20.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Kilka dni później sytuacja uspokoiła się na tyle, że Jasper mógł wrócić do siebie. Choć miał ochotę spędzać z Rachel każdą wolną chwilę i wszystkiego się o niej dowiedzieć, nie chciał jej przytłaczać już na początku znajomości, więc postanowił się nieco wycofać. Ostatecznie, zaprosił ją na randkę w sobotni wieczór, a tymczasem sam wypełniał czas przymusowego urlopu sprzątaniem i wizytami u matki. W piątek niespodziewanie zabrzmiał dzwonek u jego drzwi.

   Mężczyzna spojrzał przez wizjer, spodziewając się burzy jasnych loków i dziewczęcej twarzy, tymczasem zobaczył tylko fragment czyjejś klatki piersiowej oraz sześciopak piwa w umięśnionej ręce. Znał tylko jednego faceta, który przepadał za takim sikaczem, jak Carling.

   — Żona wypuściła cię z gniazdka, ptaszku? — Powitał Jamesa z krzywym uśmiechem. Przyjaciel wszedł do mieszkania, jakby był u siebie, wstawił piwo do lodówki i rozsiadł się na kanapie. 

   — Daj spokój, musiałem się wyrwać. Ciąża jest jak okres, tylko sto razy gorszy i trwa dziewięć miesięcy, a nie cztery dni.

   — Wiem — westchnął Jazz cicho. Border spojrzał na niego ze zrozumieniem. Jedynie on i matka Pratta wiedzieli, dlaczego zerwał ze swoją dziewczyną i nagle wycofał się z jakichkolwiek poważnych związków, ograniczając kontakty damsko-męskie do niewinnego flirtu, a swoje życie seksualne do własnej dłoni.

   — Rachel mówiła mi, co się stało. Niezła kaszana. — James przez chwilę kręcił się, szukając wygodnej pozycji. Po chwili namysłu, wyjął broń zza paska i niedbale rzucił na stół.

   — To ona cię tu przysłała? — zapytał Pratt, bez trudu dodając dwa do dwóch. Kiedy jego towarzysz skinął głową, wskazał błyszczącego Glocka. — Będziesz musiał schować tę zabawkę, kiedy dzieciak się urodzi.

   — Wiem — warknął mężczyzna w odpowiedzi. Jasper nie miał pojęcia, jak jest na wojnie, ale rozumiał, dlaczego przyjaciel nie chce rozstawać się z jedyną rzeczą, która przez lata wojskowej kariery zapewniała mu bezpieczeństwo.

   — Trudno jest dostać pozwolenie?

   — Jakby nie ordery, to chuja bym miał, nie pistolet — podsumował w odpowiedzi. — A co, planujesz sobie kupić klamkę?

   — Po tym, co się odwaliło, mogę sobie co najwyżej kupić zabawkowy.

   Jasper otworzył paczkę chipsów i, nie zaprzątając sobie głowy miseczką, rzucił ją na stół. Przez chwilę zastanawiał się, czy nalać sobie whiskey, ale porzucił ten pomysł — chciał jutro jak najlepiej wypaść na spotkaniu z Rachel i kac by mu w tym nie pomógł. Jedyne piwo, jakie miał, to Carling przyniesiony przez Jamesa, którego Jazz nie cierpiał. Wyglądało więc na to, że tego wieczoru czas upłynie mu w trzeźwości.

   Nie, żeby miał coś przeciwko. Do tej pory szklanka mocniejszego trunku przed snem stanowiła jego rutynę, bez której nie potrafił odegnać demonów przeszłości i zasnąć. Jednak kiedy przez kilka dni miał okazję zasypiać z Rachel, pachnącą świeżością i ciepłą, wtuloną w jego ramiona, uznał, że już tego nie potrzebuje.

   Wzdrygnął się, kiedy James zaczął chrupać paprykowe chipsy.

   — Przygotuj się na to, że będę u ciebie częstym gościem — oznajmił. Jazz bez słowa podał mu jedno z piw. Co prawda, nie zdążyło się jeszcze schłodzić, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. Otworzył je z głośnym sykiem.

   Zdążył upić łyk, nim rozdzwoniła się jego komórka. Jasper obserwował, jak kolega blednie z każdym usłyszanym słowem.

   — Jenna zaczęła rodzić, karetka zabrała ją do szpitala — oznajmił z obłędem w oczach. 

   — Co? Czy to nie za wcześnie?

   — Cholera, tak! Dwudziesty szósty tydzień. — Border wstał i zaczął przemierzać małe mieszkanie przyjaciela wielkimi krokami. Nieświadomie pocierał swoim smartfonem usta. — Mają ją transportować śmigłowcem do szpitala o wyższym stopniu referencyjności. Mogę być na pokładzie, jeśli dotrę tam w pół godziny.

      — Do Leighton jest niedaleko, ogarniemy to — obiecał Jasper. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wziąć motocykla, ale ostatecznie postawił na samochód. Choć jednośladem dotarliby na miejsce szybciej, dwa kółka i stres mogły okazać się mieszankę wybuchową, tymczasem wysłużony suv wydawał się bezpieczniejszy. Narzucił na siebie kurtkę i wsunął kluczyki do kieszeni. — Idziesz?

      — Dzięki, stary — rzucił James, ubierając się pospiesznie. Już chciał wyjść, kiedy Pratt wskazał glocka na stoliku w salonie. Mężczyzna wsunął go za pasek spodni tylko po to, by na parkingu wrzucić go do schowka i zająć miejsce w fotelu.

   Jasper nie pierwszy raz przekraczał dozwoloną prędkość, ale była to chyba najbardziej szaleńcza jazda, jakiej dopuścił się za kierownicą samochodu. Modlił się w duchu, by nie zatrzymał ich żaden patrol drogówki. Chociaż z pewnością byłby w stanie wszystko odkręcić, to nie miał przy sobie odznaki, a wyjaśnianie sprawy zajęłoby im cenne minuty, które Border mógł spędzić z przerażoną i cierpiącą ukochaną.

   — Jesteśmy — rzucił, parkując z piskiem opon na podjeździe dla karetek. — Daj znać, co z nimi, kiedy będziesz miał chwilę.

   — Jasne. — Border zdawał się go nie słyszeć. Wyskoczył z samochodu jak oparzony i pognał w kierunku wejścia do szpitala. Jasper wycofał samochód, by jak najszybciej opuścić niedozwolone miejsce parkingowe. Przyszło mu do głowy, że powinien wracać do domu, ale był zbyt nerwowy, by spędzić wieczór samotnie na kanapie. Zapewne skończyłoby się to drinkiem, później kolejnym, aż upiłby się w sztok i poszedł spać. Przejażdżka wydawała się znacznie lepszą opcją.

   Krążył po mieście bez celu. Przyglądał się umykającym billboardom i reklamom, szarym budynkom, ozdobionym nieestetycznymi graffiti, ludziom, którzy gdzieś się spieszyli, zapominając o tym, co w życiu naprawdę ważne. Wiedział, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale nie zmieniało to faktu, że chętnie dałby w mordę każdemu, kto nie doceniał kochającej partnerki i zdrowych dzieciaków w domu. Oddałby wszystko za takie życie.

   Dochodziła jedenasta wieczorem, gdy w końcu zajął miejsce w rogu parkingu dwie przecznice od swojego bloku. Zgasił silnik, wpakował kluczyk do kieszeni i dopiero wtedy dostrzegł zbliżające się w jego kierunku sylwetki kilku mężczyzn. Poczuł dziwny niepokój, jakby ukłucie przeczucia, które podpowiadało mu, że szykuje się coś niedobrego. Przeanalizował sytuację – nie zdążyłby znów odpalić i ruszyć, pozostawało więc tylko się bronić.

   Nagle mózg podsunął mu wspomnienie – Border wkładający pistolet do schowka. Nie zabrał go pod szpitalem i to w nim Jasper upatrywał swojej szansy. Nie zdążył jednak pociągnąć za klamkę, gdy ktoś zdecydowanym szarpnięciem otworzył drzwi i wywlókł go na mokry, zimny chodnik.

   Kopniak w żołądek pozbawił Jaspera tchu. Ból rozlał się po jego ciele jak atrament w szklance z wodą. Mężczyzna próbował się podnieść, przynajmniej usiąść, ale kolejny cios trafił go w żebra.

    — Zdechniesz tu — usłyszał znajomy głos. Eksplozja bólu sprawiła, że przez chwilę nie potrafił przyporządkować go do osoby, lecz w końcu rozpoznał jednego z agresorów. Wood, oczywiście. — Jesteś pierdolonym psem i zdechniesz jak pies.

    Nie miał czasu na myślenie, co oznaczają te słowa, bo spadał na niego deszcz ciosów. Kiedy próbował osłonić brzuch, dostawał kolejne razy w głowę, gdy zasłaniał głowę — ciosy trafiały w brzuch i żebra. Wood miał rację, Jasper umrze tu, na parkingu kilka przecznic od swojego bloku.

   Pomyślał o Rachel, której świat po raz kolejny legnie w gruzach, i w opuchniętych oczach poczuł wzbierające się łzy. Jaką traumę jej tym zafunduje? Dlaczego nie zostawił jej w spokoju, nim jeszcze się do niego przywiązała?

   Pomyślał o mamie. Pochowa jedynego syna i zostanie sama. Pomyślał o Jamesie. Choć ostatnio nie spotykali się często, łączyło ich coś więcej, niż wspólne piwo. Byli dla siebie jak bracia, których oboje nie mieli. Pomyślał o detektywie z wydziału wewnętrznego. Przynajmniej on jeden ucieszy się z takiego obrotu spraw, bo nie będzie musiał wyjaśniać wydarzeń feralnego dnia. Dobre imię Pratta nigdy nie zostanie oczyszczone. Już zawsze pozostanie w pamięci ludzi jako rasista, który prawie zabił niewinnego chłopaka.

   Rozluźnił się. Pozwolił, by ręce opadły mu swobodnie na asfalt. Leżał twarzą częściowo zanurzoną w kałuży, czując smak krwi w ustach i nie potrafiąc nabrać pełnego oddechu.

    — Sukinsyn, długo się trzymał. — Wood splunął na ubranie mężczyzny leżącego u jego stóp. Pozostali napastnicy poszli za jego przykładem.

   — Zdechł, tak jak obiecałeś. — Młody, czarnoskóry mężczyzna w skórzanej kurtce zarechotał wesoło.

    — Zwijamy się, zanim ktoś nas tu zauważy — zarządził Darren i ruszył przez trawnik, a za nim cztery ciche, barczyste cienie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro