Nikt nie jest nietykalny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Był już późny wieczór, a ja wciąż leżałem na łóżku. Myślałem nad tym co robić i zastanawiałem się dlaczego ta decyzja była tak trudna do podjęcia. Jasne, że chciałem pomóc Domenowi, zawsze czułem potrzebę udzielenia mu pomocy kiedy tego potrzebował, ale jednocześnie miałem powoli dość niańczenia go i słuchania Cene na każdym kroku, który był wyjątkowo przewrażliwiony na tym punkcie. Chociaż może tak naprawdę miał ku temu sensowne powody? 

Nagle drzwi od mojego pokoju się otworzyły i stanął w nich mój najmłodszy brat. Nauczył się wchodzić do mnie bez pukania, co już na starcie mnie zdenerwowało.

- Peter...

- czego? - spytałem oschle, patrząc na niego z lekką pogardą, już bardziej z przyzwyczajenia, niż jakiejkolwiek niechęci do niego. Miał na sobie tylko dresowe spodnie, a w dłoni trzymał maść przyspieszającą gojenie się ran.

- pomożesz mi? - spytał niepewnym i smutnym głosem.

- nie. - odparłem, odwracając wzrok z niego na okno znajdujące się nad moim łóżkiem. Nie miałem ochoty patrzeć na jego poranione i posiniaczone ciało. - idź do...

- nie ma go. - przerwał mi.

- jak to, jeszcze nie wrócił? - spytałem z zaskoczeniem.

- nie. A co? 

- nic. - odparłem. Po chwili ponownie spojrzałem na tę jego zabiedzoną twarz z miną zbitego psa. Źle wyglądał. Zmienił się. I nie chodziło tylko o otarcia i rany. Cała jego sylwetka się zmieniła. Schudł i to sporo. Zacząłem się zastanawiać, kiedy ostatnio widziałem go z jakimś porządnym jedzeniem i doszedłem do wniosku, że od kilku dni nie jadł tak, jak powinien. To od razu przywiodło na myśl wspomnienia, do których cholernie nie chciałem wracać. Poczułem dreszcze na plecach i głęboko westchnąłem, żeby je powstrzymać.

- dobrze, pomogę. Niech ci będzie.

Podszedłem do Domena i wziąłem mu z ręki maść, po czym on odwrócił się do mnie plecami. Znów westchnąłem. Większość otarć już się zagoiła, a mimo to wciąż pokrywały znaczną część jego pleców. Były bardzo głębokie. Nie wiem jakim cudem udało mu się zrobić coś takiego i dlaczego po takim czasie nie zaczęły się jeszcze goić. Otarcia zaczynały się na lewym barku i ramieniu, rozchodziły się na obie łopatki, a potem lekko zwężały i kończyły się dopiero na wysokości nerek. Zdecydowanie mocniejsze były po lewej stronie, na którą spadł.

Nałożyłem dość dużą ilość maści na dłoń i zacząłem ją wcierać w bark młodszego brata. Niezbyt delikatnie, co poskutkowało tym, że zwiesił głowę i syknął z bólu. Momentalnie cofnąłem dłoń.

- przepraszam - powiedziałem cicho i z pełną powagą.

- w porządku. To nic. 

Wznowiłem czynność, tym razem dużo delikatniej. Przez głowę przeszła mi myśl, że Domen nie miałby najmniejszego problemu z tym, żeby zrobić to samemu. Równie szybko jak ta myśl, pojawił się kontrargument. Jasne, że nie miałby problemu, z tym że sprawiłoby mu to jeszcze więcej bólu.

Wraz z tym wnioskiem zakończyłem wewnętrzną dyskusję i skupiłem się na czymś innym. Przesuwając dłoń na lewą łopatkę Domena poczułem, że jest bardzo mocno spięty. Może przez to, że w każdej chwili spodziewał się przypływu piekącego bólu? Może już go czuł? A może po prostu cała ta sytuacja była dla niego niekomfortowa? Na przykład dlatego, że prosząc mnie o pomoc, czuł się jak sierota nie radząca sobie z niczym sama? W sumie to w jego stylu, nie zdziwiłbym się gdyby tak było.

Koniec refleksji. W całym tym natłoku myśli, czując jak bardzo ma pospinane mięśnie, nie do końca kontrolowanie, chwyciłem go wolną ręką za drugi bark i lekko zacisnąłem dłoń, przesuwając kciukiem po jego skórze. Poczułem, że zadrżał, zapewne z zaskoczenia. I nic więcej nie musiałem robić. Dobrze znał ten gest, który wyrażał więcej niż jakiekolwiek słowa pocieszenia i wsparcia. Zawsze to robiłem, kiedy trzeba go było dyskretnie uspokoić. Domen szybko westchnął i momentalnie się rozluźnił.

pomogłem! - pomyślałem z satysfakcją i lekko się sam do siebie uśmiechnąłem. Z każdą kolejną sekundą coraz większa powierzchnia jego pleców była pokryta maścią. Każdy ruch mojej dłoni równał się mniej więcej dziesiątce różnych myśli o tym, jak te otarcia powstały, jak bardzo bolą (chociaż to wiedziałem aż za dobrze) i kiedy znikną. Mimowolnie przypomniałem sobie tamten konkurs i upadek Domena. Odtworzyłem go w głowie, starając się zlokalizować moment, w którym mógłby sobie do tego stopnia uszkodzić skórę na plecach. I nagle pojawiła się nowa myśl, która przyćmiła wszystkie inne i wywołała paraliż trwający jakieś dwie sekundy. A po nim silny ból w żołądku i przeszywający dreszcz. Mimo iż wiedziałem o tym od samego początku, to właśnie uświadomiłem sobie to drugi raz. Z dużo większą siłą.

Zamarłem. Ale tylko na krótką chwilę, Domen nawet się tym nie przejął. Szybko się ogarnąłem, jednak ta myśl nie dawała mi spokoju. Nie mogłem się jej pozbyć a im częściej powtarzałem ją w swojej głowie, tym gorzej się czułem.

On mógł się zabić.

Jasne, że mógł. Taki sport. Każdy skoczek narciarski jest świadomy tego, że jego zdrowie a czasem i życie zależy od sprzętu, który zawsze może zawieść, wiatru, który w każdej chwili może się zmienić, trenera, który przecież może się pomylić i zaufania do własnego ciała i umysłu, które w najważniejszym momencie może okazać się zgubne. Trzeba ufać, ale i brać odpowiedzialność, przede wszystkim na siebie. W przypadku Domena, nie zawinił ani sprzęt, ani trener. To był jego drobny błąd, w połączeniu z nagłym podmuchem wiatru. Nikt nie mógł mieć na to wpływu i nikogo nie można było za to winić.

Jednak to nagłe uzmysłowienie sobie, że tak naprawdę niewiele brakło, a już nigdy mógłbym go nie zobaczyć, dość mocno mną wstrząsnęło. Tak po prostu zniknąłby z tego świata, z naszego domu i z mojego życia. Nie denerwowałby mnie, nie kłócił się z Niką, nie słuchał bym ciągłego narzekania na Anze i historii o tym jakim to on nie jest dobrym skoczkiem i czego nie osiągnie. Wszystko byłoby inne. Nie stałbym teraz i nie wcierał mu maści w poranione plecy, nie rozmawiałbym z nim. Co bym robił? Płakał? Stał nad jego grobem? Wspominał? Szukał winnych? Obwiniał siebie? Ciężko stwierdzić. Pewnie wszystko na raz.

Nie ważne jaka więź łączy człowieka z rodziną, silna czy słaba, świadomość, że można stracić któregoś z jej członków zawsze przepełnia lękiem i niepewnością. Nie chciałbym, żeby Domenowi coś się stało. Nie chciałbym też, żeby rezygnował ze skoków. Generalnie wolałbym, żeby było po staremu. Ale póki co nie zapowiadało się na to. Był cieniem samego siebie, tak jak to stwierdził Cene. A ja zaczynałem rozumieć dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, żebym to ja zaangażował się w rozwiązanie tego problemu. Już kiedyś widziałem takie zachowanie, miałem z tym styczność i też to wtedy początkowo zlekceważyłem, co przyniosło wręcz tragiczne w skutkach konsekwencje. I obiecałem wtedy że nie popełnię drugi raz tego samego błędu. A właśnie w tej chwili to robiłem.

Kiedy zaczynałem swoją przygodę ze skokami narciarskimi, byłem przekonany, że te wszystkie historie o zawodnikach, którzy po upadkach doznali tak poważnych uszkodzeń, że nie byli w stanie więcej uprawiać jakiegokolwiek sportu, mnie nie dotyczą. Kiedy słyszałem, że ktoś się zabił na skoczni, myślałem "no i co z tego? To był ktoś inny, nie ja. Mi się przecież nic nie stanie". Tak było do mojego pierwszego poważniejszego upadku, kiedy dotarło do mnie, że nie jestem wyjątkowy i że los nikogo nie oszczędza. Kiedy Cene i Domen poszli w moje ślady, nie dopuszczałem do siebie myśli, że im coś mogłoby się stać. Przecież to moi bracia, moja rodzina. Mojej rodziny nie dotyczą takie rzeczy jak poważne choroby, problemy z psychiką, czy właśnie upadki. Dotyczą wszystkich, ale nie ludzi z mojego otoczenia. Bardzo szybko było mi dane się przekonać, że to też nie jest prawda. Żaden z nas nie był nietykalny.

Nagle decyzja, którą bezskutecznie usiłowałem podjąć przez ostatnie godziny, podjęła się sama. Znów mocniej ścisnąłem prawy bark Domena i spojrzałem na niego z determinacją w oczach, po czym po raz ostatni przesunąłem dłoń po jego plecach.

- gotowe - powiedziałem dość pogodnie, jednak starając się ukryć ekscytację wywołaną nowymi planami stopniowo pojawiającymi się w mojej głowie. W końcu cała czynność trwała dwie, może trzy minuty, ciężko byłoby wyjaśnić mu, co w tym czasie działo się w mojej głowie.

- dzięki - odparł z lekkim uśmiechem, kiedy już się odwrócił. Ochoczo odwzajemniłem gest i po prostu patrzyłem jak wychodzi z mojego pokoju.

Zajmę się tobą. Nie pozostawiasz mi wyboru. - pomyślałem i z powrotem położyłem się na łóżku, myśląc nad planem działania. 


  if i was dying on my knees
You would be the one to rescue me
And if you were drowned at sea
I'd give you my lungs so you could breathe

I've got you brother  

-----------------------------------------------------------

Oto przed Wami kolejny rozdział z piosenką, która zainspirowała mnie do napisania tego, sama nie wiem czemu. Odkryłam ją przypadkowo, spodobała mi się, potem wymyśliłam tę scenę, mimo że w fabule byłam już dużo dużo dalej. 

Mistrzostwa świata w lotach zakończone. Chciałam, żeby Kamil wygrał mistrzostwo indywidualnie, ale kiedy zobaczyłam łzy Tandego po tym jak odwołali czwartą serię, doszłam do wniosku, że dobrze, że tak się stało. Chyba by sobie nie poradził z tym ostatnim skokiem. Następne piętnaście minut po ogłoszeniu informacji o odwołaniu finałowej serii to był czas wielu uroczych i wzruszających momentów. Należy się fretce, niech ma. 

Za to po dzisiejszym konkursie drużynowym jestem mega mega szczęśliwa. Polacy dali radę. Słoweńcy też. Bardzo zaskoczył mnie Domen, który oddał dwa równe i naprawdę solidne skoki. Peter wciąż wydaje się mieć drobne problemy z radzeniem sobie ze stresem, ale może to wicemistrzostwo go podbuduje na tyle, że nabierze pewności siebie. 

Nie wiem kiedy kolejny rozdział. Może w przyszły weekend. Jest napisany, ale to już ostatni jaki mam w zapasie, a sesja nadchodzi nieubłaganie [*] 

Miłego czytania i dobrej nocy ^_^

~ Kurolilly

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro