Rozdział 17, cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Miejsce, które wybrali na swój męski wieczór z wódką i tłustym jedzeniem było niewielką, półokrągłą polaną, tuż nad brzegiem Sanu. Księżyc w kształcie rogalika odbijał się w niemal nieruchomej tafli, oświetlając mocnym blaskiem skraj gęstego lasu, gdzie nieopodal postawili auto. Otaczała ich ta mistyczna cisza, tak typowa dla boru nocą. Świerszcze cykały cicho w wysokiej trawie, do wtóru pohukiwań samotnej sowy. Tak wyglądał krajobraz w najpiękniejszych snach Aleksego, gdy samotnie przemierzał Polskę.

Wyciągając kajak z wody, upewnili się, że nie zsunie się do rzeki. Konrad był już wtedy pijany samą uwagą i dwuznacznymi komentarzami, jakimi obdarzyły go śliczne dziewczyny. Z zachwytem komentował cały spływ, gdy w blasku latarek przygotowywali obozowisko i zbierali gałęzie na palenisko. Wódka lała się strumieniami, a oni rechotali tak głośno, że wystraszyli całą zwierzynę z okolicy. 

— Widzisz, mój radosny przyjacielu. Wybuch, który spowodowałem wtedy w auli, jest dobitnym dowodem na to, że nie trzeba być wiedźmarzem, żeby uwarzyć eliksir z taką mocą! — podsumował swój wywód Konrad. Jego zabieg przeniesienia egzaminu z eliksirów na kolejny tydzień, gdy byli na czwartym roku przeszedł do legendy. Zresztą, faktycznie nie udało się wówczas zrealizować nawet zajęć, bo ciężki gęsty dym zawisł pod sufitem. Zupełnie nie dało się tam wtedy oddychać.

— Pełna zgoda. Wystarczy być pirotechnikiem — wydusił Aleksy, nie mogąc przestać się śmiać. Zgięty w pół, trzymał się za brzuch, osuszając policzki z łez przedramieniem.

Wspominali kawały, jakich Konrad dopuścił się w Akademii i obgadywali poznane kilka godzin wcześniej dziewczyny. Opowiadali o swoich nieudanych podbojach miłosnych, tym razem z dystansem, i mało spektakularnych zleceniach, których podejmowali po tym, jak obronili tezę. Mówili o wszystkim i o niczym i tylko wódka zwilżała im gardła.

Iskry wzburzone poruszonym polanem wzleciały ku rozgwieżdżonemu niebu, a to przysłuchiwało się ich radosnym rozmowom, co jakiś czas delikatnym wiatrem poruszając płomienie, jakby śmiało się razem z nimi.  Po północy, gdy ognisko już dogasało, a oni nie byli w stanie utrzymać się na nogach, Aleksy widział, jak Konrad wyciąga telefon i coś na nim pisze. Chciał mu powiedzieć, że to fatalny pomysł, ktokolwiek jest odbiorcą wiadomości, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa. Wydobywał się z nich tylko bełkot i było tak źle, że nawet on sam siebie nie rozumiał. Z trudem dowlókł się do Wilczyńskiego i chwyciwszy go za koszulę, dociągnął do auta.

Pamiętał, że zamykał drzwi i opuszczał nieco fotel z przodu, a Konrad jęczał na tylnym siedzeniu, ale nie był w stanie rozróżnić słów. Zapadł w kamienny, pijacki sen, ściskając w dłoniach własny telefon i klucze do BMW.

* * *

Chociaż zaparkowali auto pod gęstą koroną drzew, by zapewnić sobie cień, to około dziesiątej zrobiło się tak gorąco, że Aleksy zmusił swoje ciało do ruchu. Odblokował drzwi i wygramolił się na zewnątrz. Walcząc z bezlitosną grawitacją, powoli podszedł do rzeki. Padł na kolana i zanurzył w niej głowę, aż po same ramiona.

— Wódka to był chyba jednak słaby wybór, skoro mam dzisiaj zaliczyć dwie dziewczyny naraz — wymamrotał Konrad, padając na trawę obok niego. 

Aleksy ściągnął koszulkę i cisnął ją za siebie, a potem padł na wznak, przyciskając palce do nasady nosa. Daremnie próbował sobie przypomnieć, gdzie wetknął leki na kaca.

— No mogą nie być najbardziej usatysfakcjonowane — mruknął Aleksy, kładąc stopy na ziemi. Szukał pozycji, która nie wzmagałaby torsji. — Czy ty wczoraj do nich nie pisałeś?

— Nie pisałem do nikogo — jęknął, opadając na plecy obok niego.

— Pisałeś. Widziałem.

— Pijany byłeś — rzucił Konrad, ale wyciągnął z kieszeni spodni telefon i uniósł na wysokość oczu. Mrużył powieki, przesuwając palcem po ekranie, a po chwili rzucił aparat na bok i zakrył dłońmi twarz. — Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?!

— Droga do ciebie była zbyt wyboista. Co im napisałeś? — zagaił Aleksy, przekręcając się na bok. Przez dłuższą chwilę Wilczyński nie reagował, po czym odblokował ekran i podał mu telefon.

Dosstalłem dzisaj numry do silicznych dziewcyn, ale najcxhętni ej pobawilłby się zzz tobą.

Tę toporną, napisaną z wieloma błędami i literówkami wiadomość wysłał do Lidki. Aleksy oddał mu telefon, patrząc na niego ze współczuciem. Konrad jęknął przeciągle, odwracając wzrok. W końcu położył aparat na piersi i spojrzał przeszklonym wzrokiem na białe obłoki płynące po błękitnym niebie.

— Ale ja naprawdę bym chętnie oddał wszystkie sześć za nią jedną.

— Przykro mi — odpowiedział po chwili ciszy. 

Nieważne jak bardzo chciał, nie mógł mu pomóc. Lidka wybrała kogoś innego, spotykała się z kimś od przeszło roku. Naturalnie, nie rzuciła się Konradowi w ramiona, jakkolwiek fantastycznym człowiekiem by nie był. 

— Popatrz na to w ten sposób. Być może nie rozczytała tego bełkotu i masz szczęście albo się domyśliła, że jesteś okrutnie pijany, postanowiła cię nie poniżać i udaje, że niczego nie dostała. Tak czy inaczej, wyszedłeś na plus.

— Czy ja wiem... W przypływie dobrego humoru za bardzo drażniłem wczoraj Gabrysia. Nie wiem, co mi odbiło — powiedział cicho, zerkając na niego kątem oka. — Mogłem mu coś zasugerować.

— Tak bywa.

— W związku z tobą. Mogłem mu coś zasugerować w związku z tobą i tamtymi dziewczynami — wymamrotał przepraszająco. Aleksy uniósł się na łokciach i przez długą chwilę, patrzył na niego z niedowierzaniem. Miał nadzieję, że Konrad zaprzeczy, powie, że to żart, ale on nadal uparcie milczał. — Naprawdę bardzo cię przepraszam. Mogę ci pokazać...

— Nie chcę tego czytać. Zadzwoń do niego i to odkręć — westchnął, opadając z powrotem na trawę. Zacisnął powieki i zasłonił oczy przedramieniem. 

Konrad i Wiktor bardzo często przeciągali strunę, szczególnie gdy się nakręcili. Nie znali umiaru, wchodząc w wykreowane przez siebie sytuacje całym sercem. Nie było to dla Aleksego nic nowego i w sumie mu to nie przeszkadzało, bo po prostu odcinał się od ich wygłupów, gdy przekraczali cienką czerwoną linię i nie pozwalali się uspokoić. Obojętny na ich szaleństwo, szybko przestał być obiektem ich dziecinnych psikusów. Inaczej rzecz się miała z Gabrielem, którego takie szczeniackie zagrania przyprawiały o wyjątkowo paskudny humoru. Poważny i uporządkowany, był idealnym kandydatem do spłatania mu figla.

— Może mógłbyś...

— Nie. Twoje wygłupy, twoje konsekwencje. Zadzwoń do niego i odkręć, cokolwiek powiedziałeś, a nie chcę wiedzieć co — przerwał mu beznamiętnie. Konrad lubił go drażnić tematem Gabriela i najwyraźniej konsekwencje wreszcie zapukały do jego drzwi.

Konrad najwyraźniej świadomy, jakich szkód narobił, w końcu się zebrał. Otworzył drzwi od strony kierowcy, usiadł i podniósł słuchawkę do ucha. Aleksy wytężył skacowany mózg, by dosłyszeć cokolwiek z ich rozmowy, ale dobiegły go tylko dźwięki gałązek nerwowo łamanych między palcami. Głos Konrada rozchodził się raz z prawej, a raz z lewej strony Aleksego, gdy przechadza się gorączkowo po polanie, nie mogąc usiedzieć na miejscu.

— Gabryś do ciebie — wymamrotał w końcu, kucając na wysokości jego głowy. Aleksy wyciągnął rękę na oślep i przytknął podany telefon do ucha.

— Hej — zaczął, udając, że nie wie, co się stało.

— Hej. — W głosie Gabriela słychać było napięcie, ale robił wszystko by to maskować. — Jak tam kac?

— Zaskakująco w porządku, ale śmierdzę ogniskiem.

Nie kłamał. Powiew świeżego powietrza pomógł mu uspokoić żołądek i przestało mu się kręcić w głowie.

— Dobrze, że nie wymiocinami — zauważył neutralnie Olszewski. 

Musiał być w swoim gabinecie, bo ze słuchawki dobiegał duży pogłos, ale poza tym panowała absolutna cisza.

— Słuszna uwaga — westchnął i w końcu podniósł się do siadu. Tafla wody na Sanie pięknie migotała w przedpołudniowym słońcu. Niewielkie kwiatki porastały brzeg tuż przy jego stopach, okalając błękitny płaszczem niemal całą polanę, na której rozpalili ognisko. — Pięknie tu jest. Musimy się kiedyś wybrać, jak będziesz miał wolne.

— Kemping? — zasugerował Gabriel, a jego głos stał się bardziej miękki.

— Zabiliśmy Wisielca, więc jest bezpiecznie — dodał, zerkając kątem oka na Konrada, który również na niego patrzył. Gdy ich oczy się spotkały, odwrócił wzrok. Domyślił się, że rozmowa z Gabrielem nie poszła po jego myśli. — Konrad ma dzisiaj jakąś randkę. W sumie nie wiem, czy z sześcioma dziewczynami na raz, czy sześć oddzielnych z każdą z nich, w każdym razie obiecałem mu towarzyszyć. Jak tylko jutro uda mi się dociągnąć jego cielsko do auta, to wracamy do Akademii.

— Wytrzeźwiejesz na tyle, żeby prowadzić? Poza tym powinieneś się przespać...

— Gabrielu — zaczął łagodnie, próbując zignorować, kręcącego się nieopodal Wilczyńskiego. — Mamy jeden pokój. Nie zamierzam pić i będę spał w aucie.

— Mogę z tobą jutro rozmawiać, jak będziesz wracał. Na wypadek, gdybyś był zmęczony. Oczywiście, jeśli chcesz — rzucił mimochodem Gabrielu. 

Tembr głosu zdradzał, że te kilka zamienionych z nim zdań go rozluźniło. Aleksy odniósł dziwne wrażenie, że Olszewski – podobnie jak Konrad – też kręci się po gabinecie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

— Chętnie. To jesteśmy umówieni.

— Bądź ostrożny.

— Będę, jesteśmy w kontakcie — pożegnał się Aleksy i zablokował telefon. 

Westchnął cicho, spoglądając na sielski krajobraz. Nadal dziwnie się czuł, z tym że miał do kogo dzwonić i informować gdzie jest; że jest bezpieczny. Był ktoś na tym świecie, kto się o niego martwił. Miał miejsce, do którego mógł wracać i ramiona, w których mógł się skryć.

— Ułagodziłeś go? — zapytał nagle Konrad, podchodząc szybkim krokiem. 

Patrzył na niego uważnie, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie żartuje. Jego ruchy były zaskakująco zwinne, jak na kogoś, kto wypił poprzedniego wieczora tyle mocnego alkoholu.

— Co? Nie. Ja się nigdy nie wtrącałem w twoje żarty i to się nie zmieniło. Zbieraj żniwo swoich pomysłów — odpowiedział, wzruszając ramionami. 

Wstał i otrzepawszy spodnie, spojrzał na nadal stojącego przy nim Wilczyńskiego. Wzrok zdradzał niepewność i lekką panikę, która musiała się w nim kotłować.

— Doradził mi, żebym w najbliższym czasie nie jadł w Akademii — wymamrotał w końcu Konrad.

Dopiero po chwili do Aleksego dotarł sens jego słów. Gabriel był wprawnym wiedźmarzem i nie było tajemnicą, że potrafił otruć, przyprawić o wypadanie włosów albo sprowokować ciężkie wymioty. Podejrzewał, że nawet nie musiałby warzyć żadnego eliksiru i mógłby to zrobić ze swojego gabinetu.

Dlatego właśnie niebezpiecznym było drażnienie wiedźm. Wśród guślarzy krążyła dobra rada mówiąca, żeby się do nich nie zbliżać i zawsze dawać duże napiwki, bo lubią pieniądze. W ogóle najlepiej było nie zawiązywać żadnej relacji z wiedźmą. Żadnej pożyczki, długu wdzięczności, przyjaźni, a już na pewno nie relacji romantycznej. A im wszystkim zdarzało się zapomnieć, że Gabriel, Nika i jedna z bliźniaków, Julia Cieśla, są wiedźmami, a nie guślarzami. Gabriel przyjaźnił się ze wszystkimi i bywało, że pomagał swoimi zdolnościami już od pierwszego roku, a Julia była siostrą guślarza Kacpra, więc naturalnie opuszczali przy niej gardę. Nika chętniej pokazywała się jako łowca niż wiedźma. 

— To masz problem, bo nie dostarczają jedzenia do Akademii — westchnął Aleksy, wzruszając ramionami. Kompletnie zignorował pełne wyrzutu spojrzenie i podszedł do auta. Wyciągnął butelkę wody i opróżnił ją do połowy za jednym razem. — Jestem ci wdzięczny, naprawdę wdzięczny za te wszystkie rozmowy i pomoc, ale... Odpuść przynajmniej jemu te komentarze.

— Wiesz, jak to z nim jest! — jęknął, wyrzucając ręce w górę. — Na co dzień nie daje się wyprowadzić z równowagi, co jest dla mnie po prostu wyzwaniem! Dla Wiktora też było! Przecież Gabriel aż się prosi, żeby mu wykręcić jakiś numer... A teraz... Jest przewrażliwiony na twoim punkcie.

— Skądś się to bierze — burknął tonem kończącym dyskusję i rzucił mu drugą butelkę. 

Mieli z Gabrielem dużo za sobą i jeszcze zbyt wiele do naprostowania, żeby nie był nerwowy na punkcie ich związku. Rozumiał to, bo sam był tego główną przyczyną. 

Zły humor Konrada uleciał, gdy ponownie rozpalili ognisko i upiekli ostatnie kiełbaski. Czekając, aż stężenie alkoholu we krwi zniknie, śmiali się, kąpali w rzece i spacerowali, rozmawiając o dzieciństwie Aleksego. Temat był dla niego trudny, ale zeszli na niego jakoś naturalnie i poczuł, że może mówić. Wspominał o pierwszym polowaniu, o pierwszy gusłach, gdy jeszcze nie był nawet nastolatkiem. Przyznał, że jego ojciec uważał ich za lepszych od innych, bo mieli dar. Byli guślarzami i to z rodziny z bardzo długą tradycją walki z demonami. Dziadek bardzo wspierał szkolenie teoretyczne Aleksego, podczas gdy ojciec uczył go posługiwania się bronią i oswajał z walką.

— Więc, jak się domyślasz, jestem jego wielkim rozczarowaniem. Zwłaszcza że jestem jedynakiem — podsumował Aleksy, przyglądając się podejrzliwie kupionej wczoraj kanapce. Po dobie w aucie nie nadawała się już raczej do jedzenia.

— Bo jesteś z Gabrysiem?

— Nie, tego obaj nie wiedzą. Obaj są rozczarowani, bo nie jestem tak, hm... przebojowy, jakby sobie tego życzyli i nie rwę się do walki z demonami. W mojej rodzinie, jak pamięcią sięgnąć w każdym pokoleniu był co najmniej jeden łowca.

— Jak dla mnie to kwestia kilku miesięcy, aż obaj zostaniemy łowcami — powiedział z szelmowskim uśmiechem Konrad. 

Tytuł łowcy przyznawany był przez kolegium profesorów w Akademii; reprezentantów członków honorowych i rektora na podstawie ilości i jakości wykonanych misji — ich skuteczności i braku ofiar śmiertelnych. Należało samemu złożyć dokumenty do rozpatrzenia o przyznanie tytułu.

— Nie ja. Lubię swoją robotę guślarza. Jeżdżę z tobą na te demony, bo sytuacja tego wymaga i ty tego chcesz, ale łowcą nie zostanę — odpowiedział szybko, mierząc go ostrym spojrzeniem.

Całym sercem tak myślał. Od początku wiedział, że pomaganie duchom jest tym, czym chce się zajmować. Nie miał potrzeby przepychania się z Wąpierzem i uciekania przed Biesem do emerytury.

— Jesteś słodziutki! — zaświergotał Konrad, zakładając mu chwyt i przyciągając do siebie. — Ty i ja! Guślarz i łowca! Zespół marzeń!

— O tak — sapnął Aleksy, wywracając oczami. 

Uśmiechnął się jednak i poklepał go po przedramieniu. Pomyślał, że tak to właśnie jest mieć rodzinę. Kochać i być kochanym. Być po prostu szczęśliwym. Śmiać się do białego rana, razem pić i jeździć na kajaki. Mieć do kogo wracać i w czyich ramionach zasypiać. W jego rodzinnym domu każdy gest ciepła czy miłości był podszyty oczekiwaniami, żądaniem. By był lepszy, silniejszy, sprawniejszy. Tutaj nikt od niego niczego nie oczekiwał. Mógł po prostu być.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro