Rozdział 11, cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Część zabudowań wznoszących się ponad gruntem do złudzenia przypominała widziane na fotografiach szkoły po wybuchu bomby atomowej. Pokryte graffiti, osmolone ściany straszyły samym swoim widokiem, ale faktycznie miały też w sobie urzekającą aurę tajemnicy. Nawet Aleksy miał ochotę zajrzeć do ich podziemi.

Koszary wznosiły się na powierzchni sześciuset, a sam schron ponad dwóch tysięcy metrów kwadratowych. Imponujące konstrukcje, których tak naprawdę nigdy nie wykorzystano. Przechadzali się między niepozornymi garażami i zabudowaniami zniszczonymi przez czas, aż dotarli do drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące na dół. Aleksy był przekonany, że ojciec jakoś skomentuje ich swawolę na zleceniu, albo się z nimi rozdzieli i pójdzie sam szukać Błędnicy, ale on bez słowa sprzeciwu podążał za nimi jak cień.

Konrad wyciągnął krótki łom i z miną niewiniątka wyważył zamki.

— Coś mi się należy za to mrożenie tyłka całą noc, skoro nawet płaca jest marna — skomentował z szerokim uśmiechem, gdy lodowaty podmuch wiatru buchnął im prosto w twarz zapachem zgnilizny i wilgoci.

— Skoro lubisz tak spędzać wolny czas, to zastanawiam się, gdzie zabierasz Milenę na randki? — Aleksy strzelał w ciemno, bo Konrad tak naprawdę nie zająknął się słowem o swojej relacji ze strażaczką. Najwyraźniej jednak trafił.

— Byłaby równie zachwycona, jak ja. Mówię ci, ta dziewczyna to rakieta — odpowiedział szybko, a jego oczy zabłysły w słabym świetle latarek. — Kino, salon gier, stek na kolację i piesza wycieczka górska. Dałbym się zaobrączkować.

Konrad po raz pierwszy powiedział coś więcej o swoim związku z Mileną. Od kiedy zaczęli ze sobą pisać i się spotykać, milczał jak zaklęty. Uśmiechał się pod nosem, gdy dostawał wiadomości, a w ostatnich tygodniach zlecenia z Kimem planował tak, żeby dojechać do Gliwic i zatrzymać się w mieście na noc, kiedy Milena kończyła służbę.

— To deklaracja — rzucił Aleksy, celując w niego palcem. 

Wilczyński parsknął śmiechem i szybkim krokiem ruszył ku podziemiom. Wszyscy trzej stąpali uważnie po podniszczonych schodach, ale utrzymywali szybkie tempo. Ogromny schron liczył sobie trzy kondygnacje pod powierzchnią ziemi i zwiedzanie go do złudzenia przypominało Aleksemu gry komputerowe, które tak lubił przyjaciel. Poza tym mieli przy sobie broń, co nadawało całej sytuacji jeszcze większej grozy. Brakowało jedynie żywych trupów, ale nie spodziewał się ich tutaj, podobnie jak Błędnicy. W takich podziemiach nie miała czego szukać.

Dotarli do wąskiego korytarza. Konrad spojrzał na Aleksego przez ramię, uśmiechając się szelmowsko i ruszył przed siebie. Równomierny dźwięk kropel wody skapujący z rur pod sufitem zakłócały tylko ich ciche kroki. Przeszli do kolejnego pomieszczenia, stok metalu odbił się echem od pustych ścian, gdy Konrad stuknął stopą koniec żelaznego pręta, wystającego spod stosu resztek metalowych krzeseł i stołów. Spojrzeli po sobie z rozbawieniem, ale ruszyli dalej. Tym razem z dużo większą uwagą obeszli kilka spróchniałych desek leżących na samym środku i pochyliwszy się pod przewróconą półką, ruszyli wąskim korytarzem.

— Wyobraź sobie — wyszeptał cicho Konrad, jakby snuł opowieść grozy. — Jak z tej wentylacji niespiesznie wysuwa swoje skrzydlate cielsko Martwiec. — W jego oczach pojawił się błysk psoty, a usta drgnęły w zawadiackim uśmiechu. — Otwiera swoją paszczę z rzędem ostrych kłów i zawodząc, rzuca się do twojego nosa, a potem wyrywa ci serce!

Aleksy i ojciec spojrzeli po sobie, a potem przenieśli pełne sceptycyzmu spojrzenia na Konrada. Martwiec był demonem o ogromnej sile fizycznej, który uwielbiał chłeptać świeżą krew ze zmiażdżonego nosa i zjadać świeże serca, wyrwane prosto z piersi nieszczęśnika. Niegdyś żerował tylko na Polesiu i Ukrainie, ale teraz można go było spotkać na terenie całej Polski. Jakby sama krzepa tego demona nie była wystarczająco dużym problemem, potrafił jeszcze latać. Najskuteczniejszą metodą pozbycia się bestii było wymierzenie mu mocnego ciosu osią od wozu (ewentualnie tłumikiem albo rurą wydechową) prosto w łeb, jeżeli ktoś udało się podejść do niego na tyle blisko. Nawet guślarze i łowcy częściej decydowali się na szukanie grobu, w którym spał za dnia niż na bezpośrednie starcie. Posypywali go wówczas makiem, wbijali w ciało osikowe kołki, a potem w promieniach słońca palili razem z trumną. Aleksy nie miał tej wątpliwej przyjemności spotkania jednego z Martwców i miał nadzieję, że tak zostanie.

— Snucie historii z dreszczykiem z guślarzami w ogóle nie ma sensu — sapnął Konrad, patrząc na nich spod przymrużonych powiek.

— Taka robota — westchnął Aleksy, wzruszając ramionami. — Pokaż mi coś, co mnie zaskoczy, a dam ci dychę.

Jednym z bardzo ważnych aspektów edukacji w Akademii było przygotowanie ich na atak i walkę między innymi w ekstremalnych warunkach, takich właśnie jak te katakumby. Mieli panować nad strachem, w nieznanych odgłosach doszukiwać się wskazówek, a na widok demona sięgać po broń, a nie brać nogi za pas. Jeżeli adept kończył Akademię, to z największym prawdopodobieństwem miał nerwy ze stali.

— Chodźmy na szlak, chłopcy — odezwał się Henryk, wskazując na schody przy północnej ścianie. 

Odlane w cemencie, surowe stopnie poobijane na całej długości nie robiły wrażenia szczególnie stabilnych, ale wszyscy trzej w niewielkich odstępach podjęli żmudną wspinaczkę. Po kilku metrach Aleksy spojrzał w dół, ale nie dostrzegł absolutnie niczego nietypowego. Westchnął i zatrzymał się za Konradem, który znów wbił łom między drzwi i ścianę, by otworzyć im kolejne przejście. Po dłuższej chwili siłowania się i cichych przekleństw prowizoryczny zamek puścił. Wydostali się na parter budynku, który najprawdopodobniej miał służyć jako koszary. Przeszli przez wypełnione lepiącym się do skóry i języka powietrzem pomieszczenia, by w końcu wydostać się na zewnątrz. Grudniowe niebo zasnuwały nieliczne obłoki, zza których wyglądała ku nim niepełna tarcza księżyca; mocno zaokrąglona połówka srebrzystej kuli. Idealna pogoda na szukanie Błędnicy. Było wystarczająco jasno, by widzieli rozległy teren przed sobą, ale też na tyle ciemno, by mogli dostrzec migotliwe światło demona. Nie wiedzieli, w jakiej postaci im się ukaże, więc jasna poświata stanowiła bardzo ważną wskazówką. Błędnica mogła przybrać postać pulsującego łagodnym blaskiem ognika albo pięknej kobiety – druga opcja wydawała się najbardziej prawdopodobna, skoro wszyscy trzej byli mężczyznami.

Opuścili obszar koszarów i ruszyli trasą turystyczną w głąb puszczy. W skąpanym w półmroku lesie prowadziła ich drewniana barierka i kładki, rozciągające się na całej długości szlaku. Dotarli nimi do muru ozdobionego malunkiem rozkładającego szeroko skrzydła nietoperza. Artysta namalował go tak, by sprawiał wrażenie gotowego do ataku na widza.

— Zaskoczony? — zapytał Konrad, przyglądając się bez przekonania dziełu.

— To nie jest warte nawet tego, żebyś ty mi tę dychę zapłacił — odpowiedział i klepnął go w ramię, wskazując piaskową drogę wzdłuż muru. Podążyli wybraną trasą, która kończyła się zadbanymi drewnianymi schodkami prowadzącymi bezpiecznie z dużego wzniesienia ku podnóżu.

Aleksy wyciągnął po raz kolejny telefon i sprawdził, czy nie dostał żadnej wiadomości od Gabriela. Rankiem nie wytrzymał i zapytał go, jak się czuje Hania, ale nadal nie otrzymał odpowiedzi. Zdusił w sobie chęć napisania kolejnej wiadomości i wepchnął aparat z powrotem do kieszeni. Olszewski prawie nie spał, warzył mikstury, jeżdżąc w tę i z powrotem między domem a szpitalem. Poza tym bez ustanku czarował laleczkę Hani. Aleksy nie mógł i nie chciał go odrywać od tego, co robił, bo cokolwiek to było, miało olbrzymi wpływ na życie bratanicy i Magdy. Mimo to złe przeczucia uwierały go jak za bardzo ściśnięty pasek w spodniach. 

Przeszli przez drewnianą kładkę poprowadzoną nad rozłożystym piaskowym terenem i znów zagłębili się w las. Z czasem strzeliste sosny ustąpiły miejsca dębom, olchom i brzozom. Skuta pierwszym szronem ściółka z mokrych liści przyjemnie chrzęściła pod ich butami, a obłoczki pary wydobywały się spomiędzy rozchylonych warg, ale mimo to przyjemny i odświeżający spacer koił stres zdecydowanie lepiej, niż gdyby Aleksy tkwił bezczynnie w Akademii.

Pojedynczy głośny trzask w leśne głuszy natychmiast zwrócił ich uwagę. Obrócili się jednocześnie w prawą stronę, skąd dobiegł do nich nienaturalny dźwięk. Na niewielkim wzniesieniu porośniętym wiekowymi drzewami stał mężczyzna. Jego sylwetka wyraźnie odcinała się na tle lejącego się zza pleców bladego blasku księżyca, ale twarz pozostawała skryta w cieniu. Zwrócony przodem do nich, trzymał ręce w kieszeniach i z całą pewnością bacznie ich obserwował. Aleksy czuł na sobie jego świdrujące spojrzenie.

Zatrzymali się w bezruchu, nie odrywając wzroku od przybysza, który z całą pewnością nie był Błędnicą – nie miał wokół siebie samoistnej poświaty demona.

— Obiecałem ci, że będziesz cierpiał. — Donośny, czysty głos potoczył się echem po głuszy. Aleksy potrzebował chwili, by zrozumieć, kto przed nim stoi. Nie słyszał go na żywo od ponad dwóch i pół roku. Jak przez mgłę pamiętał jego twarz.

— Wylazłeś wreszcie z nory? — zapytał martwym głosem Aleksy. Zdjął plecak z ramion i upuścił na ziemię. Wiedział, że to się skończy tu i teraz, któryś z nich nie wyjdzie dzisiaj żywy z tego lasu. — Jednak zostało ci trochę odwagi?

— Zabiłeś ją z zimną krwią. Była sama, bezbronna, a ty ją zabiłeś — krzyknął Antek. W jego głosie pobrzmiewał ból złamanego serca. Aleksy zacisnął mocno pięści, nie spuszczając z niego wzroku, nie obchodziło go to. To oni oboje zaczęli tę walkę, mieli świadomość, jak to się może potoczyć, gdy igrają z życiem i duszami innych.

— Ty to mówisz, sukinsynie?! — sarknął Konrad. Do uszu Aleksego dobiegł szelest, gdy przyjaciel powoli ściągnął swój bagaż z pleców. — Zabiłeś Wiktora! Posłałeś na niego Biesa i zarżnąłeś ośmiu innych guślarzy i wiedźmy! Dzięki Aleksemu nie zabijecie nikogo więcej!

— Będziesz cierpiał, Aleksy — kontynuował Antek, jakby w ogóle nie usłyszał Wilczyńskiego. Henryk również zdjął swój plecak i przesunął się w stronę Aleksego. — Będziesz cierpiał tak, jak ja.

Ku ich zdumieniu wyciągnął telefon. Słabe światło z ekranu oświetliło jego twarz, ale nie na tyle by z tej odległości Aleksy mógł cokolwiek dostrzec. To był po prostu jasny punkt na tle szarego nieba i złowrogich cieni rzucanych przez rozłożyste konary drzew.

— Właśnie Kacper mi potwierdził — powiedział głośno, smutek w jego głosie płynnie przerodził się w dziką satysfakcję, wręcz poczucie władzy. Schował aparat do kieszeni. — Obiecałem ci, skurwielu, że będziesz cierpiał. Kacper też to przysiągł i wbił Gabriela w posadzkę, zatłukł go jak ulicznego kundla. Zdychaj z żalu, gnoju! Za Julkę!

Aleksemu odebrało dech. Serce zatrzymało się w piersi, krew szumiała w uszach. Antek kłamał. Kłamał. Kłamał. Drżącymi dłońmi wyciągnął swój telefon, prawie go upuszczając i wybrał numer do Gabriela. Obiecał, że zawsze od niego odbierze. Zawsze.

Pierwszy sygnał.

Drugi sygnał.

Trzeci sygnał.

Czwarty sygnał.

Piąty sygnał.

Czas zwolnił, płuca z trudem filtrowały niewielkie ilości powietrza dostarczane w płytkich, nierównomiernych oddechach. Słyszał w głosie Antka tę absolutną pewność i przecież czekał na odpowiedź od Gabriela od rana. 

Wiedział, że Olszewski nie odbierze. Już nigdy.

Nieporadnie schował telefon do kieszeni kurtki, nie spuszczając wzroku z górującej nad nimi mężczyzny. Łzy spłynęły po czerwieniejących policzkach. Wydawało mu się, że traci kontrolę nad ciałem. O to chodziło Antkowi, gdy obiecywał mu cierpienie. Nie mówił o zabiciu go, tylko o torturach emocjonalnych. Aleksy odebrał mu żonę, więc Szarejko zemścił się na nim w ten sam sposób, żeby poczuł ból, który on czuł.

Konrad wyszarpał swój telefon i wybrał numer. Dzwonił, ale do uszu Aleksego dobiegał tylko sygnał wyczekującego połączenia.

Aleksy wiedział, czuł, że Gabriel nie odbierze. Dlatego cały dzień się z nim nie kontaktował. Jak on mógł wcześniej nie zwrócić na to uwagi? Jak mógł zignorować ten cichy głosik w swojej głowie, który ciągle nakazywał mu skontaktować się z Olszewskim? Jak mógł się tak pomylić i dać zwieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, bo Olszewski przebywał w publicznym szpitalu? To od początku on był celem, a nie Aleksy.

— Sprawdziliście? Potwierdziłeś, Konrad? — dopytywał zjadliwie, nie ruszając się nawet o krok. — Aleksy, chcę, żebyś walczył o życie i umarł ze świadomością, że Gabriel cierpiał, że zabił go Kacper i że to wszystko stało się przez ciebie!

Aleksy nie był w stanie wydusić z siebie słowa ani choćby drgnąć. Gabriel. Jego słodki Gabriel. Tak dobry, tak czuły. Zawsze wyrozumiały, stawiający potrzeby innych ponad swoje. Z jego ust wydarł się nieartykułowany dźwięk, nawet nie wiedział, co chciał powiedzieć. Czy w ogóle chciał?

Gabriel czekał na niego tyle lat. Był cierpliwy bardziej, niż Aleksy kiedykolwiek na to zasługiwał. Dał mu czas na zrozumienie siebie, na dojście do ładu ze swoimi emocjami, a potem na przyzwyczajenie się do wszystkiego na nowo. Dał mu przestrzeń po tym, jak Aleksy odszedł z Akademii i gdy wrócił. Po prostu go kochał. Miłością czystą, prawdziwą. Tak dużo przez niego wycierpiał, ale przyjął go z otwartymi ramionami. Nigdy nie robił mu wyrzutów, nigdy nie żądał. Tylko dawał.

I cieszyli się sobą pół roku. Tyle dostali od świata.

Pół roku.

Aleksy zakrył dłonią usta, próbując powstrzymać szloch. Bardzo niewiele brakowało, żeby się rozleciał. Rozpadł się na kawałki, rozprysł, jak upuszczona waza z misternymi zdobieniami.

Przed oczami stanęła mu twarz uśmiechniętego Gabriela. Jego potargane włosy, gdy rano unosił głowę znad jego piersi i całował czule. Jego silne dłonie na swoim ciele. Jego łagodne objęcia, gdy wtulał się w niego i to pełne zrozumienia spojrzenie.

— Więc, Aleksy... Daję ci wybór, nie dlatego, że jestem miłosierny. Daję ci wybór, bo chcę patrzeć, jak wijesz się na ziemi we własnym gównie i krwi. Zdychaj albo uciekaj. — Lodowaty szept Antka rozszedł się między drzewami. Rozpiął kurtkę i wyciągnął maleńkie zawiniątka z wewnętrznej kieszeni. W słaby świetle księżyca Aleksy dojrzał zwisające sznurki, ale nic poza tym. — Zabijcie go. Rozerwijcie go na strzępy.

Chwilę mu zajęło zrozumienie, o czym mówi Antek, czy raczej komu wydaje polecenie. Do ich uszu dobiegło parskanie i rżenie koni, a chwilę później zza wzniesienia, na którym stał Szarejko, powoli wyłoniły się trzy wierzchowce. Sześć par krwistoczerwonych oczu skierowało się na nich.

— O kurwa — wydusił Konrad, wyciągając rękę przed Aleksego i zmuszając go, by się cofnął. — Dzicy Myśliwi.

Zakapturzeni myśliwi z obnażonymi zębami, polowali nocą na samotnych wędrowców w lasach na swoich demonicznych wierzchowcach. Lubowali się w gonitwach i krwawych egzekucjach przy pomocy pordzewiałej białej broni. Uosobienie koszmarów, inspiracja krwawych filmów i jeden z ostatnich widoków większości guślarzy i łowców.

— Rozerwijcie mu brzuch i zawieście go na jego własnych flakach, gdy będzie skomlał o życie — rozkazał wściekle Antek, celując palcem w Aleksego.

Nie bał się ani jego, ani Dzikich Myśliwych. Nie odczuwał strachu przed niczym, bo wszystkie emocje, jakie w jednej chwili go zalały, teraz rozrzedzały się niczym poranna mgła. Jednak przez dojmujący ból, rozsadzający klatkę piersiową i bezdenną ciemność, w której powoli się pogrążał, dotarło do niego jedno: Antek mówił cały czas o nim. Żądał od Dzikich Myśliwych upolowania jego.

W tym świecie, w którym nie było już Gabriela, nawet pozostało jedno, drogie jego umierającemu sercu życie. Konrad.

Aleksy obrócił się i rzucił biegiem w ciemność, nim Dzicy Myśliwy pogonili konie. Zrzucił latarkę z szyi i obrócił się tylko na tyle, by kątem oka dojrzeć wzbijające się spod kopyt liście, gdy pierwszy z demonów spiął wierzchowca. 

Zalała go fala ulgi, gdy tętent kopyt kolejnych dwóch bestii rozbrzmiał za jego plecami. To jedyne, co poczuł w tej pustej skorupie, jaką stało się jego ciało. Wydawało mu się, że śmierć Gabriela odebrała mu wszystko, poza zdolnością oddychania, dopóki nie zdał sobie sprawy, że może pociągnąć Konrada za sobą.

— Aleksy! — Rozpaczliwy krzyk Wilczyńskiego dodał mu sił. Przyspieszył, kierując się w stronę gęsto porośniętego zagajnika.

Coś śmignęło obok jego ucha. Zakrył ramieniem lewą połowę twarzy, nie zwalniając nawet na sekundę. Kora z drzewa nieopodal rozbryznęła się z głuchym trzaskiem. Szust! Ciężki metalowy łańcuch drasnął pień po jego prawej stronie. Aleksy skręcił ostro i przeskoczył nad zwalonym dębem. Przebiegł kilka metrów i dobiegło go mocne uderzenie kopyt o grunt, gdy demony podążyły w ślad za nim.

Biec. Jak najdalej od Konrada i ojca. Nic innego nie miało znaczenia. Musiał odciągnąć Dzikich Myśliwych od jedynego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał. Od osoby, która ratowała go przed nim samym, która nigdy nie postawiła na nim kreski. Przyjaźń Konrada była tak mocna, jak miłość Gabriela. Stanowiła dar od losu, na który nigdy nie zasłużył i którego nie szanował, tak jak powinien.

Wypuszczona z morderczą precyzją strzała drasnęła jego ramię, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie czuł bólu, nie czuł zmęczenia. Nie owładnęła go panika ani strach, gdy trzy demony niezmordowanie przemierzały za nim opustoszały las. Co do jednego Antek miał absolutną rację: zabierając mu Gabriela, odebrał mu wszystko. 

Także chęć do życia.

Aleksy wcale nie zamierzał ujść z życiem z tego lasu. Nie zależało mu na tym. Po zabiciu Julki i po stracie Gabriela wiedział, że Kampinos stanie się jego grobem. Tylko niech ojciec i Konrad zdążą dobiec do samochodu. Potem już dadzą sobie radę, cokolwiek by nie próbowali zrobić. Dzicy Myśliwi nigdy nie dogonią terenowego auta Gabriela.

Płuca paliły go żywym ogniem, gdy manewrował między drzewami, wybierając ścieżki, które wydawały mu się niedostępne dla demonicznych koni, a na pewno niepędzących w galopie. Wiedział, że i tak w końcu go dopadną. Niedługo jego ciało odmówi posłuszeństwa, a Dzicy Myśliwi nigdy się nie męczyli. Ich polowanie trwało, dopóki nie schwytali ofiary.

W końcu się pomylił i źle wybrał trasę. Jeden z Myśliwych znalazł się nieopodal jego prawego boku. Strzała świsnęła i minęła twarz Aleksego o centymetry. Syknął, wpadając na jeden z dębów. Odepchnął się i chciał ruszyć dalej, ale drogę zagrodził mu drugi demon. Trzeci wstrzymał konia tuż za jego plecami. Otoczyli go.

Teraz widział ich bardzo dokładnie. Te upiorne wierzchowce, które przebierały niecierpliwie kopytami w ściółce. Ich ogromne zęby, którymi rozszarpywały ofiarę. Siedzący w siodłach Myśliwi o trupich twarzach i zapadniętych czerwonych oczach ściskali łuk, najeżoną kolcami kulę na łańcuchu i włócznię, szczerząc do niego obnażone kły, żądni świeżego mięsa jak ich demoniczne konie. Białe larwy wysuwały się spomiędzy resztek szarej skóry ściągniętej na brudnych kościach jeźdźców. Czarna dziura, zamiast nosa tuż nad ustami, gdzie nigdy nie było warg. Patrzyli na Aleksego bez poczucia wyższości, bez zadowolenia. Zabić, tylko tego pragnęli i nie spoczęli, dopóki tego nie osiągnęli.

Koszulka kleiła się Aleksemu się do ciała po kilku kilometrach szaleńczego biegu, serce waliło dziko w piersi, ale on dalej nic nie czuł. Żadnego strachu. Przeszło mu tylko przez myśl, że Antek dopełnił swojej groźby w każdym możliwym jej znaczeniu, a on go nie docenił – pieprzony głupiec, tyle miał sobie do powiedzenia w ostatnich minutach życia. 

Jego śmierć będzie bardzo bolesna, Dzicy Myśliwi kochali muzykę utkaną z krzyku przerażonych ofiar i dźwięków rozdzierania skóry i łamania kości. Torturowali godzinami, zanim pozwolili umrzeć. Aleksy przez chwilę rozważał wyjęcie pistoletu i strzelenie sobie tak, jak strzelił do Julki, ale ostatecznie opuścił ręce wzdłuż boków. Zasłużył na ten ból. Na każdą gehennę, którą zgotują mu łaknące krwi demony. Powinien cierpieć za to, że przez niego umarł Gabriel. 

To koniec, pomyślał ze zdumiewającym spokojem. 

Zabicie Julki było preludium do jego śmierci, a odebranie mu Gabriela ostatecznym ciosem. 

Był gotowy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro