1. Już o mnie zapomniałaś?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Otworzyłam szeroko oczy, słysząc donośny dźwięk budzika, ale nie poderwałam się do góry. Westchnęłam jedynie, przymykając lekko powieki. Nie spałam pół nocy, więc wstanie z łóżka wymagało ode mnie wyjątkowo dużego wysiłku. Cud, że w ogóle wróciłam do domu. Gdyby nie Sofia, która mieszkała naprzeciwko, obudziłabym się teraz w szpitalu przy matce.

Zwlokłam się mozolnie z łóżka, wyłączając budzik w telefonie i poszłam do łazienki. Oparłam się dłońmi o umywalkę i uniosłam ociężałą głowę, wpatrując się w gładką powierzchnię staromodnego lustra w białej, lekko zarysowanej ramie.

Wyglądasz jakbyś przeżyła bliskie spotkanie ze śmiercią.

Przyznałam sobie w duchu rację. Nie prezentowałam się najlepiej. Moje jasnobrązowe włosy, sięgające ramion były potargane, piwne oczy podkrążone, a twarz jeszcze bledsza niż zwykle. Poprawiłam zsuwające się z nosa okulary w ciemnych oprawkach i wypuściłam powietrze z ust. Zastanawiałam się, czy ten dzień będzie zły tak, jak zazwyczaj, czy też jeszcze gorszy.

Nie ma to jak pozytywna myśl z samego rana.

Nie lubiłam poniedziałków. No dobra, nie oszukujmy się, nie lubiłam żadnego dnia tygodnia, którego musiałam iść do szkoły. Gdybym musiała wymienić wszystkie rzeczy, których nie lubię, nie wyrobiłabym się przed końcem świata.

Wzięłam szybki prysznic, aby otrząsnąć się ze zmęczenia i w pośpiechu założyłam zwyczajne, niebieskie jeansy i ciemnożółtą bluzę z kapturem. Kiedy zakładałam na lewy nadgarstek mój ulubiony zegarek, zadzwonił telefon. Wybiegłam z łazienki, po drodze uderzając się w klamkę i zaliczając upadek przy stoliku nocnym. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła. Podniosłam się z ziemi, pocierając obolałe ramię i przeciągnęłam palcem po ekranie leżącego na drewnianym blacie telefonu, w ostatniej chwili odbierając połączenie. Włączyłam na głośnomówiący, kierując się w stronę kuchni. Byłam okropnie głodna.

- Może odbiorę cię ze szkoły, młoda? - Usłyszałam spokojny głos Sofii. Lubiłam ją, ale ze względu na to, że było między nami osiem lat różnicy, bardziej traktowałam ją jak dobrą ciotkę lub starszą kuzynkę niż jak przyjaciółkę.

- Jak będzie ci się chciało. - Wzruszyłam ramionami, choć wiedziałam, że ona tego nie widzi. Podeszłam do szafki i po otwarciu jej, wyjęłam opakowanie płatków i miskę.

- Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Tym bardziej, że nie masz teraz nikogo, kto mógłby ci pomóc.

- Dzięki za przypomnienie - burknęłam, czując, że moje samopoczucie właśnie sięga dna.

- Wiesz, że nie to miałam na myśli - zaczęła się tłumaczyć. - Po prostu...

- Daj już spokój - ucięłam szorstko. - Pół roku temu nie wiedziałaś nawet, jak mam na imię, mimo że jesteśmy sąsiadkami od kilkunastu lat. Nie chcę od ciebie litości.

- Wiesz, że nie robię tego z litości - zaprzeczyła szybko. - Po prostu cię lubię i uważam, że taka dziewczyna, jak ty powinna mieć szczęśliwe życie.

- Już za późno - warknęłam. - Tu nawet nie chodzi o chorobę matki. Mój ojciec wszystko zniszczył.

Sofia umilkła. Nie dziwiłam jej się. Rzadko poruszałam przy niej temat ojca. Był to dla mnie zamknięty rozdział, do którego nie chciałam powracać.

Usiadłam na krześle, stawiając przed sobą miskę płatków z mlekiem, a w prawą dłoń chwytając łyżkę. Zamarłam, wsłuchując się w przedłużającą się ciszę, która drażniła moje uszy. Przyzwyczaiłam się do ciszy, co nie oznaczało, że ją polubiłam. Wręcz przeciwnie.

Kiedy chwyciłam w lewą dłoń telefon, byłam pewna, że Sofia już się rozłączyła. Podskoczyłam, słysząc jej odchrząknięcie.

- O której kończysz? - zapytała zachrypniętym głosem.

- O wpół do szesnastej - odparłam, patrząc się pustym wzrokiem przed siebie.

- W porządku. Będę na ciebie czekała na parkingu za szkołą.

Nie odpowiedziałam już, a ona zakończyła rozmowę. Z pozoru wydawała się zbyt dorosła, ale była naprawdę wspaniałym człowiekiem, który musiał od czasu do czasu palnąć coś nieprzemyślanego.

Chyba straciłam ochotę na śniadanie. Wmusiłam jednak w siebie zjedzenie tych płatków, zdając sobie sprawę, że muszę coś zjeść, bo później będę głodna. Odstawiłam pustą miskę do zlewu i wróciłam do mojego pokoju, aby rozczesać włosy.

Gdy wyglądałam w miarę przyzwoicie, zaczęłam pakować książki do wysłużonego, granatowego plecaka z wyszytym napisem „Unique". Założyłam go na plecy i wyszłam z kamienicy, uprzednio zakluczając drzwi mieszkania. Zbiegłam szybko po kamiennych schodach, nie chcąc spóźnić się na autobus.

Przystanek był po przeciwnej stronie ulicy, na co nie narzekałam. Wystarczyło wyjść kilka minut przed odjazdem. Tylko raz zdarzyło mi się spóźnić. Niektórzy posyłali mi zaciekawione spojrzenia. Przyznaję, było to krępujące i niekomfortowe, ale przyzwyczaiłam się do tego typu spojrzeń. Kiedy pół roku temu moją matkę na dobre przenieśli do szpitala, ludzie zaczęli coś podejrzewać. Ale mimo to, nie dowiedzieli się wszystkiego.

Z wielkim trudem wepchnęłam się do obładowanego autobusu, który podjechał z piskiem opon. Przecisnęłam się w kierunku czytnika, po czym przyłożyłam do niego miesięczny bilet. Było bardzo ciasno i gorąco. Włączone ogrzewanie także nie pomagało. Była połowa października, ale temperatura nie spadała, wciąż utrzymując się na wysokim poziomie. Starałam się nie zemdleć, ale było to trudne, zważając na to, że cuchnęło potem.

Droga mijała w okropnym gwarze i ścisku. Miałam szczęście, że stałam blisko drzwi. Autobus jechał wyjątkowo długo, pokonując tak krótką trasę w ciągu prawie pół godziny. Jechaliśmy główną drogą, aż wreszcie skręciliśmy na skrzyżowaniu, a moim oczom ukazał się niezbyt duży, ceglany budynek, czyli moje liceum.

Nie działo się tam nigdy nic ciekawego, ludzie byli nudni, nauczyciele w miarę normalni, a przerwy spokojne. Nie mieliśmy żadnej drużyny, jak to bywa w dużych miastach, ani nawet stołówki, która tak właściwie nie była potrzebna.

Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, na chodnik wysypało się trzy czwarte jego pasażerów, w tym ja, idąc razem z nimi. Doszłam do wąskich drzwi i pchnęłam je, wkraczając na hol wejściowy.

Czułam się zdenerwowana i przestraszona, dokładnie tak, jak pierwszego dnia. Nie znałam zbyt wielu ludzi, ale to pewnie dlatego, że dla mnie był to dopiero początek pierwszej klasy. Niestety już zdążyłam zniszczyć sobie w tej szkole życie.

Nie byłam lubiana. Miałam opinię twardej i nieugiętej. Można w pewnym sensie powiedzieć, że mnie unikali. Szczególnie po tym, jak na początku września przywaliłam dwa lata starszemu chłopakowi w twarz, przez co złamałam mu nos. Zwykle byłam cicha i spokojna, ale jemu się należało. W jakiś sposób dowiedział się o tym, co się stało z moim ojcem i śmiał mi się prosto w twarz. Po tej sytuacji zaczęli uważać mnie za niebezpieczną. Mówili, że wagaruję i zapewne włóczę się po mieście, co zdecydowanie mijało się z prawdą.

Nie powiedziałam nikomu o tym, co przeżywałam przez ten długi czas. Dusiłam w sobie cały ból i strach przez trzy lata i nikt tego nie zauważył. Ludzie są ślepi. Wystarczy jeden nieszczery uśmiech i myślą, że twoje życie to raj, choć tak naprawdę umierasz od środka.

Nienawidziłam szkoły. Nie chodziło o nauczycieli, uczniów czy też męczące zajęcia. Po prostu bałam się, że gdy zadzwoni telefon ze szpitala, nie zdążę pożegnać się ze swoją matką.

Zawahałam się, widząc tylu uczniów, śpieszących się na lekcje. Przełknęłam ślinę, czując się tu okropnie obco. Nagle ktoś mnie popchnął, przez co z ledwością utrzymałam równowagę. Usłyszałam głośny śmiech, na który się skrzywiłam.

- Ups?

Odwróciłam się, dostrzegając roześmianą twarz jednego z przyjaciół Trevora. Nawet nie pamiętałam, jak się nazywał.

- Spokojnie, mała! Mnie też uderzysz?

Parsknął głośnym śmiechem, gdy odwróciłam głowę. Wystarczająco żałowałam tego, że straciłam nad sobą panowanie przy Trevorze. Stało się to przeszło miesiąc temu, a nadal mi to wypominano. Nie potrzebowałam kolejnych kłopotów. Nie chciałam tego powtarzać, zniżając się do jego poziomu.

Puściłam tę uwagę mimo uszu, a następnie wyminęłam go i skierowałam się w lewy korytarz. Szłam z opuszczoną głową, próbując wtopić się w tłum. Dotarłam do swojej szafki i po wpisaniu kodu, odłożyłam tam niepotrzebne książki, biorąc do ręki zeszyt z angielskiego. Ruszyłam pod salę i oparłam się o ścianę. Zamknęłam oczy. Ktoś mnie szturchnął i powiedział ciche "przepraszam", ale nawet nie zwróciłam na to uwagi.

Dzwonek na lekcję był dla mnie zbawieniem. Wreszcie mogłam zająć czymś myśli. Przywitałam się z kilkoma osobami z klasy, z którymi utrzymywałam w miarę przyjazne stosunki i po wejściu do środka, zajęłam miejsce w przedostatniej ławce pod oknem.

Skupiłam się całkowicie na omawianej przez nauczyciela poezji. Połowa uczniów spała, kompletnie ignorując monotonny monolog nauczyciela. Nikt nawet nie próbował udawać, że to, o czym opowiada jest interesujące. Rzeczywiście było wyjątkowo nudne.

W końcu sama oparłam głowę o dłoń, znużona nieciekawym tematem. Chyba udało mi się zdrzemnąć. To dobrze. Nie spałam pół nocy, więc należało mi się choć trochę odpoczynku.

Z błogiego snu wybudził mnie głos nauczyciela, który dochodził z bliskiej odległości. Niechętnie otworzyłam oczy i zobaczyłam obok mojej ławki mężczyznę, który mówił coś zapewne istotnego. Jednak nie docierały do mnie jego słowa, bo śniłam jeszcze na jawie. Starałam się złożyć je w całość, ale to nic nie dawało. Ciągle trwałam w niczym niezmąconej ciszy, a wszystkie dźwięki opływały mnie, znikając w próżni mojego umysłu. Rozbudziły mnie jego ostatnie słowa, które były dla niektórych koszmarem, śniącym się po nocach.

- ... do tablicy.

Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Wizja kolejnej jedynki nie budziła we mnie radości. Po tym, jak dowiedziałam się o chorobie mamy, moje oceny znacznie spadły, co zaniepokoiło nauczycieli, bo z reguły byłam przykładną uczennicą.

Wstałam ociężale i podeszłam powoli do tablicy, z ogromnym wahaniem chwytając kredę. Wpatrzyłam się w niewzruszoną twarz mężczyzny, który chyba doskonale zdawał sobie sprawę, że nie słuchałam. Ale dlaczego właśnie ja? Mogłam wskazać przynajmniej kilka osób, które powinny stanąć na moim miejscu.

- Na co czekasz? Zapisz odpowiedź na moje pytanie.

Chciałam poprosić go o powtórzenie pytania, ale domyśliłam się, że tylko na to czeka. Błagałam o jakiekolwiek wybawienie z tej męczarni.

Byłam tak zaabsorbowana wymyślaniem stosownego wybrnięcia z trudnej sytuacji, że nawet nie zauważyłam, kiedy do środka weszła rudowłosa kobieta z sekretariatu. W czasie, gdy wpatrywałam się w gładką powierzchnię tablicy, kobieta podała nauczycielowi kartkę. Zerknął na nią tylko i oddał jej z powrotem, zwracając się do mnie:

- Nazywasz się Rosalie Williams, prawda?

- Ja... - zacięłam się.

W tym momencie dostrzegłam stojącą w drzwiach kobietę, więc zamarłam. Kreda wypadła mi z ręki i spadła, uderzając o podłogę, po czym złamała się na pół tak, jak moje serce. Nie o takie wybawienie prosiłam.

Myślałam, że moje samopoczucie nie może upaść już niżej, bo znajdowało się na dnie, ale jednak. Znalazło łopatę i zaczęło kopać dół.

Nagle zrobiło się przeraźliwie cicho, a wszyscy umilkli, czekając na to, co się wydarzy. Blada ze zdenerwowania sekretarka posłała mi słaby uśmiech i skinęła głową. Przełknęłam ślinę. Wiedziałam, co oznaczał ten wzrok. Coś nie tak z mamą.

Byłam przyzwyczajona do tego typu sytuacji. Już kilkukrotnie wzywali mnie do szpitala, ale za każdym razem był to fałszywy alarm.

Bez słowa podeszłam do ławki, spakowałam swoje rzeczy i po prostu wyszłam z sali.

Klasa nie była zaskoczona. Gdy moja matka trafiła do szpitala, wcisnęłam im bajeczkę o tym, że miała niefortunny wypadek i taki jest powód tej całej sytuacji. Kłamstwa były coraz trudniejsze do opanowania. Jedynymi osobami poinformowanymi o rzeczywistym stanie mojej mamy był dyrektor i oczywiście Sofia. Pozostali uwierzyli, że to był tylko wypadek. Przynajmniej nie przyciągałam litościwych spojrzeń.

Szybkim krokiem ruszyłam w stronę szafki, w międzyczasie wyciągając telefon. Weszłam w wiadomości z zamiarem napisania do niej o zaistniałej sytuacji.

Do: Sofia

Muszę jechać do szpitala. Przyjedziesz po mnie? Proszę!

O ile dobrze pamiętałam, Sofia pracowała jako fotograf w Brentwood, więc była niedaleko. Miałam nadzieję, że zawiezie mnie do szpitala.

Szłam szkolnym korytarzem, wpatrując się z wyczekiwaniem w ekran telefonu. W konsekwencji niepatrzenia przed siebie, zderzyłam się z kimś, boleśnie upadając z nim na podłogę.

- Patrz, jak leziesz! - warknął na mnie.

O zgrozo! Dlaczego akurat ten głos!?

Zamarłam, podpierając się dłońmi o śliską powierzchnię podłogi. Oddychałam nierównomiernie. Dlaczego musiałam wpaść właśnie na Trevora!?

Jeszcze cię nie rozpoznał! Uciekaj!

Poderwałam się do góry, nie patrząc w stronę chłopaka, który był zajęty zbieraniem papierów, które wypadły mu z rąk podczas zderzenia.

- Może byś mi tak pomogła, hm?

Nie podniósł na mnie wzroku, a ja modliłam się, by tego nie zrobił. Podeszłam do niego, kucnęłam i pomogłam mu posprzątać, starając się unikać patrzenia na jego twarz. Trevor był dość popularnym uczniem w szkole, co udało mi się zniszczyć jednego dnia. Przez tydzień mówiono, że pobiła go dziewczyna. Na każdym kroku mordował mnie wzrokiem, obiecując, że się zemści.

Chłopak należał do tych wysokich, jak na standardy naszej szkoły, chociaż przewyższał mnie tylko o pół głowy, ale to chyba dlatego, że miałam metr siedemdziesiąt cztery. Oprócz tego był nawet przystojny, ale mimo to wredny i niemiły, więc z pewnością za nim nie przepadałam. Miał blond włosy i jasnoniebieskie oczy, a na nosie piegi. Wygląd nie czynił z niego jednak przykładnego ucznia, a wręcz przeciwnie. Zanim wstał i uniósł do góry głowę, odwróciłam się, robiąc jedynie krok. Zatrzymał mnie jednak jego głos.

- Poczekaj!

Stanęłam plecami w jego stronę. Nie chciałam, by zobaczył moją twarz. Wtedy byłoby już po mnie.

- Mam wrażenie, że cię znam - powiedział lekko rozbawiony, na co przełknęłam ślinę. Pokręciłam głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Poza tym rozpoznałby go, a tego wolałam uniknąć.

- Jak się nazywasz? Niemożliwe, żebym przeoczył taką ładną dziewczynę w tak małej szkółce.

Serce zabiło mi szybciej. Jego głos był zaskakująco miły. Powiedział nawet, że jestem ładna!

Czekaj... Co!?

Stałam skonsternowana ze spuszczoną głową, wpatrując się w wyjątkowo interesujące, czarne trampki. Takie jednolite. Takie... czarne.

- Widzę, że jesteś nieśmiała - zauważył rozbawiony Trevor. Nie musiałam widzieć jego twarzy, by wiedzieć, że się uśmiecha.

Znowu zaprzeczyłam, kręcąc szybko głową. Musiałam się go jakoś pozbyć. Wystartowałam w jednej chwili, biegnąc w stronę szafek, ale on był szybszy. Poczułam szarpnięcie za prawy nadgarstek, co zmusiło mnie do zatrzymania się. Trevor obrócił mnie w swoją stronę, kiedy patrzyłam na moje niezwykłe trampki. Nadal nie spojrzałam mu w oczy. Zastanawiałam się, czy został po moim uderzeniu jakiś ślad na jego twarzy, ale powstrzymałam się przed uniesieniem głowy.

- Hej - mruknął obojętnie chłopak. - Już o mnie zapomniałaś?

Po moich plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy uświadomiłam sobie, że on tylko sobie ze mną pogrywa. Domyślił się, kim jestem. Poznał mnie.

On od początku wiedział.

Wreszcie odważyłam się spojrzeć w jego przepełnione nienawiścią niebieskie oczy. Nienawidziłam jasnoniebieskich oczu, bo takie miał mój ojciec. Wzdrygnęłam się, chcąc przerwać kontakt wzrokowy z chłopakiem, ale uniemożliwił mi to, boleśnie łapiąc mnie za włosy i siłą trzymając moją głowę przy swojej twarzy. Nie potrafiłam się wyrwać. Lewą dłonią nadal trzymał mnie mocno za nadgarstek. W jednej chwili puścił moje włosy i przygwoździł mnie do ściany swoim przedramieniem, na co syknęłam z bólem. Pomocy?

- Powiedziałem, że się zemszczę i dotrzymam słowa. Ja nie łamię tak ważnych obietnic - syknął mi do ucha, przez co się spięłam.

Ta sytuacja nie była mi na rękę. Zamknęłam oczy, czekając na kolejne słowa Trevora, które nie padły. Nie mogłam oddychać, ale jego to nie interesowało. W głowie miał tylko zemstę. Zacisnęłam dłonie w pięści, powstrzymując się od krzyku. Gdybym była choć trochę silniejsza, odepchnęłabym go od siebie, ale nie byłam w stanie.

- Pożałujesz tego, co zrobiłaś, Rosalie. Uwierz mi, nie...

- Zostaw ją, gówniarzu!

Straciłam grunt pod nogami, kiedy Trevor został ode mnie odciągnięty. Gwałtownie wzięłam haust powietrza, łapiąc się za obolałą szyję. Przewróciłam się, uderzając się w głowę. Pod powiekami miałam łzy, ale nie pozwoliłam im popłynąć. Widziałam jak przez mgłę cios Trevora. Nie miał on jednak szans z drugim napastnikiem, którym była... Sofia? Chciało mi się wymiotować.

Po co do cholery jadłaś rano te płatki!?

Nie zwymiotowałam jednak, wzbraniając się przed tym, jak tylko mogłam. Zauważyłam, że Sofia powaliła Trevora na ziemię i przytrzymała go prawą nogą. Chłopak z początku się szarpał, ale nie miał z nią szans. W końcu odpuścił, a Sofia się od niego odsunęła. Wtedy Trevor wstał i popchnięty przez nią, odszedł korytarzem, posyłając mi ostatnie, wściekłe spojrzenie i gestem dłoni pokazując mi ścięcie głowy. Przełknęłam ślinę. Na drżących nogach podniosłam się z ziemi, aż zakręciło mi się w głowie. Sofia podbiegła do mnie, przytrzymując mnie ramieniem i prowadząc w kierunku wyjścia.

- Ja... Ja chciałam iść jeszcze do szafki - wydukałam.

- Nie ma czasu - pogoniła mnie Sofia. - Musimy szybko jechać do szpitala.

- Boję się, że to już teraz - wyjąkałam.

Po policzku spłynęła mi łza, choć nie płakałam często. W gruncie rzeczy udawałam silną, ale byłam okropnie słaba. Sofia przyciągnęła mnie do siebie, przytulając i mówiąc słowa dodające otuchy. Nie wiedziałam, w którym momencie doszliśmy do jej auta. Wsiadłam na miejsce pasażera, a ona usiadła za kierownicą. W bardzo szybkim tempie wyjechałyśmy z parkingu i ruszyłyśmy główną ulicą.

Sofia nie zwracała uwagi na ograniczenia prędkości, jadąc z bardzo dużą szybkością. Kilkukrotnie słyszałam trąbiących kierowców, ale nie przejmowałam się nimi.

- Jak... Jak ci się udało pokonać Trevora?

- Tego blondaska? - upewniła się, na co pokiwałam głową.

- No cóż. - Zacmokała. - Powiedzmy, że wzięłam go z zaskoczenia i na masę. - Uśmiechnęła się, ale ja nie potrafiłam. Może zaśmiałabym się, gdybym nie była taka przybita. - A poza tym tylko zgrywa takiego twardziela.

Otworzyłam z zaskoczenia usta, ale się nie odezwałam.

W mgnieniu oka znaleźliśmy się pod szpitalem. Sofia posłała mi spojrzenie pełne współczucia i wyrzutów sumienia. Musiała wracać do pracy.

- Dzięki - wyszeptałam, odwracając wzrok. - Za wszystko.

Wysiadłam pośpiesznie i pobiegłam w stronę wejścia, ignorując swój stan bliski omdleniu.

Musisz zdążyć!

W zaskakująco krótkim czasie dostałam się pod biały, rażący w oczy budynek i z rozkojarzenia zaczęłam pchać drzwi, prowadzące do środka, zamiast je pociągnąć. Gdy wreszcie byłam w środku, podeszłam do recepcji, za którą siedziała kobieta, zapisująca coś w kolorowym notesie.

- Gdzie leży Susanne Williams? - zapytałam.

- A kim jesteś, jeśli mogę spytać? - Młoda kobieta podniosła głowę i zlustrowała mnie przenikliwym wzrokiem.

- Rosalie Williams. Jestem jej córką - wytłumaczyłam.

- Och, w porządku. - Skinęła głową, nie prosząc mnie nawet o dowód osobisty.

Podała mi numer odpowiedniej sali i spojrzała na mnie łagodnie, z pewną dozą smutku. Skrzywiłam się, odwracając głowę. Takiego wzroku chciałam uniknąć.

Skierowałam się w odpowiednim kierunku, wpadając po drodze na lekarza, z którym, z tego co pamiętam, już kiedyś rozmawiałam.

- Co z moją mamą? - rzuciłam od razu, nie chcąc, żeby wyminął mnie bez słowa.

Zdaje się, że kojarzył mnie z moich częstych wizyt, bo przystanął, wyprostował się i otworzył usta, aby coś powiedzieć. Po chwili zrezygnował, wypuszczając powietrze z ust.

- Co z nią? - zaniepokoiłam się. - Przyjmę wszystko, tylko proszę nie trzymać mnie w niewiedzy. - poinformowałam go zdenerwowana.

- Będę szczery - westchnął zrezygnowany. - Z twoją matką jest coraz gorzej. Wczoraj niespodziewanie się jej polepszyło i było wszystko w porządku, ale dzisiaj... - Pokręcił głową. - Obawiam się, że musisz z nią porozmawiać. Mówię poważnie.

W moich oczach pojawiły się łzy. Zaprzeczyłam gwałtownym ruchem głowy, nie chcąc przyjmować tej informacji do siebie.

- Nie, nie, nie! To niemożliwe!

- Dasz sobie radę. Jesteś bardzo silną dziewczyną - zauważył lekarz i odszedł, życząc mi powodzenia.

Miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że nie jestem silna. Że to wszystko mnie przerasta. Śmierć mojej matki byłaby ostatecznym ciosem. Nie miałabym, po co żyć. Nie miałabym dla kogo żyć.

Ocierając mokre od łez policzki, wpadłam do odpowiedniej sali. Były tu dwa łóżka, ale jedno z nich stało puste. Podeszłam do tego, na którym leżała kobieta, będąca moją matką. Usiadłam przy niej, chwyciłam ją za rękę i zaczęłam cicho szlochać, nie chcąc jej obudzić. Jej dłoń ścisnęła lekko moje palce, a ja zastygłam z przerażenia.

- Mamo? - wyszeptałam.

Kobieta otworzyła oczy i zamrugała. Spojrzała się na mnie z uśmiechem dodającym otuchy.

Niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak powrotu do przeszłości. Kiedy całą rodziną mieszkaliśmy w dużym domu i byliśmy tacy szczęśliwi. Rozpłakałam się już na dobre, przypominając sobie te wszystkie samotne noce w pustym mieszkaniu, kiedy płakałam tak, jak teraz, bojąc się najgorszego.

- Będę zawsze z tobą - zwróciła się do mnie.

Jej głos był słaby i niepewny.

- Ty... ty nie możesz... - wydukałam. - Jeszcze z tego wyjdziesz, zobaczysz. Wrócisz do naszego mieszkania, będziemy żyły, jak dawniej.

Patrzyłam w jej oczy, doskonale zdając sobie sprawę, że okłamuję samą siebie. Nie pozostało jej dużo czasu. I gdzieś głęboko w podświadomości czułam, że to prawda.

- Obawiam się, że będziesz musiała się wyprowadzić - stwierdziła.

- Co? Co masz... na myśli? - spytałam niepewnie.

- Kiedy... Kiedy zabraknie mnie na tym świecie... - zawahała się.

- Nie możesz tak mówić! - wydobyłam z siebie. - Jeszcze nie wszystko stracone!

Susanne skarciła mnie wzrokiem i kontynuowała:

- Nie przerywaj mi, proszę - odparła cicho, ale stanowczo.

Pokiwałam głową.

- Powinna przyjechać po ciebie Clare, czyli moja matka. - Zamknęła oczy. - Raczej się nie polubicie, ale to twoja jedyna rodzina, a nie chcę, żebyś trafiła do sierocińca. Ona mieszka w Nashville, więc...

- Chcesz mi powiedzieć, że mam się wyprowadzić do Nashville!? - niemalże wykrzyknęłam.

- Tylko do ukończenia pełnoletności. Wtedy sama zadecydujesz, co chcesz zrobić - westchnęła smutno.

- Ale ja nie chcę! - wrzasnęłam wściekła.

Zdaję sobie sprawę, że zachowywałam się, jak małe dziecko, ale nadal nie potrafiłam się z tym wszystkim pogodzić. Dlaczego akurat mnie spotykały takie nieszczęścia?

- Wiem - odparła smutno. - Ale to jest jedyne wyjście. Clare powinna wszystko załatwić.

- Nie mogę cię zostawić! Ja...

- Dasz sobie radę, Rosie - załkała, jakby była już na skraju wytrzymałości. - Kocham cię.

Jej głowa opadła bezwładnie na poduszkę, gdy wydusiła ostatnie dwa słowa. Widać było, że sprawiało jej to ogromną trudność.

- Ale... - zaprzeczyłam, jednak nie dane było mi dokończyć.

Urządzenie po prawej stronie szpitalnego łóżka zaczęło pikać, a ja przestraszona wypadłam na korytarz, wołając lekarzy. Przybiegli natychmiast, wypychając mnie na zewnątrz, otwierając na oścież drzwi i wyjeżdżając z łóżkiem. Zniknęli mi z oczu.

Nie biegłam za nimi, bo i tak nie było sensu. Ledwo stałam, nie mówiąc już o chodzeniu czy bieganiu. Nogi zaczęły mi się trząść, dłonie także, więc usiadłam na metalowym krześle.

Przechodzący holem ludzie patrzeli na mnie z bólem, albo, co gorsze, omijali mnie szerokim łukiem. Jedna starsza pani podeszła do mnie nawet, by spytać się, czy wszystko w porządku. Ja nie chcąc jej urazić, pokiwałam głową.

Nic nie było w porządku. Moje dotychczasowe życie się załamało. Wszystko rozpadło się jak domek z kart.

Zdałam sobie sprawę, że od tej chwili wszystko będzie wyglądało inaczej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro