniu, że mogą zranić czyjeś uczucia.

Chociaż nie, nie miały. Sama boleśnie się przekonałam, że im naprawdę zależało, żeby sprawić komuś przykrość. Przy czym z całą perfidią potrafiły najpierw się uśmiechać i mówić miłe rzeczy, a po chwili iść gdzie indziej i obgadywać. W moim przypadku nie przeszkadzało im nawet, że stałam obok.

– To sierota. Facet, z którym przyszła na rozpoczęcie roku, wcale nie jest jej ojcem. – Usłyszałam mało dyskretny szept dwóch dziewczynek z mojej klasy.

Spojrzałam w ich kierunku i zacisnęłam dłonie w pięści pod stołem. Nie nauczyłam się jeszcze imion. Nie, żebym się starała. Nie planowałam zacieśniać więzów przyjaźni. Czułam za to, że z przyjemnością bym je udusiła. Gołymi rękami...

Wdech, wydech, nie daj się sprowokować, powtarzałam moją mantrę, ale nie należała do szczególnie skutecznych. Moje mordercze zapędy obudziły się z letargu.

– A taki podobny. Ciekawe, jak to możliwe? – zastanowiła się na głos jedna z nich.

Nie wytrzymałam.

– Bo jesteśmy rodziną, idiotko – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – To mój wujek. Brat bliźniak mojej mamy, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć.

Obie dziewczynki spojrzały na mnie szczerze zaskoczone, a może nawet lekko przestraszone. Chyba się nie spodziewały, że im odpowiem. Opuściłam moją ławkę i wyszłam z klasy. Przerwy między lekcjami były jedyną dobrą rzeczą w tej szkole. Mogłam odetchnąć.

Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zareaguję i nawet przez jakiś czas faktycznie mi się to udawało. Puściłam mimo uszu uwagę, że wujek na pewno znalazł mnie na ulicy. Że mieszkam w nawiedzonym domu, również zignorowałam. W którymś momencie zorientowałam się, że jestem określana mianem ducha, a potem awansowałam na wampira. O ile pierwszy epitet mogłam wytłumaczyć mlecznością cery, to z drugim miałam już problem.

Na dodatek całymi tygodniami wyśmiewano moją ucieczkę pierwszego dnia szkoły. Ktoś wpadł na pomysł, że mnie pogoniło, a inna osoba porównała do psa, że pewnie zobaczyłam kość i aportowałam. Przed otruciem tego całego towarzystwa powstrzymywała mnie jedynie obietnica, którą złożyłam wujkowi, że nigdy więcej tego nie zrobię, chociaż wraz z upływem czasu miałam coraz większą ochotę, żeby ją złamać. Zwłaszcza wtedy, gdy dowiedziałam się, kto wymyślał te wszystkie plotki na mój temat.

Nazywała się Monika i do złudzenia przypominała mi jedną z lalek, które widziałam u Mariki. Początkowo sądziłam, że wszyscy się rozpływali nad jej urodą i dlatego ją tak lubili, ale z czasem zrozumiałam, że to nie włosy w kolorze lnu, sięgające niemal do pasa, ani wąska talia miały wpływ na to, jak była traktowana, a wysoko postawiony tatuś, wpływowy biznesmen i właściciel większości nieruchomości w tym mieście. To on zadbał, żeby fantazja jego córeczki stanowiła jedyne ograniczenie, jakie napotka na swojej drodze.

Oficjalnie wszyscy ją lubili, ale widziałam, z jakim lękiem na nią patrzyli. Działała mi na nerwy, ale póki tylko gadała, nie widziałam powodu, żeby reagować. Chodziłyśmy do tej samej klasy. Musiałam się nauczyć ją znosić. Przynajmniej się starałam.

Tłumiłam w sobie złość. Liczyłam po cichu, że dzieci się znudzą i znajdą inne zajęcie, tudzież ofiarę, której podokuczają w zastępstwie za mnie. W końcu nic im przecież nie zrobiłam. Pierwszy raz w życiu miałam do czynienia z tak bezinteresowną nieuprzejmością. Nie mogłam tego zrozumieć. Nie pomagał też fakt, że wszyscy się tu znali niemal od kołyski, a ja byłam ta obca. Zauważyłam jednak, że Ksawerego nikt nie zaczepiał, chociaż również nie pochodził stąd.

Nie zwracał na siebie uwagi. Trzymał się na uboczu, praktycznie z nikim nie rozmawiał. Ze mną też już nie próbował. Przynajmniej on dał mi święty spokój. Wydawał się samowystarczalny.

Był ode mnie nieco niższy. Blond włosy sterczały mu na głowie we wszystkie strony, jakby w życiu nie miały styczności z grzebieniem. Nigdy nie odgarniał niesfornych kosmyków dłonią, tylko wysuwał dolną wargę i dmuchał do góry tak długo, aż ułożyły się zgodnie z wolą właściciela. Potrafił to robić nawet przez dziesięć minut. Podziwiałam jego cierpliwość, ja bym się poddała już po paru sekundach.

Ubierał się głównie w jasne kolory, ale spodnie zawsze nosił te same – zgniłozielone, luźne, o kroju typowo wojskowym, z wieloma kieszeniami, w których trzymał krówki. Przyuważyłam, że jadł tylko kruche. Dogadałby się z wujkiem, on też nie lubił ciągnących cukierków.

Ksawery upatrzył sobie jedno drzewo na podwórku szkolnym i zawsze się o nie opierał plecami, kiedy czytał książki, co robił bardzo często, albo słuchał muzyki na słuchawkach. Rzadko pod nim siadał, jakby bał się pobrudzić. Parę razy mnie przyłapał, że mu się przyglądałam. Uśmiechał się nieśmiało w moim kierunku, ale nie potrafiłam odpowiedzieć mu tym samym. I strasznie się za to na siebie wściekałam. Nie rozumiałam, co się ze mną działo i dlaczego każdą cząstką siebie odczuwałam potrzebę, żeby go unikać.

Jedyną karą za dokuczanie było stawianie do kąta na dziesięć minut, ale żeby doszło do czegoś takiego, nauczycielka musiała najpierw cokolwiek zauważyć. Zdarzały się i takie przypadki, kiedy naprawdę widziała, że dzieje się coś złego, ale nie reagowała. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że mamy w klasie takie osoby, które mogą sobie pozwolić na więcej i nic im się nie stanie. Innymi słowy – są równi i równiejsi.

Widziałam, jak moi koledzy ''wpadali w tarapaty''. ''Nabroili, ale tak poważnie'' i nie kończyło się na staniu z nosem kącie. Dzwonili do rodziców, ściągali ich do szkoły na rozmowę z dyrektorem, czasem angażowano w to też psychologa... Podświadomie czułam, że to tylko kwestia czasu, a odegram główną rolę w tym scenariuszu. Nie przeszło mi jednak przez myśl, że złamię się tak wcześnie i już po drugim miesiącu pokażę, na co mnie stać.

***

Długa przerwa właśnie dobiegała końca. Jak zwykle siedziałam przy stoliku, na dworze i przelotnie zerkałam na Ksawerego. Wypożyczyłam z biblioteki tę samą książkę, co on – Piotrusia Pana. Była trochę naiwna, ale nawet przyjemna w lekturze. Kiedy zamierzałam przewrócić kolejną stronę, czyjaś głowa rzuciła cień na tekst. Potem ktoś chwycił za brzeg książki, wyrwał mi ją z rąk i rzucił za siebie. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Monikę, otoczoną jej koleżankami. Uśmiechały się złośliwie.

– No, dalej, przynieś, czarny kundlu – zaśmiała się blondynka.

Kompletnie nie spodziewałam się tego ataku. Do tej pory po prostu mnie obgadywała. Nigdy nie podeszła tak blisko.

– Dlaczego to zrobiłaś? – wykrztusiłam zszokowana, powoli analizując jej słowa.

– Bo nie wolno ci tu siedzieć, robisz to za długo. Teraz nasza kolej – odparła.

Argument był absurdalny. Dookoła miała mnóstwo wolnego miejsca. Momentalnie się zagotowałam. Wstałam i spojrzałam jej gniewnie w oczy.

– Sama przynieś – warknęłam.

Wydęła pogardliwie wargi i przesunęła ciężar ciała na prawą nogę. Skrzyżowała ręce na piersi.

– Patrzcie państwo, królowa przemówiła – wypluła zjadliwie.

Wzdrygnęłam się. Od razu pomyślałam o mamie. Co by powiedziała teraz, gdyby zobaczyła, jak pozwalam się traktować? Pewnie kazałaby mi ją zabić...

Uspokój się, nie jesteś taka, jak mama, upomniałam się ostro. Antoni doradziłby pewnie, żeby odpuścić. Nie nakręcać się, utrzymać nerwy na wodzy, jak on..., ale wątpiłam, że dam radę. Mimo wielu podobieństw, w niektórych kwestiach bardzo się od siebie różniliśmy.

– Już wszystko rozumiem, wyglądasz tak beznadziejnie, bo po prostu nie należysz do naszej kultury – kontynuowała Monika, a po chwili dodała: – Jesteś Egipcjanką? To peruka? Pewnie plastik! Mogę przymierzyć, czy masz wszy? Nie chcę ich od ciebie złapać...

Zanim zdążyłam zareagować, szarpnęła mnie za włosy. Syknęłam z bólu i spróbowałam się jej wyrwać. Niestety, okazała się silniejsza.

– Och, przepraszam. Mocno się trzyma. Czego używasz? Kleju do protez? A może Kropelki?

Co kropelka sklei, sklei, żadna siła nie rozklei – zawtórowały koleżanki Moniki.

Szarpnęłam się rozpaczliwie, pozostawiając w jej dłoni pukiel włosów i upadłam na ziemię. Monika ze wstrętem otrzepała ręce.

– Widać na pierwszy rzut oka, że plastik najniższej jakości. Ciekawe, co jeszcze masz fałszywe. Niech zgadnę, hm... Pewnie nosisz kontakty i malujesz się szminką matki. – Zasłoniła usta dłonią i parsknęła śmiechem. – Ależ nie, jak mogłam zapomnieć? Przecież ty nie masz matki! Jesteś sierotą, w każdym tego słowa znaczeniu! Wyglądasz tak nienaturalnie. Po prostu jak, jak... – Pstryknęła palcami, szukając słowa, aż wreszcie wykrzyknęła w olśnieniu: – Straszydło!

Wspięła się na stół, przy którym wcześniej siedziałam, wskazała na mnie palcem i zaczęła skandować:

– Straszydło, straszydło!

Jej koleżanki podążyły za nią jak stado baranów. Nie minęło pół minuty, a pół boiska krzyczało razem z nimi.

Chciało mi się płakać, ale moje oczy były podejrzanie suche. Czułam, jak resztki samokontroli, którymi dysponowałam, wyparowują. Dzwoniło mi w uszach. W głowie zaświtała myśl, która nie miała prawa się pojawić.

Dlaczego mam jej na to pozwalać?

Gwałtownym ruchem podniosłam się z ziemi i rzuciłam na Monikę. Ściągnęłam ją ze stołu i pchnęłam prosto w błoto. Przestała się śmiać. Na jej twarzy odmalowało się czyste przerażenie. Prawidłowo. Miała się czego bać.

– Zostaw mnie, wariatko! – jęknęła.

Zignorowałam ten cichy protest. Bez namysłu usiadłam na niej okrakiem i zaczęłam na oślep okładać pięściami.

– Nienawidzę cię, nienawidzę! – wrzeszczałam.

Każde uderzenie przynosiło mi ulgę. Uzależniało. Nie mogłam tego zatrzymać. Chociaż nie, wcale nie chciałam przerywać. Czułam się cudownie. Mogłabym ją tak bić do końca życia.

Na podwórku zapadła przeraźliwa cisza. Słychać było tylko mój krzyk, przytłumione oddechy innych dzieci i płacz Moniki. Nagle jednak ktoś szarpnął mną z taką siłą, że stanęłam na równe nogi. Zachwiałam się i z powrotem planowałam rzucić na moją ofiarę, ale zamknięto mnie w żelaznym uścisku i popchnięto w stronę szkoły.

Krew dudniła mi w uszach. Słyszałam głos brzmiący jak brzęczenie komara. Nie rozumiałam słów, ale podświadomie wiedziałam, że miałam przerąbane, ale w tamtej chwili się tym nie przejmowałam.

Drzwi otwierały się i zamykały. Wciąż tkwiąc w amoku, mijałam kolejne korytarze, a właściwie byłam przez nie ciągnięta. 

– No naprawdę! – Usłyszałam. – Tyle agresji w takim małym dziecku! Wstydź się, Kasandro! Co cię napadło?

Zamrugałam zdezorientowana. To była moja wychowawczyni. Do tej pory wydawała się miła i niezdolna do wyprowadzenia z równowagi. Najwyraźniej dokonałam niemożliwego i jako pierwsza zmieniłam ten stan rzeczy.

Trochę się zmęczyłam, więc przestałam z nią szarpać, ale nie poluźniła uścisku na moim ramieniu. Pozostała czujna, na wypadek gdybym nagle odzyskała siły. W końcu dotarłyśmy do pokoju, który wyglądał jak poczekalnia. Nauczycielka popchnęła mnie na krzesło i zawisła nade mną z surowym wyrazem twarzy.

– Muszę wracać do klasy – warknęła. – A ty masz tu zostać i zaczekać!

– Na co? – wykrztusiłam.

Ledwo rozpoznałam mój głos. Zachrypłam od tego krzyku.

– Na kogo – poprawiła mnie automatycznie, jeszcze raz spiorunowała wzrokiem i wyszła.

Zadrżałam. Chciałam odgarnąć włosy na boki, ale zamarłam z dłońmi na wysokości oczu. Zdarłam sobie skórę z kostek. Palce miałam umazane krwią i błotem. Połamałam niemal wszystkie paznokcie. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Czułam się, jak po obudzeniu z koszmaru.

Do moich uszu dotarło stukanie w klawiaturę. Odwróciłam głowę w kierunku, z którego dobiegało i napotkałam zmęczone oczy starszej kobiety. Z siwego koka na wszystkie strony sterczały naelektryzowane kosmyki. Wyglądała na zatroskaną. Przestała pisać, podniosła się zza biurka z cichym stęknięciem i podała mi kubek ciepłej herbaty.

– Wpakowałaś się w niezłe kłopoty, kochanieńka – szepnęła.

Przełknęłam ciężko ślinę.

– Porządnie dziewuchę zmasakrowałaś – dodała i uśmiechnęła się kwaśno.

– Czy ona... żyje? – wykrztusiłam w nagłej obawie.

– Żyje, żyje! – parsknęła śmiechem, który przerodził się w kaszel, a potem poklepała mnie po ramieniu.

Lekko, ale i tak zabolało. Stłumiłam syknięcie.

– Dlaczego tu jestem? – spytałam naiwnie, chociaż znałam już odpowiedź.

– Czekasz na swojego opiekuna prawnego. Dyrektor go wezwał, żeby porozmawiać o twoim zachowaniu, kochanieńka – odparła, wstała i wróciła do swoich zajęć.

Nie skomentowałam tego w żaden sposób. Oparłam się plecami o krzesło i znów wzdrygnęłam z bólu. Musiałam je poobcierać, kiedy upadłam. Pobieżnie oceniłam mój stan.

Krew, która niekoniecznie musiała należeć do mnie, dziura w rajstopach na całą łydkę i obu kolanach, kilka zadrapań i poczochrane włosy. Po tym, co już zauważyłam, nie chciałam dalej się roztkliwiać. 

Weszłam do toalety. Znajdowała się naprzeciwko biurka sekretarki. Postanowiłam, że zaczekam tam. Musiałam chociaż umyć ręce, zanim wujek przyjdzie. Jęknęłam w duchu. Przecież on dostanie zawału...

***

Ile to mogło trwać? Dziesięć minut, a może godzinę? Słyszałam, jak Antoni wszedł do poczekalni, a chwilę później do gabinetu dyrektora. Miałam wrażenie, że siedział tam naprawdę długo. Chciałam wyjść i się dowiedzieć, co o mnie mówią, ale ostatecznie nie ruszyłam się ani na krok. Za bardzo się bałam.

Oczy zaszły mi łzami, więc zaczęłam szybko mrugać. Nie mogłam się rozpłakać... A może właśnie powinnam? Może wtedy Antoni nie będzie aż tak bardzo zły? 

Co ja mu powiem? Jak się wytłumaczę? Dostanę karę? Zostanę wyrzucona? A jeśli tak, to co wtedy?

Aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam ciche pukanie do drzwi, a po nim spokojny głos wujka. 

– Kasandro, jesteś tam?

Przymknęłam oczy i odetchnęłam głęboko.

– Wyjdź, skarbie. Wracamy do domu – dodał w tym samym łagodnym tonie.

Czy to możliwe, żeby się jednak nie gniewał? A może dyrektor nie powiedział mu całej prawdy o tym, co zrobiłam Monice? Istniała jeszcze jedna opcja – wujek o wszystkim wiedział, ale tylko udawał, że nie jest zły, a jak tylko wyjdę od razu zacznie krzyczeć.

– Będziesz krzyczał? – Nie wiem, dlaczego spytałam. W sumie, jakie to ma teraz znaczenie?

– Nie będę – obiecał.

Przecież nie zostanę w tej łazience do końca życia. Kiedyś muszę wyjść. Najwyraźniej to kiedyś wypadło właśnie teraz.

Klucz w zamku szczęknął żałośnie, kiedy go przekręciłam, ale drzwi uchyliłam tylko trochę. Musiałam stoczyć ze sobą niemałą walkę, aby otworzyć je szerzej. Nie byłam w stanie spojrzeć wujkowi w oczy. Usłyszałam, jak cicho westchnął, zanim kucnął, żeby znaleźć się na poziomie mojej twarzy. Zesztywniałam, kiedy wyciągnął rękę, żeby mnie dotknąć. Lekko uniósł mi brodę, ale gdy w końcu się odważyłam, żeby na niego spojrzeć, zrozumiałam, że on nawet nie próbuje zaglądać mi w oczy. Oceniał mój stan. Trwało to tylko paręnaście sekund, po czym z gracją się wyprostował, pożegnał z sekretarką, chwycił mnie ostrożnie za rękę i wyprowadził ze szkoły. Od razu skręciliśmy w ślepą uliczkę, a gdy przestaliśmy być na widoku, teleportował nas prosto do domu.  

***

Panie i Panowie, pierwszy przypał za nami! Jak wrażenia? 😅

Myślicie, że Antoni okaże wyrozumiałość? 

A może tym razem czara goryczy się przelała, bo padło zbyt wiele kłamstw?

Oficialne rozwiązanie za tydzień, do tego czasu przyjmuję zakłady!😜

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro