10. To jeszcze nie koniec.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czasami przychodzą chwile zastanowienia. Czas spowalnia, a mózg pracuje na najwyższych obrotach, próbując zrozumieć. Czasami nie wiesz, co tobą kieruje, nie wiesz jak zareagować. Uwalniasz trzymane na smyczy emocje, uwalniasz strach.

Od: Numer nieznany

Nie kłam.

To z całą pewnością mogła być tylko i wyłącznie jedna osoba z tego pokoju. I dobrze wiedziałam która.

Mój strach mieszał się z ciekawością. Jak to było możliwe?

Bo to był Ace.

Widziałam, jak schował do kieszeni swój telefon, po czym spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. Chciał się dowiedzieć, jaka będzie moja reakcja. Czy się wystraszyłam? Mało powiedziane. Bo skąd on wiedział, że nie mówiłam prawdy?

Przełknęłam ślinę, przenosząc przerażony wzrok na niewzruszoną twarz chłopaka, który ze skupieniem wpatrywał się w moje oczy. Czułam to napięcie. Był zbyt pewny siebie. Nie potrafiłam się poruszyć, trwając w bezruchu pod jego bacznym, elektryzującym, granatowym spojrzeniem.

- Finn? Chyba powinniśmy to zakończyć. - Noah zwrócił się do niebieskowłosego chłopaka. - Ta gra zmierza w złym kierunku - zauważył, przypatrując się nam ze strachem.

Inni też patrzyli.

Charla z obojętnością i niewzruszeniem, Marco z dziwnym błyskiem w oku i zaintrygowaniem, a Finn i Carrie z niezrozumieniem.

Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale oczy Ace'a mnie hipnotyzowały. Nie potrafiłam odwrócić wzroku, choć wcześniej było na odwrót. Podobno oczy są odzwierciedleniem duszy. Zatem jego dusza musiała być piękna, a zarazem niebezpieczna.

Zupełnie jak ocean.

- Dlaczego tak myślisz, Priest? - Ace uniósł brew, lecz nie odwrócił wzroku. - Boisz się, że wypadnie na ciebie?

- Ja nie... - zaprotestował niepewnie.

Drzwi pokoju otworzyły się z hukiem, a do środka wbiegła jakaś półprzytomna dziewczyna, co sprawiło, że oboje spojrzeliśmy w tamtym kierunku, przerywając kontakt wzrokowy.

- Policja! - wysapała. - Zbierajcie się! Ktoś nakablował!

Nie wywołało to zbyt dużego poruszenia, co właściwie mnie zdziwiło. Nikt się nie bał?

- Ale to było tylko wyzwanie - zmieszał się Finn.

Jakie wyzwanie?

- To nie jest... żadne... wyzwanie! - Pomrugała oczami, podtrzymując się ściany. Była chorobliwie blada i ledwo trzymała się na nogach.

- Jak dorwę tych debili, co zadzwonili na psy, to gorzko tego pożałują - warknął Marco, podrywając się natychmiastowo do pionu.

Nie dziwiłam mu się. W końcu to był jego własny dom i nie zamierzał ponosić przez kogoś konsekwencji.

- Spokojnie Rodriguez. - Charla wstała i położyła mu dłoń na ramieniu. - Później to załatwisz, na razie trzeba wszystko ogarnąć. I to szybko.

Zrobiło się wielkie poruszenie. Miałam wrażenie, że minęły sekundy, a wszystko działo się w przyspieszonym tempie.

Kiedy Marco biegł na dół, wygonić imprezowiczów, pobiegłam za nim. Przecież to on wiedział, gdzie jest Raelee. Miałam nadzieję, że Scott poradził już sobie ze znalezieniem Jones'a i bezpiecznie zaprowadził go do samochodu.

Na dole działo się jeszcze więcej. Ludzie uciekali w popłochu, przewracając się o własne nogi, muzyka już ucichła, jedynie kolorowe światełka rozbłyskiwały na ciemnych ścianach ogromnego salonu. W oddali słychać było sygnał policyjnych radiowozów, co nie zwiastowało niczego dobrego.

Dogoniłam Marco, który przeganiał wszystkich niczym natrętne muchy, przy czym nie omieszkał uzewnętrznić swojej przeolbrzymiej wściekłości, ciskając z oczu gromami i krzycząc na każdego, kto odważył się chociażby krzywo na niego spojrzeć.

- Marco! Gdzie Raelee!? - krzyknęłam, ale rzucił mi tylko przelotne spojrzenie.

- Nie zawracaj mi głowy - warknął, zbywając mnie gestem dłoni. - Mam ważniejsze rzeczy do roboty.

- Ja tak łatwo nie odpuszczam. - Stanęłam przed nim z założonymi rękami i uniesioną brwią.

Przewrócił oczami i prychnął pod nosem.

- Jest na dachu - rzucił, odsuwając mnie z łatwością na bok.

Tyle mi wystarczyło. Co prawda nie wiedziałam, jak dostanę się na dach i co u licha miałaby tam robić Lee, ale postanowiłam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ją stamtąd wyciągnąć.

Wchodząc po schodach z powrotem na górę, wyciągnęłam swój telefon. Po drodze wpadłam na kilka, ledwo żywych osób, które wręcz czołgały się w stronę parteru. Niektórzy nawet zasnęli na podłodze, nieświadomi nadciągającego zagrożenia.

Po włączeniu telefonu, zauważyłam trzy nieodebrane połączenia - dwa od Scotta i jedno od Heath'a.

Zganiłam się w duchu za to, że nie usłyszałam, kiedy dzwonili. Pewnie zaczynali się martwić.

Jakie to dziwne uczucie, wiedzieć, że ktoś się o ciebie martwi, nieprawdaż?

Postanowiłam oddzwonić najpierw do Greysona. Odebrał od razu po pierwszym sygnale.

- Gdzie ty jesteś!? Wszędzie cię szukałem! Nawet nie wiesz, jak... - zaczął prawie krzyczeć do słuchawki.

- Co ze wszystkimi? - przerwałam mu.

- Zostałem sam, bo Heath pojechał odwieźć Jones'a i tę blondynkę, yyy...

- Lori - podpowiedziałam.

- Ach, tak! Lori! Pojechali we trójkę samochodem Heath'a.

- Czemu zostałeś? - zdziwiłam się, choć nie ukrywam, że zyskał sobie tym w moich oczach miano dobrego przyjaciela. (Jeśli mogłam go tak nazwać.)

- Nie mogłem zostawić was samych! - oznajmił donośnym głosem. - Chodźcie tu, póki nie dotarła jeszcze policja!

- Będziemy za jakieś pięć, może dziesięć minut - odparłam, szacując czas, jaki mogło mi zająć wyciągnięcie z budynku Wells.

- Za długo! Lada chwila będą tu radiowozy!

Zastanowiłam się, co można zrobić, żeby skrócić ten czas.

- Posłuchaj, zaparkuj autem od drugiej strony budynku, przy tej ulicy naprzeciwko. Wyjdziemy tylnym wyjściem.

Przecież każdy ma w domu tylne wyjście, nie? Tak mi się przynajmniej wydawało.

- W porządku. Tylko się pośpieszcie!

Rozłączyłam się i pobiegłam drugimi schodami na najwyższe piętro.

W pierwszej chwili nie ogarnęłam, że aby wejść na dach, trzeba było skręcić w prawo na rozwidleniu korytarza. Kręciłam się po holu, dopóki nie zauważyłam metalowych schodów na końcu, które były ukryte tak, że nie widziałam ich wcześniej.

Wbiegłam po nich, dostając się na podwyższenie, z którego łatwo mogłam zobaczyć dach. Jak się okazało, Marco nie kłamał. Siedziała tam Raelee Wells we własnej osobie, którą rozpoznałam nawet z tej odległości. Bez wahania pobiegłam w jej kierunku, ale nie odwróciła się nawet, gdy stanęłam wprost za nią.

- Lee? Wszystko w porządku? - zapytałam niepewnie.

- A czemu miałoby nie być w porządku? - prychnęła pod nosem, nadal nie spoglądając w moim kierunku. - Trochę kręci mi się w głowie, ale to tyle.

- Dużo wypiłaś.

Bardziej stwierdziłam niż zapytałam, bo jej stan z pewnością na to wskazywał.

Ku mojemu zdumieniu zaprzeczyła, ale dostrzegłam w jej dłoni pustą butelkę, więc stwierdziłam, że albo skłamała, albo już o tym zapomniała.

- Chodź, musimy zejść na dół.

Położyłam telefon na dachu, po czym pomogłam jej wstać i właśnie w tym momencie zobaczyłam niepokojący widok w oddali, przed domem.

Oczywiste, że większość ludzi zdążyła zwiać przed przyjazdem policji, dlatego ilość samochodów przy budynku zmalała do zaledwie kilku. Ale najgorsze było to, że oprócz tych kilku aut, stał tam też radiowóz.

A ja z Raelee byłyśmy na dachu.

Było źle.

- Lee, musimy iść. - Pociągnęłam ją za sobą, a ona uwiesiła się na moim ramieniu. - Scott na nas czeka.

- Scott? - mruknęła. - To ten ciamajda?

- Tak. - Przewróciłam oczami, śmiejąc się cicho przy tym.

- Jest nawet fajny - powiedziała przeciągle. - I taki przystojny...

To, jak bardzo zmienił się jej charakter sprawiło, że parsknęłam śmiechem i pokręciłam głową. Wręcz nie dowierzałam. Pewnie jutro nie będzie tego nawet pamiętała.

Zanim zeszłyśmy na piętro, usłyszałam jeszcze, jak Marco kłóci się przed domem z policjantami. Dawało nam to trochę czasu, ale nadal nie za wiele.

Razem z Lee pokonałyśmy metalowe schody, po czym przeszłyśmy przez hol na piętrze, omijając leżących w różnych pozach ludzi.

Starałyśmy się, jak najszybszej zejść po ostatnich schodach, co ze względu na stan Lee było nieco utrudnione. Wreszcie dotarłyśmy na parter. Zaufałam swojej niezawodnej intuicji i pokierowałam się razem z Wells w stronę kuchni, co jak się okazało, było dobrym pomysłem. Na końcu pomieszczenia, w prawym rogu były drzwi, prowadzące na zewnątrz.

Wydostałyśmy się z budynku, przechodząc po kamiennej dróżce na podwórku. Otworzyłam furtkę i przeszłam przez nią, ciągnąc za sobą przysypiającą na moim ramieniu Lee.

W odległości kilku metrów stał granatowy Mercedes, którego właściciel opierał się o maskę. Kiedy nas zobaczył, oderwał się od samochodu i podbiegł do nas, pomagając mi podtrzymać Raelee.

- Dlaczego nie było was tak długo? - zapytał Scott.

- Nieważne. - Machnęłam ręką. - Najlepiej będzie, jak szybko stąd znikniemy.

- Rozmawiałaś z Heathem?

- Ach, no tak, miałam do niego zadzwonić - przypomniałam sobie.

Sięgnęłam do tylnej kieszeni spodni i wyciągnęłam stamtąd tele... Gdzie mój telefon!?

A czy przypadkiem nie położyłaś go na dachu?

Walnęłam się dłonią w czoło, gratulując sobie w duchu godnej pozazdroszczenia głupoty. Jak mogłam go tam zostawić!?

I może gdybym była na tyle rozsądna, zostawiłabym go tam, bo prawdopodobieństwo, że ktoś go znajdzie nie było aż takie duże, ale nie byłabym sobą, gdybym odpuściła. Czasami nienawidziłam w sobie tej upartości.

- Jedźcie sami - westchnęłam.

- Co!? - wykrztusił Scott, wytrzeszczając oczy.

- Tylko się nie śmiej - uprzedziłam go, grożąc mu palcem. - Zostawiłam tam swój telefon.

Greyson mimo mojego ostrzeżenia, wybuchł głośnym śmiechem i pokręcił głową.

- Dlaczego mnie to wcale nie dziwi. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Miałeś się nie śmiać. - Zignorowałam jego zaczepkę i przewróciłam oczami. - Ale poważnie, jedźcie już.

- Ale jak to? A co z tobą?

- Poradzę sobie. Wrócę na piechotę. W razie, gdyby coś było nie tak, będę do ciebie dzwonić.

- Z telefonu, którego przy sobie nie masz? - zaśmiał się znowu.

- Zamknij się - warknęłam, ale nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, cisnącego się na usta.

Kiedy się opanował, spojrzał na Raelee, która chyba już odpłynęła, a potem przeniósł wzrok ponownie na mnie.

- Może spać w moim pokoju - oznajmiłam. - Zajmij się nią - poleciłam, na co przytaknął głową.

Odwróciłam się i od razu wróciłam na podwórko, nie czekając aż samochód odjedzie. Musiałam załatwić to jak najszybciej i najdyskretniej. W budynku panowała cisza, z czego wywnioskowałam, że gliny stały jeszcze przed domem i miałam szansę zdążyć, zanim będą przeszukiwać budynek.

Bez zastanowienia pokonałam całą drogę, dzielącą mnie od dachu. Tym razem zajęło mi to jedynie około minuty. Wbiegłam zdyszana po metalowych schodach i zatrzymałam się na górze, łapiąc oddech.

Prawie przy samej krawędzi leżała moja własność, którą już po chwili trzymałam w dłoni. Jak się okazało musiałam mieć jeszcze większego pecha niż podejrzewałam, bowiem po włączeniu telefonu, zauważyłam, że ma tylko trzy procent naładowanej baterii.

Niech to szlag! Musiałam wracać na piechotę, a w dodatku robiło się coraz ciemniej. Nie uśmiechała mi się żadna nocna przygoda.

A więc powodzenia w drodze do domu.

Odwróciłam się z zamiarem zejścia na dół i pożegnania się z tym miejscem, ale już w połowie schodów dotarło do mnie, że coś jest nie tak.

- Przeszukaj parter, ja pójdę na górę - oznajmił męski głos, a zaraz po tym usłyszałam głośne kroki.

- Już mówiłem, że... - warknął Marco.

- Proszę się nie sprzeciwiać - przerwał mu drugi z policjantów. - Nakaz mamy odgórny, nic pan nie wskóra w tej sprawie.

- Gówno mnie to obchodzi! - zaprotestował donośnym głosem. - Macie się stąd wynosić! Tam są drzwi!

- Proszę nam tego nie utrudniać - zakończył tę dyskusję inny głos, który musiał należeć do pierwszego z glin.

Wstrzymałam oddech, w ostatniej chwili pokonując do końca metalowe schody i chowając się za jakimś wysokim wazonem w rogu, kiedy jeden z mężczyzn pojawił się na piętrze. Siłą wyważył jedne z zakluczonych drzwi i wszedł do środka. Po chwili pojawił się Marco, jednak on ruszył w zupełnie inną stronę, do pokoju, w którym, o ile dobrze pamiętałam, jeszcze nie tak dawno graliśmy w butelkę.

Przez to, że chłopak zostawił drzwi otwarte na oścież, widziałam dokładnie, co robi.

Otworzył jedną z szafek i wysunął szufladę, wyciągając z niej jakieś papiery i średniej wielkości pudło. Zanim policja się zorientowała, wyniósł to wszystko stamtąd i poszedł na dach.

Wtedy jeden z mężczyzn, brodaty i ciemnoskóry, opuścił pomieszczenie, które przeszukał i zrobił to z każdym pokojem.

Dlaczego nie zwracali uwagi na półprzytomnych ludzi, leżących na podłodze? Czyżby nie należało to do ich obowiązków?

Wrócił Marco. Kiedy zszedł po schodach, odwrócił się w moją stronę i zatrzymał się.

Zauważył cię.

Nie wiedziałam, czy mam panikować, dlatego stałam bez ruchu, wpatrując się wielkimi oczami w jego zaskoczoną twarz. Po chwili pojawiła się złość.

Chłopak w kilku krokach znalazł się przy mnie, po drodze rozglądając się w poszukiwaniu policjantów. Na razie nie było ich widać.

Marco zacisnął palce na moim ramieniu, siłą wyciągając mnie zza wazonu.

- Co ty tu do cholery jeszcze robisz!? Myślałem, że już pojechałaś! - warknął.

- A co cię to obchodzi? Jakoś pozostałymi ludźmi się tak nie przejmujesz. - Zatoczyłam ręką koło, wskazując śpiących lub nieprzytomnych imprezowiczów.

- Wynoś się stąd - nakazał przyciszonym głosem. - I to natychmiast.

Przewróciłam oczami, ale posłusznie zeszłam po schodach na parter, a Rodriguez za mną.

- Chowaj się - rzucił nagle w moją stronę, na co natychmiast kucnęłam za sofą, przyglądając się Marco.

- Wiemy, że coś planujecie. - Usłyszałam głos policjanta. - To nie ulega żadnym wątpliwościom. Nie wiemy tylko co. I nie mamy wystarczających dowodów, ale uwierz mi, że w końcu coś znajdziemy.

- Nie chodziło o zakłócanie ciszy nocnej, prawda? - prychnął w odpowiedzi chłopak.

- Chyba już znasz odpowiedź.

Coś planują? Na co dowody?

Z pewnością było to coś nielegalnego.

Marco zagadał jakoś policjanta i odciągnął go ode mnie jak najdalej i kiedy ten nie patrzył, dał mi ręką znak, że mam się zmywać. W pewnym sensie byłam mu wdzięczna, bo mi pomógł, co było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, jednak nie miałam zamiaru tego roztrząsać i zostawać w tym domu ani sekundy dłużej.

Ruszyłam niemal biegiem, zwalniając dopiero za rogiem ulicy. Niebo było ciemnoszare i ponure, co sprawiało, że okolica stała się niezbyt przyjazna. Miałam wrażenie, jakbym trafiła w sam środek jakiegoś dennego horroru. Uczucie to potęgowały lampy, rozmieszczone po obu stronach drogi, które rzucały mdłe światło na ziemię, nierzadko odmawiając posłuszeństwa i gasnąc bądź mrugając.

Przełknęłam ślinę, kiedy poczułam w kieszeni wibrację telefonu, co oznaczało, że już się rozładował. Po plecach przeszedł mi dreszcz.

Zimny wiatr rozwiewał mi włosy, a okulary uparcie zsuwały się z nosa, więc byłam zmuszona co chwilę je poprawiać.

Czekało mnie co najmniej pół godziny piechotą, bo chociaż samochodem jechało się wcale nie tak długo, do domu Clare był stąd kawałek drogi.

W pewnym momencie usłyszałam za sobą kroki, ale gdy się odwróciłam, nikogo tam nie było. Może się przesłyszałam? Może to był tylko wiatr?

Nie okłamuj się. Ktoś cię śledzi.

Byłam przerażona. Zauważyłam, że ostatnio coraz częściej się czegoś boję. Musiałam z tym skończyć. Zacisnęłam szczękę i ruszyłam naprzód, starając się opanować. Przecież to mogło być jakieś zwierzę, może pies?

Skręciłam w lewo na skrzyżowaniu, co mogło być moim błędem, bo przejście było węższe i znajdowało się tu mnóstwo wąskich, ciemnych uliczek. Co prawda droga była krótsza, ale mogłam pójść na około. Tylko, że to była jedyna trasa, którą znałam, bo wcześniej jechałam tędy ze Scottem.

Po pewnym czasie na horyzoncie zauważyłam wysokiego, patykowatego mężczyznę. Wzrok wbijał w swoje buty, na głowie miał kaptur, a ręce schował do kieszeni spodni.

Szedł w moją stronę.

Starałam się przejść jak najdalej od niego, ale kiedy już go wymijałam, odwrócił się w moją stronę i złapał błyskawicznie za ramiona, wciągając mnie za sobą do wąskiej uliczki.

Chciałam głośno krzyknąć, ale tego nie zrobiłam. A mianowicie były dwa powody.

Po pierwsze, w jednej chwili straciłam głos i gdyby nie silny chwyt mężczyzny, upadłabym na ziemię.

Po drugie, zostałam przyszpilona do ściany, a jedna z rąk nieznajomego znalazła się na moich ustach, przez co nie mogłam nic powiedzieć.

- Siedź cicho! - warknął niskim, grubym głosem, przez co przeszły mnie ciarki.

Serce wybijało szybki rytm, a ręce zaczęły mi się mimowolnie trząść, mimo, że siłą woli starałam się utrzymać pewny siebie wyraz twarzy.

Zaczęłam się wyrywać, choć nie miałam szans. Mężczyzna chudy i wysoki, ale za to naprawdę silny. Miał małe, szare oczy, krzywy, jakby zgnieciony nos i nieco odstające uszy. Z pewnością nie wyglądał zbyt dobrze i przypominał mi bardziej szczura niż człowieka.

- Grzecznie odpowiesz na pytania i puszczę cię wolno, jasne?

Przeraziłam się na ten złowieszczy ton głosu, ale pokiwałam tylko głową, podporządkowując się jego słowom. Jednak już w głowie zaświtał mi plan. Chciałam wykorzystać moment jego nieuwagi, aby stamtąd zwiać, ale mogło to być trudne. Zawsze warto spróbować.

Nieznajomy zdjął rękę z moich ust i objął nią mocno mój nadgarstek. Ciężko było mi złapać oddech, bo przyciskał przedramię drugiej ręki do mojej szyi, żebym mu nie uciekła.

- Chcę wiedzieć, gdzie on jest - oznajmił wreszcie szorsko, ale nic mi to nie mówiło.

O kogo mu chodziło?

- Nie rozumiem. - Zmarszczyłam brwi.

- Nie udawaj głupiej! - krzyknął rozwścieczony. - Gdzie jest twój ojciec!?

A więc to o niego chodziło.

- Oh - wydostało się z moich ust. Złapałam drżący oddech. - Nie wiem, gdzie on jest - odparłam zgodnie z prawdą, kręcąc przy tym głową.

- Nie kłam! Musisz wiedzieć! Jesteś jego córką!

- I co z tego! Nie interesuje mnie jego życie! Nic nie wiem, a nawet jakbym wiedziała, to bym Ci nie powiedziała! Dotarło!? - wysapałam, nadal próbując wyrwać się nieznajomemu.

Przyznaję, trochę mnie poniosło, ale zawsze tak reagowałam, jeśli chodziło o mojego ojca. Nie miał prawda nazywać się moim ojcem. Dla mnie równie dobrze mógłby nie istnieć.

- Wyszczekana jesteś - zarechotał. - Nie podoba mi się to.

- To już nie mój problem - burknęłam słabo.

Mężczyzna prawą dłonią złapał mnie za podbródek, przyciskając moją głowę do ściany za moimi plecami.

- Masz jeszcze jedną szansę.

Zamknęłam oczy, ale nie wydusiłam z siebie nawet słowa. To stawało się coraz straszniejsze. Bolała mnie szczeka i nadgarstek, a on nie zamierzał ustąpić. Ale przecież nie wiedziałam, co stało się z moim ojcem. Po tym jak zostawił mnie i mamę, zniknął na dobre. Można by powiedzieć, że zapadł się pod ziemię.

Kiedy po chwili nic się nie działo, otworzyłam oczy i zadrżałam na widok wściekłej twarzy nieznajomego. Potem puścił mój nadgarstek, ale nie zostawił mnie w spokoju, bo po kilku sekundach poczułam ból spowodowany jego uderzeniem. Dostałam w twarz.

Powtórzył to znowu, po raz kolejny. Myślał, że ból skłoni mnie do zwierzeń na temat ojca.

Milczałam, starając się uchylić od uderzeń, ale nic nie mogłam zrobić. Za każdym razem, gdy chciałam mu uciec, łapał mnie za ramiona i oddawał dwukrotnie.

Uderzył mnie jeszcze kilka razy. Nie mogłam nawet zakryć twarzy, bo trzymał mnie kurczowo jak lalkę. Wreszcie zabolało mnie tak bardzo, że krzyknęłam.

- Naprawdę nic nie wiem! - wydarłam się. - Pomocy!

To jakby jedynie go zdenerwowało, bo uderzył mnie z jeszcze większą siłą niż przedtem.

- Zamknij się!

Najpierw usłyszałam kroki. Dźwięk butów na kamiennej drodze, odbijający się echem wśród ścian.

Potem poczułam się wolna. Mężczyzna odsunął się ode mnie, rzucając mi ostatnie wrogie spojrzenie.

- To jeszcze nie koniec - wycedził przez zęby, znikając w cieniu budynków.

Zaczerpnęłam głośno powietrza, osuwając się powoli po ścianie i przymknęłam powieki, starając się unormować oddech.

Dźwięk kroków był coraz głośniejszy, aż w pewnym momencie ucichł. Odetchnęłam głęboko i uniosłam głowę w górę, mrugając szybko powiekami. Zobaczyłam kogoś, kogo się nie spodziewałam.

Przecież to było takie przewidywalne.

Uniesiona brew. To spojrzenie. Te granatowe niczym najgłębszy ocean oczy, ten prowokujący wyraz twarzy i roztrzepane, ciemnobrązowe włosy.

Po prostu on.

- To ty... - wyszeptałam.

Ace z niewzruszeniem pochylił się, wyciągając w moim kierunku dłoń, ale otrząsnęłam się z tego dziwnego stanu i zmarszczyłam brwi.

- Poradzę sobie.

Wstałam o własnych siłach, czując, jak bardzo boli mnie twarz i prawy nadgarstek. Jednak starałam się to ignorować.

Zachwiałam się lekko i gdyby nie Ace, który przytrzymał mnie w pionie, upadłabym na ziemię.

Puścił mnie, a ja wypuściłam nieświadomie wstrzymywane powietrze.

- Chodź ze mną - powiedział chłopak, a mnie przeszył dreszcz na dźwięk jego głosu.

Zreflektowałam się i pokręciłam gwałtownie głową.

- Żartujesz sobie ze mnie? - Nie dowierzałam. - Jesteś chyba najbardziej podejrzanym człowiekiem, jaki chodzi po tym mieście i mam cię posłuchać?

- Nie będę mówił, że jest późno i zimno, i z dobroci serca zawiozę cię do domu, bo nie byłbym szczery - przyznał otwarcie. - Ale myślę, że przekona cię fakt, że jestem silniejszy. Więc albo ze mną pójdziesz po dobroci, albo zaciągnę cię siłą.

- O jak milutko - prychnęłam kpiąco. - Z rąk jednego oprawcy do drugiego.

- Uratowałem ci życie - zaznaczył, odwracając się i ruszając w kierunku, z którego przyszedł. - Nie musisz dziękować.

- Nie mam takiego zamiaru. - Przewróciłam oczami i za nim poszłam.

Nie odwracał się za siebie, powodując moje skonsternowanie. Był aż taki pewny siebie? Z jednej strony imponowało mi to, a z drugiej okropnie denerwowało. Był taki... dziwny.

Dotarliśmy do rozwidlenia, na którym skręciliśmy w lewo, a moim oczom ukazał się nieprawdopodobny widok.

To, co zobaczyłam nie było samochodem. To był ósmy cud świata. Lakier połyskiwał w świetle lamp, czarny kolor idealnie wpasowywał się w otoczenie, choć model auta wyglądał jakby nie należał do tej epoki. Był cudowny. Czarny, błyszczący, nowoczesny. Czego chcieć więcej?

Nie wiem, ile tak musiałam stać z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi szeroko ustami, ale obudziłam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam śmiech.

W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, co się właśnie dzieje, bo było to wręcz niemożliwe.

Ace Moyer się zaśmiał.

I najlepsze było to, że był to śmiech prawdziwy. Moje serce szybciej zabiło, gdy zobaczyłam na jego twarzy szczery uśmiech, ale zniknął on prawie tak szybko, jak się pojawił. Chłopak powrócił do chłodnej, obojętnej postawy.

- Wsiadaj.

- A kto dał ci pozwolenie, żeby mi rozkazywać? - oburzyłam się, zakładając ramiona na klatce piersiowej.

- Twój telefon - odparł beztrosko.

Byłam zdezorientowana, bo ewidentnie się ze mną bawił, a ja nie miałam zamiaru grać w tę grę.

- Daj spokój. - Machnęłam z rezygnacją ręką. - Idę stąd.

Odwróciłam się gwałtownie i ruszyłam szybkim krokiem przed siebie.

- A nie zapomniałaś czegoś? - dobiegł mnie jego głos.

Przymknęłam zniecierpliwiona oczy, obracając się ponownie wokół własnej osi i westchnęłam.

- Czego ty jeszcze ode mnie chcesz!? - rzuciłam gniewnie, a gdy zobaczyłam przedmiot, który trzymał w swojej dłoni, zamarłam.

- Rozumiem, że nie jest już ci to potrzebne - oznajmił wypranym z emocji głosem.

- Oddawaj mój telefon! - krzyknęłam, podbiegając do niego, ale zdecydowanie nade mną górował, więc nie miałam szans odzyskać mojej własności. Nie należałam do osób niskich, on po prostu musiał być jakimś olbrzymem.

- Wsiądziesz do środka, to oddam.

Byłam zszokowana jego słowami. Poza tym, kiedy mu się udało zabrać mi telefon?

A dlaczego chciał pomóc ci wstać?

Nie chciałam jego pomocy. A wtedy pomógł mi utrzymać równowagę. Czemu tego nie zauważyłam!?

- A więc szantaż, hm? - parsknęłam śmiechem. - Czy to w ogóle legalne?

- Gdybym się tym przejmował, może znałbym odpowiedź na to pytanie - rzucił i okrążył pojazd, otwierając drzwi i siadając za kierownicą. Wziął ze sobą MÓJ telefon. W tym momencie cieszył mnie fakt, że był rozładowany, bo pewnie Ace znał nawet hasło, a wolałam nie ryzykować.

Chłopak zatrzasnął lekko drzwi, patrząc na mnie zza przedniej szyby. Jedną dłonią objął kierownicę, a drugą uniósł do góry, pokazując mi moją komórkę.

I chyba byłam naprawdę głupia, albo zwyczajnie uzależniona od telefonu, bo nie potrafiłam tego tak zostawić. Szantażował mnie, a ja mu na to pozwalałam.

Sfrustrowana warknęłam pod nosem i zacisnęłam dłonie w pięści, po czym podeszłam do samochodu i wsiadłam na miejsce pasażera. Kiedy zatrzasnęłam z całą swoją siłą drzwi, chłopakowi zadrgała powieka, co znaczyło, że mu się to nie spodobało.

- Nigdy więcej tak nie rób - wycedził gorzko przez zęby, a ja chyba pisałam się na żywot w piekle, bo chciałam go zdenerwować jeszcze bardziej. Powtórzyłam głośne trzaśnięcie, na co gwałtownie obrócił głowę w moją stronę. Ace nie był zadowolony. Jego oczy przypominały istną burzę z piorunami, jego szczęka była zaciśnięta, a dłońmi ściskał kierownicę.

Wyglądał, jakby chciał cię zabić.

Zaraz, zaraz. A gdzie mój telefon?

- Lubisz się buntować, co? - zapytał tak jadowicie, że aż zadrżałam i przełknęłam głośno ślinę.

Wtedy Ace wyjął z kieszeni spodni mój telefon i rzucił mi go. Gdy go złapałam, chwyciłam za klamkę i już miałam stamtąd uciec, ale nagle rozległo się głośne kliknięcie.

Teraz naprawdę spanikowałam. Siedziałam w jednym aucie z człowiekiem, który został oskarżony o morderstwo. Miałam się bać?

A najgorsze było to, że zamknął wszystkie drzwi.

Niedobrze.

Ace odpalił pojazd i odwrócił głowę w moją stronę.

Nasze spojrzenia się spotkały. Jego pewne siebie, niewzruszone, bezbarwne. Moje przepełnione strachem, złością i zdezorientowaniem.

Już wtedy dotarł do mnie jeden fakt. Wiedziałam, że później będę żałowała, że wcześniej stąd nie uciekałam.

Bo nie powinnam wsiadać do tego samochodu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro