Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obecnie

— Lidka? — rzucił niecierpliwie, zadzierając głowę do góry, by dostrzec niebieskie tabliczki z białymi numerami kamienic. 

Ciepłe promienie letniego słońca rozświetlały błękit bezkresnego nieba. Jasne wstęgi umykały spomiędzy nielicznych chmur nad głowami, wślizgiwały się w wąskie uliczki i pięły po jasnych ścianach budynków. Niczym świergotliwy wiatr pukały do okien, by wedrzeć się do środka i wygonić z domów wiosenny zaduch. 

— Cześć, Aleksy! Dawno się nie słyszeliśmy! Jak się miewasz...? — zaszczebiotała mu wesoło do słuchawki. 

Stłumił w piersi sapnięcie irytacji i przyciskając telefon do ucha ramieniem, wyszarpał z kieszeni spodni kartkę z adresem. Pomięta notatka niemal rozpadała mu się w rękach, ale nakreślone na niej litery nadal były czytelne. Nie pomylił się, ale wszystko było tutaj źle oznakowane. Zwykle numery parzyste były po jednej stronie ulicy, a nieparzyste po przeciwnej. W tym miasteczku najwyraźniej rządziły inne prawa. Na ścianie budynku nieopodal wisiała tablica z trzem kolejno następującymi po sobie numerami, a nad sklepem naprzeciwko umieszczono zupełnie inny, nieznajdujący się nawet w pobliżu tamtych.

— Chcesz coś? Jestem zajęty — przerwał jej niecierpliwie. 

Przełożył telefon do drugiej ręki i rozejrzawszy się po wąskiej uliczce, wyszedł na środek pasa. Odgiął się mocno do tyłu i przyjrzał raz jeszcze fasadom kamienic. Część z nich odrestaurowano, ale pod balkonami większości budynków rozciągnięto siatki, na które spadał pokruszony tynk. 

Przechodziłem już tędy, pomyślał z rozdrażnieniem.

— Dziewczyny uwielbiają takich bad boyów, wiesz? — zaśmiała się. 

Słyszał, jak szybko wertuje jakieś dokumenty i po chwili zatrzaskuje książkę z hukiem. Plastikowe kółka w biurowym krześle przejechały po podłodze z nieprzyjemnym zgrzytem, gdy wstawała, by odłożyć coś na półkę. 

— Lidka, naprawdę nie mam czasu. Zadzwonię później — odparował szorstko i ignorując jej protesty, zerwał połączenie. Na chwilę spuścił wzrok na ekran telefonu i wtedy przypadkiem dojrzał tabliczkę z nazwą ulicy, zsuniętą za reklamę lokalnego sklepu. Wreszcie udało mu się znaleźć potwierdzenie, że znajduje się we właściwym miejscu.

Ulica Nowopolna 20.

Wepchnął aparat do sportowej torby podróżnej, ignorując natarczywe wibracje i raźnym krokiem wszedł w jedną z bram o kolistym zwieńczeniu. Tak jak się spodziewał, w skąpanym w chłodnym cieniu przejściu znalazł drzwi prowadzące na klatkę schodową. Ładnie utrzymany budynek z lat powojennych może i miał za sobą lata świetności, ale zdobienia na ścianach nadal były widoczne, a wewnętrzna balustrada przy schodach zachwycała kwietnymi ornamentami. Tak, ta kamienica ma jeszcze wiele lat przed sobą.

Zadarł głowę i omiótł wzrokiem zawieszony wysoko żyrandol w kształcie tulipana z przydymionego szkła. Uśmiechnął się do siebie mimowolnie. Lubił takie miejsca, miały duszę i swoją historię. Przybrudzone ściany widziały niejedno, słyszały zbyt wiele i był świadkami wydarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Wybrzmiewały w nich też wielopokoleniowy śmiech dzieci i radosne rozmowy zakochanych. 

Aleksy ocknął się z letargu i przeniósł wzrok na pnące się w górę schody. Chwyciwszy balustradę, rozpoczął wspinaczkę na czwarte piętro. Lata treningów opłaciły mu się nie tylko twardymi mięśniami, ale też świetną kondycją, nawet jeżeli ostatnie dwa lata mocno się zaniedbywał. 

Włóczykij, obieżyświat, podróżnik.

Tak mówili o nim inni i sam lubił, tak o sobie myśleć. Bezustanne poszukiwanie zleceń, przygoda i ciągła ucieczka przed samym sobą, ale do tego ostatniego nie chciał się przyznać.

Dotarł na ostatnie piętro i bez wahania nacisnął okrągły, stary dzwonek przy dwuskrzydłowych drzwiach. Dobiegł go dźwięk kroków zza drzwi, a po dłuższej chwili zamek szczęknął i pojawiła się w nich drobna kobieta ze schludnie upiętymi, siwymi włosami. Spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami. Nieliczne bruzdy na twarzy pogłębiły się, tworząc piękną mapę wydarzeń i doświadczeń zebranych przez dziesięciolecia.

— Dzień dobry — zaczął, kładąc dłonie na pasku torby przewieszonej przez pierś. — Nazywam się Aleksander Karczewski. Zamawiała pani moje usługi.

— Guślarz? — wyszeptała, przyglądając mu się badawczo, a on skinął głową. Natychmiast się cofnęła i wpuściła go do środka. Prześlizgnął się obok niej i przeszedłszy kilka kroków, znalazł się w wąskim korytarzu obłożonym ciemną boazerią. Mieszkanie było ciasne, ale zaraz przytulne. Duże zdjęcia zdobiące ściany i ręcznie robiona serweta na wąskim regale przydawały miejscu osobistego charakteru i wrażenia gościnności.

Aleksy oderwał wzrok od fotografii przedstawiającej dwójkę ludzi w średnim wieku i rozejrzał się dookoła.

Był tu. 

Staruszka się nie myliła. Aleksy czuł Jego obecność, ale nie było go w zasięgu wzroku. Wychylił się, by zajrzeć do kuchni, ale tam też nikogo nie dostrzegł. Pod oknem stał stół z dwoma pustymi krzesłami, które w obecnej sytuacji wydawały mu się uosobienie samotności. 

Musieli tu przesiadywać godzinami, pomyślał.

— Dziękuję, że pan przybył tak szybko. Bożena Tarkowska — przedstawiła się, wyciągając do niego dłoń. Uścisnął ją krótko i ruszył we wskazanym kierunku, gdy zaprosiła go głębiej do mieszkania. Przeszli jednak nie do kuchni, ale na prawo, gdzie znajdował zaskakująco przestronny salon.

I tutaj Go zobaczył.

Pan Eugeniusz Tarkowski stał w kącie pokoju i mierzył go nieufnym spojrzeniem. Z wzajemnością zresztą. Nigdy nie należało lekceważyć ducha, nawet jeżeli jego żona sprawiała wrażenie przemiłej, łagodnej kobiety. Aleksy widział go tak samo, jak wszystkie inne dziady; jak obraz przepuszczony przez filtry w programie graficznym. 

Obaj nie spuszczali z siebie wzroku, gdy Aleksy i pani Bożena siadali na kanapie przy owalnym stoliku kawowym.

— Czy pan widzi Eugeniusza? — wyszeptała z nadzieją. Nieodłączne pytanie przy każdym zleceniu i gdyby miał check-listę, mógłby ten punkt odhaczać w ciemno przed spotkaniem.

— Pani Bożeno — zaczął łagodnie, starając się patrzeć na nią i jednocześnie mieć ducha w polu widzenia. Nie wiedział jeszcze, jakie zjawa ma zamiary i jak na niego zareaguje, a dopiero kilka dni temu pozbył się olbrzymiego sińca na policzku po spotkaniu z dziadem z Mazur. Nie chciał zarobić kolejnego. W każdym razie nie w najbliższym czasie. — Czy może mi pani opowiedzieć, co się ostatnio działo? Dlaczego zdecydowała się pani poszukać guślarza?

— Proszę wybaczyć! — odpowiedziała szybko i zerwała się z siedziska. — Przygotuję ciasto i kawę. Przebył pan taki kawał drogi... Może potem zrobię obiad? Chłopak wielki jak dąb, a taki chudy!

Aleksy puścił ten nietrafiony komentarz mimochodem i gdy kobieta krzątała się po kuchni, zdjął sportową torbę z ramienia. Postawił ją na podłodze obok siebie, poprawiając się nieznacznie w fotelu. Duch nie drgnął, ale nadal świrował go zamglonymi oczami, nawet gdy pani Bożena weszła z tacą do salonu. Postawiła na blacie słodkości i kawę, a obok niej cukiernicę i malutki dzbanuszek do mleka z ceramiki bolesławieckiej.

— Naprawdę się cieszę, że pan tu dotarł — powiedziała, zajmując swoje miejsce. Wzięła filiżankę z kawą w dłonie i nie spuszczając z niego wzroku, uśmiechała się łagodnie. Widział, jak omiotła matczynym spojrzeniem jego znoszony sweter i spłowiałe spodnie. — Tak się martwię o Eugeniusza!

Aleksy rozluźnił się, słysząc jej słowa. Miłość ze strony żyjących zwykle zapowiadała spokojną robotę. Przynajmniej bez latających przedmiotów i wrzeszczącego w szale ducha.

— Co panią martwi?

— Proszę pana... Mój mąż zmarł miesiąc temu. To był cudowny człowiek. Może trochę mrukliwy, małomówny, ale serce miał ze złota. Zmarł nagle, we śnie — mówiła cicho, a głos coraz bardziej jej drżał. Aleksy przesunął się na kanapie i ujął jej dłoń, chcąc dodać otuchy. Chlipnęła cicho i wypuściwszy powietrze ze świstem, podjęła ponownie temat. — Od kiedy odbył się pogrzeb, dziwne rzeczy dzieją się w domu. Szczególnie gdy odpoczywam tutaj w salonie. Szklanki spadają z kredensu, więc przestałam je tutaj przynosić. Tylko te, co z nich piję w danej chwili. Więc szklanki zaczęły wypadać z szafek w kuchni! Ale tylko szklanki, Bogu dzięki, bo te talerze to moja ukochana porcelana, jeszcze po mamie.

— Tylko szklanki?

— Tak! Tanie szklanki z Ikei od wnuczki! — westchnęła kobieta. — Ostatnio jak przychodzi w odwiedziny, to zamiast czekoladek to przynosi karton ze szklankami! Myśli pan, że to jakiś szczególny symbol, że to szklanki? Przeźroczyste szkło, więc czyste intencje?

— Nie, pani Bożeno. Po prostu pani cenna porcelana nie ulega zniszczeniu.

— Ach, prawda... — przyznała staruszka i zacisnąwszy palce na jego dłoni, mówiła dalej: — Wie pan... Ja też nie jestem najmłodsza, a dzieci nie wierzą, że Eugeniusz nadal tu jest. Mówią, że upuszczam szklanki i wstyd mi się do tego przyznać, bo codziennie jakieś tłukę. A ja się martwię, że... Ja umrę nagle, tak jak on, a Eugeniusz tu utknie.

Aleksy uśmiechnął się łagodnie i pogładził krótko dłoń kobiety. Wyswobodził rękę i powoli podniósł się z kanapy. To właśnie chciał usłyszeć. Ruszył ostrożnie w stronę ducha.

— Widzi go pan? — powtórzyła kobieta, ale nie odpowiedział.

— Panie Eugeniuszu? Słyszał pan? — Zagadnął mężczyznę. Ten patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na żonę. — Co pana tu trzyma?

Zjawa nadal nie odpowiadała, aż w końcu podpłynęła ku niczemu nieświadomej pani Bożenie. Eugeniusz ukucnął obok niej, kładąc pomarszczoną dłoń na podłokietniku i znów spojrzał na Aleksego.

— Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś oszustem, młody człowieku? — zapytał oschłym głosem. Brzmiał, trochę tak, jakby stał gdzieś w wąskim korytarzu, po którym niesie się echo albo mówił z samego dna studni.

— To pani Bożena mnie wezwała. No i, rozmawiam z panem.

— Pan go widzi! — wydusiła pani Bożena, zakrywając dłońmi usta. 

Aleksy stłumił w piersi westchnienie, ale nie powiedział już ani słowa więcej. Takie wysyłanie duchów w obecności ich bliskich miało swoje dobre i złe strony; żyjący bardzo to przeżywali, ale dziady stawały się przy nich spokojniejsze. Zazwyczaj. Wówczas istniała szansa, że zjawa nie wpadnie we wściekłość, szczególnie jeśli niedawno odeszła z tego świata. A Aleksy zawsze z tego korzystał, bo odprawianie guseł, gdy latają w jego stronę noże i ciężkie wazony było trudne i groziło poważnymi obrażeniami. Również emocjonalnymi.

— Skąd mam wiedzieć, że jej nie oszukasz? Ona w końcu zrozumie, co chcę jej powiedzieć!

Gdyby Aleksy próbował go okłamać, to pan Eugeniusz mógłby po prostu wniknąć w jego ciało, wczepić się w nie na minutę i zwyczajnie go zabić, ale na szczęście, młode duchy nie posiadały tej wiedzy.

Problem z duchami był taki, że im dłużej egzystowały na tym świecie, tym większe miały możliwości. Dziady, które wałęsały się tutaj kilka dekad, mogły nawet podpisać testament albo grać z guślarzem w bierki. Tylko ta furia, która narastała w nich z każdym rokiem w swojej bezcielesnej formie, nie pozwalała na cywilizowaną interakcję. 

Natomiast młode duchy w najlepszym wypadku przesuwały niewielkie przedmioty albo przechodziły przez żyjącego, wywołując nieprzyjemny chłód i chwilowe zatrzymanie akcji serca. Jednocześnie samotność nie złapała ich jeszcze w swoje szpony obłędu, więc pozostawało w nich dużo ludzkich odruchów.

Pan Eugeniusz musiał być bardzo zmotywowany, skoro zaledwie miesiąc po swojej śmierci codziennie zbijał szklanki.

— Pani Bożena nie zrozumie, a pan nie ma dość siły, by jej pokazać. Proszę się zastanowić, czy pani Bożena może czekać w nieskończoność? — zapytał spokojnie, splatając ręce za plecami. — Panie Eugeniuszu, ona mnie wezwała. Prosi o tę pomoc.

— Tak, Gieniu! — przyznała głośno kobieta, jakby podejrzewała, że zmarły mąż stoi na dachu kamienicy i trudno mu ją usłyszeć. — Powiedz panu Aleksandrowi, czego potrzebujesz, a ja to spełnię! Odpocznij, kochany!

Aleksy uśmiechnął się lekko. Taka miłość była czymś niespotykanym, co podziwiał i czego zazdrościł, chociaż nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą. Nie chciał myśleć o miłości, którą odrzucił wiele lat temu, a do dziś nie umiał o niej zapomnieć. O tych lazurowych oczach, które nawiedzały go w snach, przypominając mu, co odtrącił.

— Słyszał pan, prawda?

Eugeniusz długo się wahał, patrząc na żonę badawczo, choć jej wzrok był skierowany gdzieś w pustą przestrzeń daleko od niego.

— Niech pan da spokój sobie i żonie — nalegał łagodnie Aleksy. 

Podszedł powoli bliżej ducha i ukucnął niecały metr od niego. Mimo wszystko pan Eugeniusz był młodym duchem i pozostawało w nim dużo człowieczeństwa. Nie zapomniał, jak to jest być żywym i samotność nie wyżarła z nich ostatnich okruchów miłości. Aleksy widząc jednak zaciętą minę mężczyzny, westchnął i usiadł z powrotem na kanapie. Tak jak żywy człowiek, tak i duch potrzebował czasu na przemyślenie wszystkiego. 

Aleksy sięgnął po kawę, mierząc się z panem Eugeniuszem wzrokiem. Sączył powoli gorzką, czarną jak węgiel americano. Nie mógł niczego na nim wymóc. Pan Eugeniusz nie zdawał sobie z tego sprawy, ale w układzie guślarz-duch, to zawsze zjawy miały przewagę. Ludzie, tacy jak Aleksy mogli im służyć wsparciem i być dla nich pomostem z bliskimi, ale nie mogli ich do niczego zmusić. Poza odejściem w zaświaty, ale tego nikt nie chciał robić na siłę. Nie na tym polegało ich powołanie. Mieli dać duszom spokój, a nie pozbywać się ich, jak śmieci.

— Pod łóżkiem — zaczął po kilku minutach mężczyzna. Aleksy odstawił talerzyk z ciastkiem na stół i wyprostował się nieznacznie. Odetchnął bezgłośnie z ulgą. Najwyraźniej pan Eugeniusz podjął decyzję. Właściwą decyzję. — Pod materacem jest kosmetyczka z oszczędnościami, jakie gromadziłem od kilkunastu lat. Bożenka o nich nie wie.

— Pani Bożeno — zaczął Aleksy, wstając z kanapy. — Czy mogę wejść do państwa sypialni?

— T-tak, oczywiście — wydusiła zdumiona, również podnosząc się z fotela. Aleksy pchnął drzwi po drugiej stronie pomieszczenia i rozejrzał się pobieżnie dookoła. Na środku stało modne, zapewne niedawno kupione łoże małżeńskie. Aleksy zrozumiał obawy Eugeniusza; pani Bożena prawdopodobnie aż do swojej śmierci nie kupiłaby nowego.

— Pod łóżkiem — powtórzył Eugeniusz, mijając stojącą w drzwiach panią Bożenę. Aleksy podszedł i uklęknął obok mebla. Pochylił się i zajrzał pod spód. — Bardziej na środku.

Aleksy bez słowa utyskiwania położył się płasko na plecach i powoli wciągnął pod materac. Miał ogromną nadzieję, że zaufanie duchowi nie było pochopną decyzją i pan Eugeniusz nie będzie próbował go jednak teraz zabić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro