Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie ważne, jak daleko sięgał pamięcią, nie potrafił przypomnieć sobie dnia, w którym przespałby więcej niż cztery godziny.

I choć bezsenność, zwłaszcza dla Bogów, nie była rzeczą jakoś szczególnie uciążliwą, myśli, które nawiedzały go, gdy leżał w swym łożu, nie mogąc zasnąć, nie były już tak łatwe do zaakceptowania.

Czuł się więc... Cóż, dziwnie wypoczęty, gdy zbudził się późnym porankiem, po niemal dziewięciu godzinach snu. Nie dręczyły go koszmary, nie nawiedzały straszliwe wizje, nie słyszał we śnie krzyków, nie czuł bólu.

W pierwszej chwili nie potrafił pojąć, dlaczego...

Uniósł powieki i, nabierając głęboki oddech, odwrócił głowę w bok. Ujrzał jednak tylko puste miejsce, pogniecioną pościel i pomięte prześcieradło.

Czyżby to wszystko było tylko... snem?

Nie... Był pewien, że przez całą noc trzymał w swych ramionach dziewczynę o najpiękniejszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek dane mu było ujrzeć. Że zasnął, trzymając ją przy sobie.

Powoli podniósł się do pozycji siedzącej, jednocześnie rozglądając dookoła. Jego sypialnia, jak zawsze, skąpana była w gęstym mroku, wypełniona zimnym, kojącym powietrzem. Lecz... jednocześnie jakoś dziwnie pusta.

Rozchylił wargi i odetchnął ciężko. Powiódł wzrokiem po krawędzi swego łoża, po podłodze, a potem zerwał się na równe nogi i, narzucając koszulę na swoje ramiona, ruszył w kierunku drzwi.

Zatrzymał się dopiero w salonie, równie pustym jak jego sypialni, równie cichym i zimnym. Rozejrzał się dookoła, spojrzał na stojący na kominku kwiat o białych płatkach, spojrzał na kanapę, na ułożone na niej poduszki.

I nigdzie nie dostrzegł tej, którą pragnął ujrzeć.

Zupełnie, jakby... jakby nigdy jej tutaj nie było.

Rozchylił wargi, jednocześnie robiąc jeszcze jeden krok w przód. Zapragnął szepnąć jej imię, ale... tych kilka liter po prostu nie potrafiło przejść przez jego gardło.

Więc stał tak na środku pomieszczenia, milcząc i pustym wzrokiem wpatrując się w puste ściany.

Odeszła.

Tak, jak każda poprzednia i każda następna osoba, która dowie się, kim tak naprawdę był.

Odeszła, choć przecież zapewniała, że, w przeciwieństwie do wszystkich, nie widzi w nim potwora.

Jego ramiona opadły, dokładnie w tym samym momencie, w którym ciszę przerwało pukanie do drzwi. Odwrócił wzrok i, ruszając w ich kierunku, pośpiesznie zapiął guziki czarnej koszuli.

Gdy na pałacowym korytarzu ujrzał swą matkę, poczuł... jakieś dziwne i duszące rozczarowanie. Czyż naprawdę liczył, że gdy otworzy drzwi, stanie twarzą w twarz z Idalią?

— Nie zjawiłeś się na śniadaniu. — Frigga obdarzyła go szerokim, ciepłym uśmiechem. Złota, długa suknia, którą miała na sobie, sprawiała, że Królowa wyglądała dziwnie młodo. —Właściwie... Przyszłam do Idalii — poinformowała, zerkając ponad jego ramieniem. — Kiedyś obiecałam, że pokaże jej kwiaty w Królewskim Ogrodzie, a dzisiejszy dzień nie jest tak parny, jak wczorajszy, więc uznałam, że...

— Ona odeszła, matko — wtrącił, pustym, znużonym tonem, pozbawionym emocji czy jakiejkolwiek barwy.

Uśmiech spłynął z twarzy Królowej, zastąpiony szczerym i pełnym smutku zaskoczeniem.

— Odeszła? — powtórzyła.

Książę uniósł nieco wyżej podbródek, jednocześnie odwracając wzrok.

— Każda z nich w końcu odchodzi — odparł obojętnie. — Idalia niczym się od nich nie różniła...

***

Postać, która wyłoniła się zza lodowego tronu, wyglądała, niczym... rzeźba, zimna, piękna i okrutna. Była wysoka, szczupła, odziana w długą, białą suknię, która ciągnęła się za nią po marmurowej posadzce. Miała łagodne rysy twarzy, ciemne, długie włosy i... niebieską skórę.

— Przybyłaś, aby... dobić targu? — prychnęła z kpiną w czystym głosie. Potem uniosła zgrabną dłoń, zupełnie jakby pragnęła złapać cząstkę lodowatego powietrza i w końcu opadła na tron z głośnym westchnieniem. — Podejdź więc, dziewczę — westchnęła.

Idalia nabrała głęboki oddech i, unosząc wyżej podbródek, ruszyła przed siebie pewnym krokiem. Zatrzymała się dopiero przed wykonanymi z lodu schodami i spojrzała na kobietę, jednocześnie zaciskając drżące z zimna dłonie na materiale ciężkiego płaszcza.

— Chcesz, abym kogoś przeklęła, czy...

— Chcę, abyś zdjęła klątwę, którą rzuciłaś — wtrąciła, sprawiając tym samym, że jedna z ciemnych brwi kobiety uniosła się w geście zdziwienia.

— Rzuciłam w swym życiu tak wiele klątw. — Machnęła dłonią. — Która z nich sprawiła, że zdecydowałaś się przybyć do mego domu?

Idalia przełknęła z trudem i, przybliżając się o kolejny krok, odparła:

— O tę, którą rzuciłaś na swego syna...

— Nigdy nie miałam syna! — syknęła, nagle poruszając się nerwowo. Jej długie, ciemne paznokcie, zacisnęły się na oparciach lodowego tronu.

Idalia nie odwróciła wzroku, gdy kobieta pochyliła się, jednocześnie spoglądając głęboko w jej oczy. Owe spojrzenie, przeszywające i zimne, niemal sprawiło jej ból.

Drgnęła, gdy Władczyni Lodowej Krainy powoli się podniosła i ruszyła ku niej szerokimi schodami. Jej długa, jasna suknia ciągnęła się za nią, niczym tafla wody.

— Drżysz z zimna i przerażenia, słaba istoto — mruknęła, zatrzymując się przed nią. Idalia zacisnęła wargi. — Gdy lata temu rzuciłam klątwę na tego, po którego wolność teraz przybyłaś... — zawahała się, mrużąc oczy. — Byłam pewna, że w całym świecie nie znajdzie się nikt, kto zdoła pokochać potwora, którego stworzyłam. — Uniosła wyżej podbródek. — A jednak jesteś tutaj. Stoisz przede mną, świadoma swej słabości, świadoma, że wkroczyłaś do Krainy, w której spotkać cię może tylko śmierć... — Cofnęła się o krok, a na jej zimną twarz wkroczyła przerażająca obojętność. — I jesteś gotowa poświęcić wszystko, choć posiadasz niewiele, aby twój Książę mógł poczuć na swej skórze promienie słońca...

Idalia nie odwróciła wzroku. Patrzyła prosto w jej oczy, słuchając każdego słowa, każdego zdania, każdej litery.

— Nie wzrusza mnie twa miłość względem niego, lecz zadziwia odwaga, jaką się wykazałaś — odparła, po czym odwróciła się i ruszyła schodami w kierunku swego tronu. — Bawi głupota, bowiem przyszłaś dobić targu, a nie masz nic, czym byłabym zainteresowana — prychnęła, zatrzymując się u szczytu podwyższenia.

— Zdobędę to, czego zażądasz — zapewniła.

— Wszystkiego? — powtórzyła, opadając na swój tron. — Nawet, jeżeli zapragnę twego serca?

Idalia przełknęła z trudem i, unosząc podbródek, odparła pewnie:

— Weź je więc, jeżeli taka jest twa cena...

— Nie — zaśmiała się, śmiechem pozbawionym radości, a pełnym okrucieństwa. — Wystarczy mi tylko... — Uniosła dłoń i poruszyła długimi palcami. — Twój ból — dodała z uśmiechem. — Zdejmę klątwę z twego Księcia, słaba istoto, ale od tej chwili twe życie pełne będzie smutku i samotności. Nie zaznasz już prawdziwej miłości. Czy jesteś w stanie poświęcić tak wiele, aby zapewnić szczęście...

— Tak — wtrąciła pewnie.

Na twarzy kobiety pojawiło się rozbawienie.

— Dobrze więc... — Ponownie wstała. — Opuść mój dom, wróć tą samą drogą, którą przybyłaś. Gdy twa stopa ponownie dotknie asgardzkiej ziemi... czas, który spędziłaś u boku Księcia, stanie się już tylko przeszłością, zachowaną jedynie w twej pamięci.

***

Odetchnęła głęboko, gdy ciepłe promienie słońca musnęły jej skórę. Była... tak bardzo zmarznięta i zmęczona, zupełnie jakby... jakby pokonała naprawdę długą i ciężką drogę.

Dopiero po chwili uniosła głowę i rozejrzała się dookoła — spojrzała na odległy Bifrost, a potem na pałac, w którego kierunku w milczeniu ruszyła.

Milczała, starała się także nie dopuszczać żadnych myśli do swej głowy, gdy stanęła przed główną bramą, a później znalazła się na pałacowym dziedzińcu.

Uśmiechnęła się słabo, gdy w oddali, przy drzwiach prowadzących do kuchni, ujrzała Marię. Ruszyła w jej kierunku, jednocześnie zsuwając obszerny kaptur ze swej głowy.

— Pośpieszcie się! — Popędziła dwóch strażników, którzy ściągali z powozu skrzynie z warzywami. — Bal za kilka dni, jak mam ugotować taką ilość jedzenia, gdy nie mam jeszcze wszystkich składników za stole? — Wsparła dłonie na biodrach, jednocześnie kręcąc głową.

— Mario! — Zawołała, przyśpieszając.

W chwili, w której kobieta odwróciła głowę i obdarzyła ją spojrzeniem, Idalia niemal się zatrzymała. Dostrzegła bowiem na jej twarzy... zaskoczenie.

— Oh! — Załamała ręce. — Znowu nie zamknęliście za sobą głównej bramy?! — Spojrzała na strażników, po czym ruszyła w kierunku Idalii. — Mieszkańcom Asgardu nie wolno ot tak wchodzić na teren pałacu, moje dziecko — mruknęła, ponownie kręcąc głową.

Gdy chwyciła ramię Idalii i odwróciła ją w kierunku jednego z bocznych wyjść, brunetka bez słowa pozwoliła, aby Maria poprowadziła ją w stronę muru.

— Musisz zaczekać do balu, jeżeli chcesz ujrzeć któregoś z Książąt — dodała, wyprowadzając Idalię na zatłoczoną ulicę miasta.

— Nie pamiętasz mnie? — zapytała.

Maria zmarszczyła brwi, jednocześnie chwytając żelazną uliczkę, tę samą, przez którą Idalia i Książę Loki opuszczali mury pałacu, aby udać się na spacer.

— Przykro mi, ale... nie — odparła z pełnym smutku uśmiechem. — Nie próbuj więcej wchodzić do pałacu — dodała, po czym zniknęła z murem.

Idalia przez moment wpatrywała się w miejsce, w którym przed chwilą stała Maria, a potem powiodła wzrokiem w kierunku ścian pałacu.

Odnalazła okna sypialni Księcia.

Jej ramiona opadły, gdy spostrzegła, że ciężkie zasłony nie były zasłonięte. 



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro