17. Jesteś kłamcą, Rosalie.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Byliśmy dwoma samochodami. Lee, Lori i Heath jechali z Mike'iem, a ja razem z Greysonem. Droga zajęła nam jakieś pół godziny.

Przez cały czas śmialiśmy się, obgadywaliśmy innych ludzi, nabijaliśmy się z siebie samych i opowiadaliśmy historie ze swojego życia. Przed nami jechała reszta naszych przyjaciół, którzy prowadzili nas do celu.

Kiedy byliśmy już na miejscu, chłopak zaparkował od razu obok drugiego auta i zerknął na mnie. Byłam niesamowicie zszokowana widokiem, jaki prezentował się tuż przed nami. Niespodzianką, którą przygotowali oni dla mnie z okazji urodzin był dzień spędzony w parku rozrywki.

Nigdy, ale to przenigdy w całym swoim życiu, nie byłam w takim miejscu.

Przed nami rozciągały się najrozmaitsze atrakcje. Diabelski młyn, kolorowe kolejki, strzelnice, elektryczne samochodziki, kaczuszki, gry i inne miejsca, przy których można było dobrze spędzić czas. Słychać było radosne krzyki dzieci, rozmowy dorosłych i korzystających z życia roześmianych nastolatków, zjeżdżających na niekoniecznie stromych kolejkach górskich.

Z całą pewnością byłam tym wszystkim zachwycona. Oczywiście zauważył to Scott, który nie potrafił opanować napadu śmiechu, na widok mojej reakcji. Walnęłam go w ramię, przewracając oczami, po czym natychmiast wysiadłam z jego samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Tu jest niesamowicie! - przyznałam z radością, omiatając spojrzeniem otoczenie.

- Gwarantuję ci, że nie zapomnisz tego dnia do końca swego życia. - Wyszczerzył się szeroko w moją stronę i ruszył naprzód.

Nie zapomnisz tego dnia do końca swego życia.

Uśmiechnęłam się i spojrzałam na pozostałych, którzy od razu do nas dołączyli.

- Dziękuję wam - odparłam szczerze, czując się wprost wniebowzięta.

Było bardzo dobrze pierwszy raz od długiego czasu.

Nawet nie wiem, kiedy się rozdzieliliśmy. Weszliśmy przez bramę z ogromnym, neonowym napisem na czele. Chłopacy poszli na strzelnicę, a ja z dziewczynami kupiłam sobie watę cukrową, po czym we trójkę zrobiłyśmy sobie zdjęcia w foto budce.

Później powtórzyliśmy to, tym razem całą grupą, co wyszło naprawdę śmiesznie. Zakładaliśmy czapki i okulary, robiąc przy tym zabawne miny. Potem każdy z nas wziął ze sobą jedną kopię zdjęć i schował ją do kieszeni. Bawiłam się naprawdę świetnie.

Następnie poszliśmy na elektryczne samochodziki. Miałam wrażenie, że nasz śmiech słychać na drugim końcu świata, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Nie brakowało żartów Mike'a, a nawet typowej niezdarności Greysona, który przy wychodzeniu ze swojego samochodziku, potknął się o próg, zahaczając o niego prawą stopą, przez co wywalił się, upadając prosto na twarz. Przez następne pięć minut wyzywał te przeklęte samochodziki. Aż strach było pójść z nim na diabelski młyn bądź kolejkę górską.

- Idziemy tam? - zapytałam w pewnym momencie, wskazując na stoisko, przy którym można było wygrać miśka.

- No jasne, że tak! - Usłyszałam odpowiedź.

Całą grupą ustawiliśmy się przy stoliku. Wzięłam do ręki jedną z lotek, którymi trzeba było trafić w balony z helem, zawieszone na podłużnej desce.

- Jeśli uda ci się trafić wszystkie, wygrywasz pluszaka - oznajmiła smętnie kobieta, która była tu raczej z przymusu niż z własnej woli, bo nie wyglądała na zadowoloną.

Spróbowałam swoich sił w grze, ale z trzech balonów trafiłam jedynie dwa. Niestety przegrałam. Potem przyszła kolej na Scotty'ego i Mike'a. Nikomu z nich nie udało się wygrać. Greyson w dodatku miał pecha i nie zestrzelił nawet jednego balonika, przez co trochę się wściekł.

- Ta gra jest ustawiona! Nie ma szans na wygraną! - rzucił zdenerwowany.

- Jesteś pewien? - zapytała Lee z przebiegłym uśmieszkiem, mówiącym, że ona da radę.

Uśmiechnęłam się niezamierzenie, patrząc na ich wojnę na wzrok. Wygrała Raelee. Oni przecież pasowali do siebie idealnie! Czekałam tylko na moment aż ogłoszą, że zostali parą.

I ku zdziwieniu wszystkich, Wells miała bardzo dobre oko, bo wygrała tę konkurencję. Niezadowolona z tego faktu kobieta za ladą, sięgnęła do ścianki, na której było zawieszone kilka miśków i zdjęła jednego w kolorze pudrowego różu, podając go zadowolonej z siebie Raelee.

Scott miał wytrzeszczone oczy, a jego usta układały się w literę O. Był tak zaskoczony, że wyglądał jakby trafił do innej rzeczywistości. Dopiero, kiedy Lee pomachała mu dłonią przed twarzą, ocknął się, uśmiechnął i z niechęcią jej pogratulował.

- Rosalie? To dla ciebie. W końcu masz urodziny! - zawołała zwyciężczyni i wręczyła mi pluszaka.

- Możesz go zatrzymać, jeśli chce...

- Nawet o tym nie myśl - sprzeciwiła się natychmiast, przerywając mi w połowie zdania. - Nie przyjmuję żadnej odmowy.

- W porządku - westchnęłam, zgadzając się na to.

- Podobały ci się prezenty? - zapytał nagle Heath, zakładając mi rękę na ramiona.

- Jakie prezenty? - zapytałam lekko skonsternowana.

- Young, idioto - warknęła Lee, uderzając go niezbyt mocno dłonią w tył głowy.

Chłopak zrobił skruszoną minę i odsunął się ode mnie, odchrząkując.

- Przepraszam, zapomniałem - odparł zmieszany, drapiąc się po głowie.

- Dobra stary - zaśmiał się Mike. - Do trzech razy sztuka. To jest już drugi.

Wszyscy wybuchli głośnym śmiechem, a ja nadal nie do końca wiedziałam, o czym oni mówili.

- O jakich prezentach mówicie? Chyba nic mi nie kupowaliście, prawda?

- Przekonasz się później - odpowiedział zdawkowo Jones, śmiejąc się przy tym i puszczając mi oczko.

- Idziemy coś zjeść? - rzucił Heath, nie czekając na naszą odpowiedź. Po kilkunastu sekundach już zamawialiśmy jedzenie z jakiejś budki.

Wyszło tak, że gdy dostaliśmy jedzenie, w chłopakach obudziły się małe dzieci. W trójkę biegali oni, smarując się ketchupem po twarzach.

- Ej! Chmurko! Napiszę ci sto lat na czole! - krzyknął z radością Mike, na co schowałam się za stołem. Chłopak ganiał mnie tak długo, aż nie zwrócono nam uwagi za nasze zachowanie i musieliśmy się stamtąd wynieść.

Poszliśmy do toalet po drugiej stronie parku, żeby się ogarnąć. Po drodze dostałam to swoje ketchupowe „Sto Lat" na czole, które przypominało bardziej kleks. Jones jednak był bardzo dumny ze swojego dzieła. Koniec końców każdy z nas miał wysmarowaną twarz.

Gdy doprowadziliśmy się do porządku, w wyśmienitych humorach dostaliśmy się do tłumu, czekającego na kolejkę górską. Stwierdziliśmy, że diabelski młyn zostawimy na koniec. Podzieliliśmy się w pary i nawet nie wiem, jak to się stało, że jechałam z Mike'iem. Cieszyłam się z tego powodu, bo chłopak miał naprawdę dobry humor, więc przez większość czasu się śmialiśmy. Kolejka nie była jakaś straszna, szybka ani długa, więc nie było aż tak źle. Kiedy byliśmy w połowie, odwróciłam głowę do tyłu. Za nami byli Heath i Lori, a dwa wagoniki za nimi siedzieli Scott i Lee. Aż się uśmiechnęłam, widząc jak dobrze się dogadują.

Spojrzałam na Mike'a, a gdy tylko zobaczyłam jego cwany uśmiech, parsknęłam śmiechem.

- Myślisz o tym samym, co ja? - zapytał, unosząc jedną brew.

- Obudził się w tobie duch swatki? - rzuciłam, próbując zachować poważną minę, ale za nic w świecie mi to nie wychodziło.

- A i owszem. - Mrugnął porozumiewawczo jednym okiem.

- Jak myślisz? Kiedy zostaną parą? - zaciekawiłam się.

- Z moją małą pomocą jeszcze w tym tygodniu. - Wyprostował się dumnie, gdy nagle kolejka zjechała prosto w dół, przez co chłopak poleciał do przodu, ale w odpowiednim momencie złapał się barierki.

- Mało brakowało, a bym stąd wypadł! - Przestraszył się.

- Dramatyzujesz - prychnęłam kpiąco. - Przecież masz pasy, idioto.

- Nieładnie tak obrażać przyjaciół - burknął śmiertelnie na mnie obrażony. - Idiotko! - dodał.

Przyjaciół.

- Oj, już się tak nie dąsaj - zaśmiałam się. - Co powiesz na mały zakład?

Od razu zaświeciły mu się oczy. Już wiedziałam, jak go udobruchać. Jones miał bardzo zmienny nastrój. Teraz wręcz kipiał ze szczęścia.

- Co masz na myśli?

- Lee i Scotta - rzuciłam chytrze. - Jeśli do końca tego tygodnia zostaną parą, wygrywasz. Jeśli później, ja wygrywam.

- Dobra - zgodził się zadowolony. - Ale o co się zakładamy?

- Sama nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. Tego nie przemyślałam.

- O kasę? Łatwo zarobić na zakładach, uwierz mi. - Uśmiechnął się dumnie.

- Tym razem ci się nie uda - odpowiedziałam wyzywająco. - Może być o kasę. I tak wygram. Dziesięć dolców?

- Stoi - przystał na to i przypieczętował zakład uściskiem dłoni. I właśnie w tej chwili rzuciło nas oboje najpierw do przodu, a potem do tyłu, przez co jako jedyni z całej kolejki krzyknęliśmy. Dlaczego jako jedyni? Bo kolejka nie była stroma.

Od razu po tym incydencie wpadliśmy w śmiech, nie mogąc nic z siebie wydusić. Zapewne ludzie patrzyli się na nas, jak na szaleńców, ale mi to nie przeszkadzało.

Nic nie mogło zepsuć tego dnia.

Gdy byliśmy już na dole, zdecydowaliśmy się nareszcie na diabelski młyn, czyli główną atrakcję. Kolejka niezmiernie się dłużyła, ale było warto. Przyszła kolej i na nas. Złożyło się idealnie, bo jedna gondola mieściła dokładnie sześć osób. Zajęliśmy miejsca po dwóch przeciwnych stronach. Po mojej lewej była szyba, po prawej siedziała Lee, a naprzeciwko Heath.

Przez całą drogę śmialiśmy się, przekrzykiwaliśmy i wskazywaliśmy małe punkciki w dole, które stawały się coraz mniejsze. Kiedy zaczęliśmy zjeżdżać powoli w dół, poczułam jak serce staje mi w gardle, a ciało staje się niezdolne do ruchu. Nagle po prostu zamilkłam, bo widok jaki ujrzałam po drugiej stronie parku, na parkingu sprawił, że zrobiło mi się duszno.

Nie, to nie może być prawda. To są jakieś omamy.

Na parkingu stał czarny samochód, z którego wysiadała znajoma postać.

Cholera! To był Ace!

- Rosalie? - zapytał Heath, przez co natychmiastowo się ocknęłam. - Stało się coś? Pobladłaś.

Pod pytającym wzrokiem ich wszystkich poczułam się nieco niekomfortowo.

- Ja tylko... - mruknęłam, spuszczając wzrok. - Mam lęk wysokości. To dlatego - skłamałam.

Na szczęście uwierzyli. Gdy tylko wróciłam spojrzeniem do parkingu, Ace'a już nie było, za to jego auto stało dalej w tym samym miejscu.

Przełknęłam ślinę, nerwowo zaciskając dłonie w pięści. Moyer nie zepsuje mi urodzin - co to, to nie.

Kiedy opuściliśmy gondolę, udaliśmy się w kierunku wyjścia.

„Szybciej! Musimy się stąd zmyć, zanim stanie się coś złego!" - myślałam gorączkowo.

Niestety nikt nie słyszał moich próśb, bo przyjaciele szli wolnym spacerkiem, w najlepsze wygłupiając się i żartując.

- Zabawmy się w chowanego - wymyślił nagle Jones. W tym momencie miałam ochotę go udusić.

- Co? - wyszeptałam, modląc się o ratunek. Miałam złe przeczucia.

- Zawsze marzyłem o czymś takim - ucieszył się Scott i przybił Mike'owi piątkę. Na pierwszy rzut oka widać było, że załapali wspólny język.

- Kto szuka?

- Ja mogę - zadeklarował się ochoczo Greyson.

Co? Nie! Stop!

- Liczę do stu! - zawołał, odwracając się w stronę ogrodzenia. - Jeden! Dwa! Trzy!...

Mój umysł krzyczał, że nie powinniśmy się rozdzielać, bo to może się bardzo źle skończyć. Ale nie mogłam już nic poradzić. Zabawa się zaczęła.

Rozpierzchliśmy się po całym terenie. Straciłam wszystkich z oczu, szukając odpowiedniej kryjówki. Przecież mogło mi się przewidzieć, że widziałam Ace'a. A nawet jeśli, to istniała szansa, że się na niego nie natknę. Prawda?

Zawsze przyciągasz kłopoty, Rosalie.

Stanęłam przy jakimś stoisku i rozejrzałam się wokół. Mnóstwo ludzi. Rodzice z dziećmi. Roześmiani nastolatkowie. I pośrodku tego wszystkiego ja.

I zanim zdążyłam chociażby mrugnąć, poczułam dłoń zasłaniającą mi usta i drugą zaciskającą się boleśnie na ramieniu, po czym zostałam gwałtownie wepchnięta do budki fotograficznej. Wytrzeszczyłam oczy, wiercąc się i wierzgając nogami, ale nic to nie dawało, bo napastnik był o wiele silniejszy.

Nie wiedzieć czemu, kiedy tylko zobaczyłam te granatowe oczy ziejące pustką, natychmiast się uspokoiłam.

Powinnam uciekać.

Chłopak przyłożył palec lewej dłoni do ust i dopiero kiedy kiwnęłam głową, odsunął się ode mnie na niewielką odległość na jaką pozwalały wymiary budki. Odetchnęłam z ulgą, podtrzymując się ściany.

- Co ty...? Dlaczego...? Jak...? - wydusiłam, nie potrafiąc sprecyzować żadnego z pytań, kłębiących się w mojej głowie.

- Szukają cię ludzie Harolda - mruknął cichym głosem, na który dostałam gęsiej skórki. - Nie masz pojęcia, ilu wrogów doczekał się twój ojciec.

- Kim jest Harold? I dlaczego to mnie szukają?

Ace wyjrzał przez zasłonki na zewnątrz, po czym natychmiast je zasłonił, odwracając się w moją stronę i zmierzył mnie taksującym spojrzeniem.

- Jak to mówią, mniej wiesz, lepiej śpisz - odparł, wpatrując się prosto w moje oczy. Czułam się jak zahipnotyzowana. Nie mogłam odwrócić wzroku.

- Możesz mi cokolwiek wyjaśnić?

- Nie czas na wyjaśnienia - westchnął, kręcąc głową. - Wytłumaczę ci to kiedy indziej. Teraz mamy mało czasu.

- Co chcesz zrobić?

- Pytanie, co muszę zrobić - odparł szorstko. - Słuchaj mnie uważnie. Zaraz wyjdziesz stąd i ruszysz prosto do wyjścia. Nie będziesz się oglądać, przyspieszać, ani się zatrzymywać. Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Schowasz się za ogrodzeniem, przy murku. Przyjdę tam, czekaj na mnie.

I w tym momencie wypchnął mnie z budki. Nie powinnam mu ufać, a jednak właśnie to zrobiłam.

- Coś pani zgubiła! - Usłyszałam za sobą krzyk. Nie odwróciłam się. Miałam się nie zatrzymywać. Kusiło mnie, żeby to zrobić, ale to mogła być tylko pułapka.

Facet wołał mnie jeszcze przez chwilę, ale w końcu chyba odpuścił.

Widziałam już upragnione wyjście, gdy zobaczyłam tam człowieka. Mężczyzna wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Na środku głowy miał zrobiony przedziałek, siwe włosy lśniły się w słońcu. Był on chorobliwie chudy i wysoki, twarz poznaczona była licznymi zmarszczkami, a oczy, co widziałam już stąd, miały kolor tego znienawidzonego przeze mnie błękitu.

Wzdrygnęłam się, gdy zdałam sobie sprawę, że on patrzy się wprost na mnie.

Plan B! Plan B!

Ale jaki był plan B? Czy w ogóle był jakiś plan awaryjny?

Wytrzeszczyłam oczy, kiedy zobaczyłam, że mężczyzna zbliża się w moją stronę, przedzierając między ludźmi.

Odwróciłam się i zaczęłam biec, łamiąc nakazy Moyera, ale teraz liczyło się dla mnie tylko przeżycie. Nie trudziłam się nawet powrotem do budki, bo nie pozostawał żadnych wątpliwości fakt, że Ace'a już tam nie było. Ale gdzie był w takim razie?

Co jakiś czas oglądałam się za siebie, zauważając, że odległość między mną, a tym siwym facetem niebezpiecznie malała. Łudziłam się, że nie zrobiłby mi krzywdy w miejscu publicznym, ale skąd mogłam wiedzieć, że nie wepchnie mnie za jakiś róg i nie poderżnie gardła? Albo w najlepszym wypadku porwie.

Wydawało mi się, że w oddali dostrzegłam Marco. Czy ja właśnie biorę udział w jakiejś grubszej akcji? W co ja się do cholery wpakowałam?

Myśl, Rosalie, myśl!

Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Skręciłam w lewo, starając się, żeby mężczyzna stracił mnie z oczu. Chyba się udało. Kucnęłam za jednym ze stoisk i wcisnęłam się pod stół, zakryty przez krwistoczerwony materiał. Był na tyle długi, że widziałam jedynie buty przechodzących obok mnie ludzi.

Dyszałam, nie mogąc złapać oddechu. Wyciągnęłam komórkę i próbowałam ją odblokować, ale uniemożliwiła mi to dłoń, która nagle pojawiła się obok mnie i wyciągnęła mnie na powierzchnię, trzymając za katanę. Zacisnęłam powieki, przygotowując się na najgorsze, ale gdy nic się nie stało, otworzyłam oczy.

- Miałaś czekać przy wyjściu - warknął znajomy głos, a ja drgnęłam, rozpoznając w nim szatyna.

- I dać się pokroić na ćwiartki temu siwemu? Nie, dzięki, wolę jeszcze pożyć - prychnęłam rozzłoszczona.

- Jak dokładnie wyglądał? - Zmarszczył brwi, puszczając mnie, bo do tej pory cały czas zaciskał palce na dżinsowej kurtce.

- Chudy, wysoki, przedziałek, siwe włosy. - Wzruszyłam ramionami. - Ale i tak wyglądał przerażająco. I nie wmówisz mi, że to był po prostu zwykły przechodzień, bo za mną szedł - wytknęłam mu oskarżycielsko.

- Skąd miałem wiedzieć? Czasami trzeba korzystać ze zdrowego rozsądku - rzucił.

Pochwalił mnie za używanie zdrowego rozsądku?

- Czy to był komplement? - Uniosłam jedną brew. - Jeśli tak, to musisz nad tym jeszcze popracować.

- To było stwierdzenie faktów - uznał obojętnie. - A teraz zmywajmy się stąd, zanim nas złapią.

Zgodziłam się niechętnie i ruszyłam za nim.

Chłopak szedł szybko, ale nie na tyle, by zwracać na siebie uwagę. Starał się wypatrzeć jakiekolwiek zagrożenie, ale jak na razie nic złego się nie działo.

Szłam za nim, próbując nie potknąć się na nierównej powierzchni. Serce szybko mi biło, nogi były jak z waty, a oddech uwiązł w gardle. Teraz liczyło się tylko to, by wyjść z tego cało.

- Na ziemię! - Odwrócił się w moją stronę i pociągnął za dłoń w dół. - Teraz siedź cicho i się nie ruszaj. Na mój znak biegniemy prosto do wyjścia.

Przytaknęłam, oparłam się plecami o drewnianą powłokę za mną i ze strachem patrzyłam, jak wygląda on za róg i czeka. Czekał chyba wieczność, zanim coś się zadziało.

- Już! - syknął cicho, po czym oboje pobiegliśmy w stronę ogrodzenia.

A co z twoimi przyjaciółmi? Zostawisz ich tu tak?

Z jakiegoś, nieznanego dla mnie powodu, ścigali mnie ludzie, których nawet nie znałam. Nie chciałam narażać też pozostałych. Postanowiłam wymyślić coś później, a w tej chwili skupić się na ucieczce.

Pokonaliśmy odległość dzielącą nas od bramy i kucnęliśmy za ogrodzeniem. Odwróciłam głowę w lewo, przyglądając się poczynaniom Ace'a i natychmiast wciągnęłam powietrze. Mogłam się domyślać, że ma broń. Właśnie wyciągnął sztylet zza kurtki i śledził wzrokiem przemieszczających się po parku ludzi.

- Pojechali - odezwał się w moim kierunku. - Myślą, że stąd zwialiśmy.

- Skoro tak. - Wstałam niepewnie. - To tam wracam.

- Poczekaj. - Zatrzymał mnie, stając na nogi.

- Co jeszcze? - zapytałam, zawieszając wzrok na pistolecie, który schowany był za paskiem spodni pod kurtką. Jeden fałszywy ruch i ktoś może zginąć. Czy on miał świadomość, co może zrobić z tą bronią? Czy miał świadomość, że może pozbawić kogoś życia?

- Pamiętaj, że gdyby coś się działo, masz do mnie dzwonić. Pojawię się najszybciej jak będę mógł.

- Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci ufać? I co tu się tak właściwie dzieje? - prychnęłam kpiąco, cofając się o dwa kroki do tyłu.

- Przyjdzie czas na wyjaśnienia - rzekł krótko, zbywając moje pytania.

Przez chwilę chłopak trwał w bezruchu. Patrzył się w moje oczy, po czym rzucił spojrzeniem za mnie. Ktoś za mną stał? Nie miałam pojęcia, ale bałam się odwrócić.

Ace powrócił wzrokiem na moją twarz, a gdy już zamierzałam się zapytać, o co u licha mu znowu chodzi, zdarzyło się coś, czego nigdy w życiu bym się nie spodziewała.

Jednym ruchem zbliżył się do mnie, położył dłoń na moim policzku i mnie pocałował.

Tak. Pocałował.

Byłam tak bardzo zaskoczona, że nie mogłam w żaden sposób zareagować. Stałam jak pień, pozwalając mu na to i nie odpychając go. Zwyczajnie nie byłam w stanie. Wytrzeszczyłam oczy i zanim dotarło do mnie to, co się stało, Moyer się ode mnie odsunął.

Natychmiastowo wpatrzyłam się w jego klatkę piersiową, bo widok jego oczu byłby niemożliwy do zniesienia w tym momencie.

Co tu się właśnie stało!?

Mój umysł tego nie ogarniał, ja nadal stałam jak posąg, a dłonie lekko mi drżały.

On mnie pocałował. Ace mnie pocałował.

Cholera!

Wydawało mi się, jakby czas się zatrzymał. Miałam wrażenie, jakbym dostała zwarcia mózgu. Jednak zawsze musi być coś gorszego, nieprawdaż?

Do moich uszu dotarł cichy głos, który był jak kubeł lodowatej wody wylany na moją głowę. Natychmiast zderzyłam się z rzeczywistością i odwróciłam się gwałtownie, stając plecami do szatyna. Ujrzałam przed sobą złotowłosego chłopaka, którego oczy zwykle tryskające energią były zaszklone. Usta, na których do tej pory gościł rozbawiony uśmiech, teraz były zaciśnięte ze smutku i gniewu.

- Rosalie - rozbrzmiał szept.

To jedno słowo było ciosem prosto w serce. Otworzyłam szeroko usta, nie mogąc jednak wydobyć z siebie głosu. Zachwiałam się lekko, ale zachowałam równowagę, patrząc z ogromnym przerażeniem na Scotta.

Jego oczy wyrażały żal i niedowierzanie. Emocje wypisane były jasno na jego twarzy. Nie był bardzo wściekły. Właściwie w ogóle.

Był zszokowany.

Jego oczy lśniły, choć nie płakał. Był smutny, widziałam to doskonale, lecz starał się utrzymać powagę.

- Zawiodłem się na tobie, Rosalie - powiedział łamiącym się głosem, a ja miałam ochotę jednocześnie się rozpłakać i rzucić z pięściami na Moyera.

- Ja... - jąkałam się, ale mój głos był słaby, ledwie dosłyszalny. - Ja...

- Myślałem... - urwał, wciąż patrząc się w moją stronę. - Obiecałaś... - przypomniał cicho.

Nie krzyczał, ale to chyba jeszcze bardziej mnie bolało. Mówił spokojnie, ale przebijał się przez ten ton taki zawód, że coś we mnie pękło. Jedna łza spłynęła po moim policzku.

A kiedy Greyson zaszczycił mnie ostatnim spojrzeniem i odwrócił się ode mnie, czułam się jakby to był koniec.

Nie mogłam tego tak zostawić.

- Scott! Poczekaj! To nie tak! - krzyczałam, biegnąc za nim.

Chłopak zmierzał w stronę swojego samochodu, gdzie czekała już reszta. Na szczęście nie mogli widzieć tego zdarzenia. Mieli zdumione spojrzenia, ale nie komentowali tego, co widzą.

- To naprawdę nie tak jak myślisz - powtórzyłam. Miałam ochotę się rozpłakać, ale nie potrafiłam tego zrobić. Chyba wciąż to wszystko do mnie nie docierało.

Greyson zatrzymał się i spuścił głowę, zaciskając lewą dłoń. Nie odwracał się w moją stronę.

- A więc jak, co? - warknął. - Nie jestem ślepy, wiem co widziałem. Myślałem, że jesteś szczera. Że dotrzymasz obietnicy - zamilkł na chwilę, po czym cichszym, ale nadal stanowczym głosem dodał jeszcze kilka słów. - Jesteś kłamcą, Rosalie.

Z tymi słowami z hukiem wsiadł do Mercedesa i odjechał.

Jesteś kłamcą, Rosalie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro