Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

O tej porze roku słońce wyłaniała się znad widnokręgu kilka minut przed siódmą, więc Konrad nastawił budzik na czwartą rano. Wymęczeni długą podróżą podnieśli się z łóżek i w całkowitej ciszy wciągnęli na siebie ciepłe ubrania; swetry, dresy, skórzane kurtki i czarne, wełniane czapki. Deszcz siekał wściekle w szyby, ale nie mogli sobie pozwolić na założenie płaszczy przeciw deszczowych: najmniejszy szelest od razu by ich wydał. Plan był prosty; rozdzielali się i krążyli przy dwóch największych gospodarstwach, które już kilkakrotnie ucierpiały z powodu ataków demona. To tam pracownicy kurzych ferm widzieli wielkiego, wychudzonego psa. 

Mesza należała do nieszkodliwych demonów, ale zupełnie bezmyślnych – podążała za instynktem, nakazującym jej nieustannie poszukiwać jedzenia. Jeżeli coś zmieniło jej zachowania i zdecydowała się polować, zamiast wyjadać resztki, to mogli ją tylko wyeliminować. To nie był Leszy albo Skarbnik, z którym spokojna rozmowa mogła doprowadzić do zadowalającego rozwiązania problemu. Niestety.

Na to zlecenie zabrali kusze i pistolety, których nie zamierzali użyć: chcieli się zabezpieczyć na wypadek, gdyby Mesza przeszła eksperymentalne treningi Julki i Antka.

Zeszli niemal bezgłośnie na parter i obaj sapnęli głośno, gdy zastali przy stole Patrycję. Ubrana w kusą koszulę nocną i koronkowy szlafrok sięgający połowy ud, przeglądała coś na telefonie. Podskoczyła, gdy postawili pierwsze kroki w kuchni.

– Ale jesteście cisi! – żachnęła się, odkładając aparat.

– Taka robota – rzucił Konrad, który pomimo żartów, jakie robił sobie z Aleksego, najwyraźniej zdecydował się mu pomóc i wziąć na siebie ciężar kontaktów z dziewczyną. – Już nie śpisz?

– Zrobiłam dla was kanapki! – powiedziała z uśmiechem i zerwała się z miejsca. Chwyciła dwie siatki foliowe i wręczyła im, nie spuszczając wzroku z Aleksego. Zaskoczony Konrad przyjął swoją paczkę, a wtedy Patrycja, ujęła dłoń Aleksego, drugą ręką wskazując na trzymany przez niego podarunek. – Zapakowałam ci kanapkę z pasztetem, z szynką i z serem. Nie wiem, co lubisz. W środku jest też pojemnik z pokrojonymi owocami i drugi z sałatką jarzynową. Do termosu nalałam kawy, a do tego masz śmietankę i cukier. Biały i brązowy.

– Dzięki – bąknął, cofając ręce. Paczka Konrada sprawiała wrażenie dużo skromniejszej.

– Uważaj na siebie! Przygotuję gorącą kąpiel, jak wrócicie — dodała rześkim głosem, odprowadzając ich do drzwi. Pomachali jej z uśmiechami przyklejonymi do twarzy i wsiedli do auta. Najpierw Wilczyński miał go odwieźć do gospodarstwa znajdującego się bliżej domu sołtysa, a potem sam pojechać do ostatniego domu na skraju Strochocic.

– Wytoczyła ciężkie działa – mruknął Konrad, wycofując auto z podjazdu, na którym nadal stała machająca im energicznie dziewczyna. – Nie pozostawiła już wiele wyobraźni, ale jest milutka.

– Lepiej na ciebie działa strój strażaka? – dogryzł Aleksy, patrząc na niego kątem oka.

– A żebyś wiedział – odpowiedział z nutą rozbawienia i powoli ruszył wyludnioną ulicą. 

Czas miał kluczowe znaczenie, więc ruszyli na łowy z pustymi brzuchami. Konrad podniósł wieko bagażnika i w absolutnej ciszy sprawdzili broń, by po kilku minutach Aleksy z termosem od Patrycji w kieszeni bez słowa udał się do furtki. Poprzedniego dnia sołtys Borowski poinformował mieszkańców, że istnieje prawdopodobieństwo, że atakujące ich zwierze jest mieszańcem psa i wilka, więc przez najbliższe dni specjalnie wyszkoleni ludzie z ZOO będą na niego polować, więc wszyscy powinni zostać w domach do siódmej rano. Poprosił też, by zostawili otwarte furtki na swoje posesje. Psy gospodarskie, które mogłyby ugryźć Aleksego i Konrada albo narobić hałasu, miały zostać pozamykane na noc w domach.

W ten sposób rozpoczęli trwające kilka dni polowanie na Meszę. Przed ich nosami przemykały jedynie bezpańskie kundle wałęsające się samotnie po ulicy, których żaden łowca nie pomyliłby z wychudzonym demonem. Rankami i wieczorami polowali wokół kurników i domów, a popołudniami przeszukiwali skraje lasów w poszukiwaniu czegokolwiek, co świadczyłoby o obecności demona: resztek jedzenia, legowiska czy śladów krwi. Nie znaleźli niczego, ale Mesza nadal grasowała po Strochocicach. Prześladował ich pech, bo gdy oni pojechali na wschód, bestia pojawiała się na zachodzie, a gdy się rozdzielali i obstawiali krańce miasteczka, ona atakowała niemal w samym centrum.

Frustracja rosła z każdym dniem i obaj powoli tracili cierpliwość. Pewnego popołudnia,  ignorując Patrycję nieustannie osaczającą Aleksego, rozłożyli mapę Strochocic na kuchennym stole i nanieśli zebrane informacje o atakach sprzed ich przyjazdu, a także tych, o których donieśli im mieszkańcy. Może nie byli zbyt wiarygodnymi świadkami, ale daty pamiętali doskonale. Niewiele się tutaj działo, Mesza stała się prawdziwą sensacją w tej niewielkiej mieścinie. Zresztą tak samo, jak oni, co miało swoje dobre strony, bo codziennie zapraszano ich na ciepłą zupę w innym gospodarstwie. Gościnność w Starachocicach nie miała sobie równych.

– Przecież szukanie tutaj jakiegoś wzoru nie ma sensu – sarknął Aleksy, pochylony nad mapą. Oparł się rękoma o blat i uparcie wpatrywał w rozsiane bez ładu i składu kropki. – Ona nie ma stałego legowiska, śpi w szopach, pod gankami... Grasuje wszędzie.

– To, co sugerujesz? Dalej czaić się na nią w losowych miejscach? Przecież obaj już jesteśmy chorzy – burknął Konrad. Faktycznie, obaj mieli objawy infekcji. Nawet lekarstwo od Gabriela i opieka Patrycji nie uchroniła ich przed dokuczliwym przeziębieniem; męczył ich kaszel i katar, co dodatkowo utrudniało polowanie, przy którym nie mogli zdradzić swojej pozycji. – Nie uda nam się zastawić pułapek w dziesiątkach gospodarstw na tak olbrzymim terenie.

Aleksy zmrużył oczy, całkowicie ignorując Patrycję przechodzącą już któryś raz za jego plecami. Postukał palcami o stół, szukając pomysłu, ale absolutnie nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miał sił, by wykrzesać z siebie cokolwiek. Zbyt zmęczony, marzył tylko o tym, żeby zwinąć się pod pościelą w lofcie Gabriela z kubkiem jego kolejnego cudownego naparu.

Pełna ponurego napięcia ciszę przerwał dzwonek telefonu, dobiegający z kieszeni Aleksego. Nie patrząc na wyświetlacz, odebrał wyraźnie poirytowany.

– Słucham? – rzucił szorstko do słuchawki.

– Wow... Skąd ten lód? – zapytał łagodnie Gabriel. Lekki pogłos wskazywał, że jest w sali wykładowej. Prawdopodobnie w tej samej, w której Marc...

– Przepraszam – odpowiedział już spokojniej. Wykorzystał ostatnie opary energii, które mu zostały, by zdusić w sobie poczucie winy. Nie powinien był go zostawiać. – Nadal nie złapaliśmy Meszy i nie jesteśmy ani trochę bliżej schwytania jej, niż kiedy tu przyjechaliśmy.

– Ale atakuje dalej? – dopytywał Gabriel. Jego słodki głos łagodził skołatane nerwy. Aleksy odkaszlnął kilka razy i przeszedł przez kuchnię, by zdobyć odrobinę prywatność przy oknie, wychodzącym na podwórze. – Jesteś chory?

– Obaj jesteśmy. Czatujemy na nią, a nadal leje.

– Uważajcie, bo to się może zmienić w zapalenie płuc.

– Tak, wiem – westchnął, przyciskając palce do nasady nosa. – Co ty byś zrobił, żeby ją złapać?

Zignorował zaintrygowane spojrzenie Patrycji i mrugnął porozumiewawczo na Konrada. Ten wzruszył ramionami, z brodą wspartą na dłoni, wodził sennym wzrokiem po mapie.

– Może tym razem warto zaangażować mieszkańców? Ten demon nie jest niebezpieczny, tylko uciążliwy. Możecie im powiedzieć, że polujecie na wilka... — zaproponował po dłuższej chwili milczenia. Aleksy słyszał, jak przekłada dokumenty i popija napój. – Nie jesteście w stanie obstawić kilka miejsc jednocześnie, a najwyraźniej musicie, bo liczenie na łut szczęścia do tej pory było chyba słabą taktyką.

Aleksy zasępił się na chwilę, rozważając jego słowa. Guślarzom w zasadzie nie wolno angażować cywilów, ale przecież nie mogli wezwać kilkunastu ludzi ze Świata Cieni, by złapać Meszę, gdy ofiary są liczone w kurach. Gabriel miał rację. Mogli zastawić pułapki w stodołach, a mieszkańcy pomogliby im je uruchomić z bezpiecznych pozycji. Wtedy nie byłby potrzebny skomplikowany mechanizm i może zdążyliby jeszcze dziś zacząć od nowa polowanie.

– Jesteś najlepszy – powiedział Aleksy, uśmiechając się po raz pierwszy, od kiedy tu przyjechał.

– Zawsze do usług, kochanie.

Rozłączyli się, a Aleksy z tryumfalnym uśmiechem na ustach podszedł szybkim krokiem do stołu.

– Co wymyślił twój genialny facet? – zapytał Konrad. Z nudów wyklejał emotki z punktorów na brzegu mapy.

– Zaangażujemy mieszkańców. Każemy im zagonić kury do stodoły, spichlerza, czy gdziekolwiek i zostawimy tylko jedno wejście do środka. Zrobimy prostą pułapkę z siatki rybackiej i przyczajony mieszkaniec ją uruchomi, gdy tylko zobaczy Meszę. Jeśli ją schwytają, to zadzwonią do nas i my załatwimy resztę — wyjaśnił, stukając palcem w blat, dla podkreślenia swoich słów. – Jeżeli się pospieszymy, zdążymy przed zachodem słońca przygotować pierwsze pułapki.

— I o to chodziło! — wykrzyknął z nową energią Wilczyński. Klasnął w dłonie i zerwał się z krzesła. – Szukam sołtysa, niech zacznie organizować akcję. A ty, mój cudowny chłopcze, zacznij obmyślać pułapkę.

Nerwowe przygotowania rozpoczęto od kontaktu z mieszkańcami. Borowski i jego żona dzwonili niemal bez przerwy, raz po razie wyjaśniając, co należy zrobić. Patrycja zniknęła bez słowa, ale żaden z nich się nad tym nie zastanawiał. Aleksy udał się do gospodarstwa obok domu sołtysa i z pomocą starszego rolnika zawiązał prostą sieć rybacką, którą zawieszono na podciągniku pod sufitem. Tutaj należało manualnie wprawić koło w ruch, więc znaleziono odpowiednie ciężary i ułożono je na krańcu podestu na wysokości pierwszego piętra obory. Aleksy z rolnikiem wypróbowali zasadzkę na oponie samochodowej. Prosta pułapka zadziałała bez zarzutów, więc Aleksy nakazał domownikom zablokować pozostałe wejścia do stodoły, a sam pognał do kolejnego gospodarstwa, gdzie wyjaśnił działanie pułapki sołtysowi, jego żona i Konradowi a ci ruszyli do kolejnych domów w Strochowicach. Aleksy nie miał żadnej pewności, że wymyślona na poczekaniu machina zadziała, więc w trakcie przygotowań gorączkowo rozmyślał nad ulepszeniami. Nie chcieli się wstrzymywać z polowaniem aż do następnego dnia.

Niebo nabrało czerwonawej barwy, gdy udało im się zamontować pułapki w części gospodarstw. Drób w pozostałych miejscach zagoniono do domów albo wzmocnionych kurników do następnego dnia, a Aleksy i Konrad, zostawiwszy szczegółowe instrukcje, obstawili dwie największe stodoły, w których nie udało się zrobić sieci rybackich na czas i nie zdążyli ich zabezpieczyć z powodu zbyt rozległej przestrzeni.

Tej nocy szczęście im nie dopisało, ale rankiem niewiele brakowało, by złapali demona. Umknął, tylko dlatego, że rolnik, który się na niego zaczaił był tak przerażony i zaskoczony jego widokiem, że za późno zepchnął ciężarek. Mesza wyślizgnęła się z sieci, na której stała i uciekła bez żadnej zdobyczy. Cały dzień pracowali w pocie czoła, by do wieczora wszystkie gospodarstwa miały już swoje pułapki. Pozostawało im wierzyć, że tym razem mieszkańcy uprzedzeni bardzo szczegółową relacją mężczyzny nie spanikują, gdy zobaczą demona. 

Tak też się stało.

Meszę udało się złapać w gospodarstwie niemal w samym centrum Strochowic. Młodziutki, niespełna szesnastoletni Piotrek zachował zimną krew i gdy tylko demon stanął na przykrytej słomą siatce, uruchomił pułapkę. Aleksy i Konrad dojechali na miejsce, kiedy chłopak wraz z rodziną stał z widłami i kosą pod warczącą wściekle Meszą.

– Zuch! – pochwalił go zachwycony ojciec. Klepał pierworodnego po plecach, patrząc na niego z dumą. Chłopak stał wyprostowany i czekał na potwierdzenie od Aleksego i Konrada, że to nie pies, że schwytał prawdziwego demona.

Konrad wspiął się na podest i spojrzał prosto w żółte ślepia rozwścieczonej bestii.

– Mesza. Dawaj – rzucił do Aleksego, a ten wyciągnął kuszę. Czując na sobie pełne uwielbienia spojrzenie Piotrka, sprawnie wymierzył i strzelił. Trzykrotnie i dopiero gdy Mesza przestała się ruszać, Konrad przeciął sznur.

– Przynieś panu siekierę – rzucił ojciec do młodszego syna, a ten natychmiast pognał ku ścianie z narzędziami.

– Będzie brzydko, więc dzieciaki mogą... – zaczął Konrad, zsuwając się zgrabnie z drabiny. Wylądował miękko na usłanej słomą podłodze, uśmiechnięty i zadowolony, jakby ostatnich dni pełnych porażki nigdy nie było.

– O nie – przerwał mu mężczyzna, kręcąc głową. – Mój syn złapał tę bestię. Gadzina żerowała na nas od tygodni! Pomaga mi przy uboju, nic mu nie będzie, co Piotrek?

– Chcę zostać – dodał szybko, patrząc na nich hardo. Wzruszyli ramionami i Konrad zadzwonił do sołtysa, żeby przyjechał i zobaczył wszystko na własne oczy.

Tutejsi w niczym nie przypominali ludzi z miasta: gdy Aleksy odrąbywał głowę Meszy, nikt z obecnych nawet się nie skrzywił, co więcej pomogli im wynieść zalewające się czarną posoką truchło demona. Rolnik przyniósł spirytus, a Borowski, który zjawił się raptem po kilku minutach, osobiście podłożył ogień. Stanęli w luźnym kręgu, obserwując, jak ciało Meszy spowija ogień. Aleksy patrzył przez pnące się ku niebu płomienie na znajdującego się po przeciwnej stronie ogniska Piotrka, który nadal nie okazywał najmniejszego przejawu strachu. W jego oczach nie dostrzegł też tryumfu ani poczucia zwycięstwa. Duma, jedynie czysta duma, że pomógł ojcu i swoim sąsiadom. Wyrośnie z niego silny, pewny siebie mężczyzna.

Mieszkańcy Strochocic nie tylko zapłacili im więcej, niż przewidywała umowa z Akademią, ale także załadowali do bagażnika zadbanego auta Gabriela kilogramy uwędzonego mięsa, kartony jajek i tuzin butelek bimbru. Bo się panowie nie poddali!, zawołał radośnie sołtys, żegnając ich wylewnie. Patrycja się nie zjawiła i chociaż chcieli jej podziękować za opiekę, nie zdecydowali się zaczekać, aż pani Borowska ją znajdzie. Aleksy całym sercem po prostu pragnął wrócić do domu, do Gabriela, a Konrad już nie mógł się doczekać nowego, bardziej wymagającego zlecenia. Przede wszystkim jednak obaj musieli iść do profesora Jadłowskiego i poprosić o porządne leki, bo nie czuli się lepiej pomimo końskich dawek środków bez recepty z lokalnej apteki.

– Niesamowity jest, nie? – zagadnął Konrad, gdy Aleksy już z przyzwyczajenia wyciągnął z torby dokumenty ze zleceniami i rozłożył na kolanach. Wygodnie usadowieni w ciepłym samochodzie z niejaką ulgą mijali tablicę z przekreślonym czerwoną linią napisem Strachocice.

– Kto konkretnie?

– No ten Piotrek! On ma szesnaście lat, tyle ile my, gdy wstępowaliśmy do Akademii, a ręka mu nie zadrżała. Starszy od niego facet stracił nerwy wczoraj, a ten nic. Z takimi opanowaniem byłby fenomenalnym guślarzem! – perorował Wilczyński. Miał rację. Wśród studentów, którzy nie ukończyli Akademii, znalazło się wielu takich, którzy zwyczajnie wpadali w panikę w czasie zlecenia – wśród nich także Lidka. Teorię mieli w małym palcu, ale gdy wchodzili do lasu, własne ciało i umysł ich zawodziły. Szczęściarze zrozumieli to w trakcie siedmiu lat nauki i pokornie przyjmowali, że muszą odejść ze Świata Cieni. Ci mniej rozgarnięci dopełniali żywota w ciemnej głuszy na jednym z pierwszych zleceń, rozerwani przez demona na strzępy. — Fakt, chłopak ma ciężko, bo pracuje od dzieciaka, ale... Jego ojciec odwalił kawał dobrej roboty. Dzieci są takie chłonne i sam wiesz, że od rodziców zależy bardzo wiele. To oni pomagają im się ukształtować, dają gotowość wyjścia na świat. Dzieciaki są super plastyczne, chłonne jak gąbki...

– Jesteś genialny! – krzyknął Aleksy, wciskając dokumenty do torby. Wyszarpał swojego Macbooka z pokrowca i położył na kolana, by od razu załadować stronę Free Marketu.

– Dzięki, ale... O czym mówisz? – mruknął zdezorientowany, zerkając na ekran.

Aleksy nie odpowiedział od razu. Pamiętał to zgłoszenie sprzed kilku dni. W małej miejscowości pod Łowiczem w domu jednorodzinnym spłonęła matka z trojgiem dzieci. Od tego czasu przechodnie i sąsiedzi słyszeli nieustający płacz dziecka, ale wysłane tam wielokrotnie patrole policji nikogo nie znalazły. W końcu komendant w porozumieniu z burmistrzem skontaktował się z jednym z guślarzy, który pomagał w Łowiczu przy sprawie niesfornej Południcy. Wezwany guślarz miał ręce pełne roboty, więc wrzucił zlecenie na Free Market w nadziei, że ktoś szybko je weźmie. Aleksy z bijącym sercem sprawdził ogłoszenie, ale nadal wisiało – nikt się do niego nie zgłosił.

– Mam zlecenie w Łowiczu – rzucił, wyciągając telefon z kieszeni. Wybrał numer Gomorry.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro