Rozdział 16, cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ze zbrojowni przeszli od razu do pokoju Konrada, a potem mieszkania Gabriela. Zabrali niezbędne rzeczy, takie jakie ubrania i ładowarki, a z każdym krokiem gesty Wilczyńskiego stawały się lżejsze. Na ustach powoli wkradał się nikły uśmiech, nadal tak bardzo niepodobny do typowej dla niego szelmowskiej pyszałkowatości. 

Aleksy wręczył mu klucze, zachęcając go do zajęcia miejsca kierowcy. Wsiedli do środka i gdy zamknęli za sobą drzwi, w oczach Konrada zamigotały wesołe iskry. Odpalił silnik, który natychmiast zaskoczył; faktycznie poza otarciem na masce, wyglądało na to, że auto było całe, a studenci już nawet zdążyli je umyć.

— Dzięki. Tego mi było trzeba — przyznał Konrad, gdy wyjechali z Kampinosu. — Wiesz kto to?

Konrad się nie szczypał. Nigdy.

— Nie — przyznał, rozsiadając się wygodnie na siedzeniu pasażera. Zapiął pasy, pomny wyrazu twarzy Gabriela po ucieczce przed biesem. — Gabriel nie wie, kto to jest.

Konrad posłał mu sceptyczne spojrzenie, zanim zawiedziony odwrócił wzrok. Aleksy stłumił w piersi westchnienie.

— On naprawdę nie wie.

— Przyjaźnią się, musi wiedzieć — naciskał z nutą irytacji Wilczyński. 

Wjechał na drogę ekspresową, nie zatrzymując się po żadną przekąskę, a to już źle wróżyło. Jak na ironię, w kwestii własnych uczuć był zbyt skomplikowany. Na co dzień wesoły, skory do żartów, teraz wydawał się dusić, przygnieciony ciężarem własnych emocji.

— Gabriel by mnie nie okłamał. Gdyby nie chciał mówić, powiedziałby mi, że nie powie i tyle. Zamiast tego przyznał, że nawet nie zna imienia tego faceta, nigdy go nie spotkał przez ten rok, od kiedy są razem — odpowiedział, starając się nie okazywać poirytowania. Zarówno on, jak i Olszewski mieli swoje tajemnice, ale był absolutnie pewien, że żaden z nich nie kłamałby drugiemu prosto w oczy. I tak mieli już za dużo do naprostowania w tej relacji. — Przykro mi, że nie jestem w stanie pomóc.

— Ma innego i to od roku. Tutaj nie ma nawet jak pomóc — westchnął Konrad, dociskając gazu, tak gwałtownie, że silnik zawył w proteście. — Za dużo się działo, żebym to zauważył... A i tak już wtedy było za późno. Nie każdy ma takie szczęście jak ty, żeby być czyjąś miłością życia. Autentycznie ci tego zazdroszczę. W dobrym tego słowa znaczeniu.

Aleksy odwrócił wzrok. Nie czuł się komfortowo, kiedy Lidka albo Konrad mówili o uczuciach Gabriela. 

— On cię kocha jak szalony — ciągnął Konrad, trzymając mocno dłonie na kierownicy. Jego twarz była łagodna, choć palce pobielały na knykciach od siły, z jaką je zaciskał. — To zupełnie, co innego niż z Marc'em.

Aleksemu zapaliła się lampka alarmowa. Musiał uciąć ten temat najszybciej, jak to możliwe.

— Jeżeli tak mówisz...

— Nie jesteś ciekaw chociaż trochę, jak to z nimi było? — Zerknął na niego kątem oka, zupełnie niewzruszony na pełne irytacji spojrzenie Aleksego.

— Niespecjalnie. Już i tak faceta nie znoszę.

— I tak ci powiem, bo Marc najwyraźniej nie planuje powrotu do Niemiec w najbliższym czasie, co też jest dość upierdliwe...

— Konrad, czy ty z nim rozmawiałeś o mnie i o Gabrielu? — zapytał nagle Aleksy i poprawił się w fotelu. 

Wilczyński przez dłuższą chwilę unikał jego wzroku, aż w końcu westchnął wymownie i oparł się o wezgłówek. Szósty zmysł, który i tym razem go nie zawiódł, podpowiadał mu, że powinien mieć Schneidera na oku. Z drugiej jednak strony, wolałby rozmawiać o tym z Gabrielem. Tylko że ten natychmiast się wycofywał, gdy tylko ten temat się pojawiał.

— Oczywiście, że tak — mruknął, wyrywając go z zamyślenia. — My się serio kumplujemy. Razem trenujemy, zwiedzamy Warszawę, takie tam... Pytał mnie, czy Gabriel jest szczęśliwy, kto zainicjował związek... No wiesz, takie tam smęty odrzuconego kochanka, ale też chciał wiedzieć, kiedy odejdziesz.

— Odejdę?

— Nie będzie dla ciebie chyba wielkim szokiem, jeżeli ci powiem, że wszyscy sobie zadają to pytanie. Nawet Godlewski jakiś czas temu mnie zagadnął, czy rozmawiałem z jakimś innym guślarzem albo wiedźmarzem, gdybyś... na wypadek, gdybyś miał jakąś sprawę i wyjechał na dłużej... dużo dłużej — wydukał, ignorując jego poirytowane sapnięcie. — Taktyką Marc'a jest przeczekanie, aż znowu poniesie cię duch obieżyświata i zostawisz Gabrysia. A on będzie na miejscu, żeby zaoferować mu ramię do wypłakania się. Zaopiekuje się nim, jeżeli wiesz, co mam na myśli...

— Wiem, co masz na myśli, więc przy następnej okazji możesz mu powiedzieć, żeby spierdalał do Niemiec — warknął Aleksy, przymykając na chwilę oczy, by się uspokoić. 

Bezskutecznie. Wyciągnął z torby butelkę i wypił kilka łyków, rozglądając się dookoła, jakby zaraz za oknem miał się pojawić sklep z szyldem sprzedajemy wyciszenie i spokój na kilogramy

— To nie jest tak, że ja wyjechałem, bo tego chciałem! — wybuchnął w końcu, mając już powyżej uszu słuchania tego, że jest jak kot. Nie przywiązuje się ani do miejsca, ani do ludzi. — Miałem szesnaście lat, kiedy zobaczyłem Gabriela po raz pierwszy i nie miałem pojęcia, dlaczego łaknę jego towarzystwa bardziej niż wszystkiego innego! Nie rozumiałem, dlaczego zauważam jego tiki, zapamiętuję jaką kawę lubi i znam jego rozkład zajęć na pamięć. Nie rozumiałem tego, bo jestem wychowany przez pieprzonego homofoba i rasistę, który zapewne hajlowałby na środku ulicy, gdyby nie groziło mu za to więzienie! A potem Gabriel mnie pocałował, bo on wiedział. Tylko nie wiedział, że ojciec wyhodował we mnie taką nienawiść do siebie i świata. Nie macie pojęcia, jak to jest, patrzeć na siebie oczami ojca, który gardzi takimi ludźmi jak ja. Nienawidzi ich... mnie najbardziej na świecie. Gardzi i wolałby, żebym zdechł! A ja byłem skąpany w tej pogardzie, w tym obrzydzeniu. Żyłem w uczuciu nienawiści do siebie i zupełnego braku akceptacji. Uciekłem na dwa lata od was i od niego! Uciekłem, bo już nie miałem siły być między młotem a kowadłem!  Dziesięć lat! Tyle straciłem!

Przerwał, gdy kolejna fala dreszczy wstrząsnęła jego ciało. Było mu lodowato zimno, ale pot spływał mu po plecach. Samotne krople znaczyły drogę wzdłuż kręgosłupa, przyklejając koszulkę do skóry. Serce w jego piersi wygrywało szalony rytm, odbierając dech. Szum wypełniał mu uszy, a gardło zacisnęło się tak bardzo, że każdemu haustowi powietrze towarzyszył tłumiony świst. 

— Myślisz, że ja byłem szczęśliwy przez te dwa lata? — kontynuował, ignorując łzy spływające mu po twarzy. — Działać. Zapomnieć, że żyję. Odprawiać dziady. To był sens mojego istnienia. Sypiałem w pociągach albo na dworcach. Jadłem kanapki z podrzędnych sklepików albo McDonalda i spałem z plecakiem w łóżku, żeby mi go nie ukradli. Dzień w dzień. Samotność i wściekłość. I dopiero ta samotna wędrówka pomogła mi się odseparować od ojca i dać sobie szansę, jako człowiekowi. Po prostu się zaakceptować.

Konrad zjechał na pobocze i włączył światła awaryjne, a Aleksy nie oponował, gdy przyciągnął go do siebie i przytulił tak mocno, jakby chciał ochronić przed światem. A Aleksy płakał. Płakał tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Konrad bez słowa wysiadł z auta i pomógł mu położyć się na tylnym siedzeniu, a potem okrył szczelnie kocami z bagażnika. Nie nawiązywali kontaktu wzrokowego i nie zamienili już ani jednego słowa, ale Aleksy każdą komórką swojego ciała odbierał to morze czułości, jakim otaczał go Wilczyński. Zwinął się w kłębek i drgnął, gdy Konrad zatrzasnął drzwi po stronie kierowcy, a potem wrócił na trasę. 

Wykończony płaczem, momentalnie odpłynął w objęcia Morfeusza.

Zapomnieć.

Niebo za oknem pokryła płachta gwiazd, gdy dźwięk wibracji w telefonie wyrwał go ze snu, w którym nie było niczego: bezwład. Usłyszał, jak Konrad odnajduje aparat na siedzeniu pasażera i po chwili odbiera połączenie.

— Cześć, Gabryś — szepnął, zachrypniętym głosem. — Tak, z autem wszystko w porządku. Masz dobrego mechanika... Zostało nam jeszcze niecałe sto kilometrów, ale i tak dzisiaj śpimy w aucie... Nie... Nie udało nam się ogarnąć żadnego noclegu... Aleksy śpi, zmogło go pod Warszawą.

Aleksy zacisnął mocniej powieki, a po chwili je otworzył i zsunął kurtkę z głowy, ale Konrad nie dał po sobie znać, czy cokolwiek usłyszał.

— Na pewno odezwie się do ciebie jutro. Jesteście słodcy — powiedział łagodnie Wilczyński i nawet Aleksy dosłyszał parsknięcie Gabriela po drugiej stronie słuchawki. — Nie martw się, to mój najlepszy przyjaciel. Chciał mi pomóc. Przepraszam, że go porwałem... Czy on lubi ze mną jeździć na zlecenia? Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Widzę to jego oceniające spojrzenie za każdym razem, kiedy otwieram paczkę żelków... Dobranoc!

Aleksy podciągnął się na siedzeniu. Konrad najwyraźniej wcześniej go nie słyszał, bo drgnął zaskoczony.

— Chcesz się zmienić przy kierownicy? — zapytał zachrypniętym głosem, ale Wilczyński pokręcił głową.

— Nie, zostało nam niecałe sto kilometrów. Gabryś dzwonił. Masz pewnie tonę wiadomości od niego — odezwał się spokojnie, odchylając się nieco na bok, gdy Aleksy wgramolił się na przednie siedzenie, co nie było łatwe; był wysoki, miał długie nogi i muskularną sylwetkę. — Przepraszam. Za to, że cię oceniłem, nie pytając o nic.

— Przepraszam, że się odciąłem, nie mówiąc ci kompletnie nic.

Posłali sobie nikłe uśmiechy, a wtedy zawibrował telefon Aleksego. Wyciągnął go w tylnej kieszeni spodni i spojrzał na wyświetlacz, mrużąc oczy. Faktycznie Gabriel napisał mu trzy wiadomości, a w ostatniej był adres hotelu z informacją o rezerwacji.

— Dziś nie śpimy pod mostem — powiedział tryumfalnie Aleksy, spoglądając na niego z błyskiem w oku.

Gabriel znalazł im nocleg w jednym z podrzędnych moteli niemal nad samym Sanem. Łazienka była wspólna na całe piętro, ale za to pokój mieli tylko do swojej dyspozycji i bez problemu dostali rezerwację na cały tydzień. 

Konrad padł jak kłoda i od razu zasnął w starym, niewygodnym łóżku, ale Aleksy jeszcze długo leżał na plecach, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo za oknem naznaczonym smugami brudu. Spowiedź przed Konradem było oczyszczająca, ale też rozdrapała ledwo zasklepiające się rany. Zmusiła go, by przypomniał sobie pełne pogardy i obrzydzenia oblicze ojca, gdy w telewizji puszczano zajawkę z parady równości.

Takie wynaturzenie powinno być od razy eliminowane — mówił, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Mówią, że demony to plaga naszego świata, ale spójrz na nich, Olek. Facet pieprzący faceta, kobieta ocierająca się o kobietę... To nie seks przecież tylko objaw choroby. Kiedyś leczono to elektrowstrząsami, a teraz się to normalizuje. Ludzie kompletnie pogłupieli.

Ukrył twarz w dłoniach, biorąc kilka głębokich wdechów. Kiedyś takie wypowiedzi Henryka definiowały Aleksego. Określały jego świat i były drogowskazami. Prawdami absolutnymi, bo słowo ojca zawsze było w domu najwyższym prawem. Henryk Karczewski był równie dobrym łowcą demonów, jak Godlewski. Precyzyjny, doskonale zorganizowany, z ogromną wiedzą, był wzorem dla młodych adeptów. 

Kiedyś Aleksy chciał być taki jak on. Kiedyś.

Teraz leżąc w tym obskurnym motelu, czuł się wolny. Wolny od uprzedzeń, od ram, w które wciskał go ojciec i od bzdurnych oczekiwań. Kołowrót sprzecznych wartości, które latami rozrywały go na strzępy, zatrzymał się i Aleksy wysiadł z tej kolejki grozy i nienawiści. Stanął na własnych nogach. Pierwszy raz w życiu na tyle silny, by samemu o wszystkim decydować.

Bardzo potrzebował teraz wziąć Gabriela w ramiona i przeprosić za to, że był zbyt słaby, by o nich zawalczyć. Nie miał dość sił, by przeciwstawić się światu i zbudować własne szczęście.

Chwycił drżącymi dłońmi telefon i wystukał wiadomość, mając głęboko w nosie, że księżyc górował wysoko na granatowym niebie.

Aleksy: Bardzo za tobą tęsknię.

Gabriel: Ja za tobą też, skarbie.

Aleksy opadł na materac i zacisnął mocno powieki, biorąc kilka głębokich wdechów przez rozchylone usta. Łzy znów bezgłośnie potoczyły się po jego policzkach, gdy pomyślał o tym zmarnowanym czasie. O straconych w nienawiści latach, z dala od osoby, którą kochał. Z dala od najlepszego przyjaciela.

Winił za to ojca i własne słabości. Już nigdy nie mógł być tak miękki, tak podatny na sytuację i innych ludzi. Nie chciał znowu czegoś stracić. Nie chciał stracić Gabriela i Konrada, bo kolejny raz mogliby mu już nie wybaczyć.

Zapadł na chwilę w płytki, niespokojny sen, gdy słabe promienie słońca wychylały się zza parapetu. Sprężyny zaskrzypiały w proteście, gdy Wilczyńskiego usiadł na starym, pordzewiałym łóżku. Miał potargane włosy, ale usta rozciągały się w zawadiackim uśmiechu. Aleksy otworzył oczy, spoglądając na niego badawczo.

— Mogę tu spać, ale nie ma takiej siły na tym świecie, która by mnie zmusiła do zjedzenia czegokolwiek w tym rynsztoku. Proponuję śniadanie w jakiś modnej kawiarence, co ty na to? — zapytał Konrad, poruszając brwiami sugestywnie. Nawet jeżeli jego problemy nie zostały rozwiązane, to wspólne polowanie przywołało szelmowski uśmiech na jego twarz. Aleksy odetchnął z ulgą. 

— Miałem nadzieję, że to powiesz — westchnął. Podniósł się ciężko z materaca i rozejrzał się podejrzliwie po pokoju. — Słyszałem go w nocy.

— Kogo? Wisielca?

— Nie, karalucha — odpowiedział cicho i pochylił się, przyciskając płasko brzuch do ud, by zajrzeć pod łóżko. 

Kiedyś, gdy podróżował sam, zawsze nosił ze sobą spray na owady. Zwykle sypiał właśnie w takich miejscach, nie mając emocjonalnie sił, by wejść do miejsc o lepszym standardzie. Tutaj, wszystko było łatwiejsze. Jakość wszystkiego w takim motelu była wątpliwa, otoczenie parszywe, a ludzie chcieli tylko jego pieniędzy. Dobre hotele były jednoznaczne z byciem w centrum uwagi obsługi, a on chciał być niewidzialny. Chciał wtedy zniknąć.

— Obrzydliwe! Wolę wisielca!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro