23. Czasem trzeba złamać parę zasad w imię większego dobra.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ace Moyer

Nie pojawiłem się dzisiaj w szkole. Można by uznać to za egoistyczne bądź nawet głupie, bo nie potrzebowałem aż tylu godzin. A jednak to, co miałem zrobić, było dla mnie zbyt trudne, by dodatkowo zaprzątać sobie głowę lekcjami.

Wbrew pozorom nie byłem taki niezłomny, jak niektórym ludziom się wydawało. Być może już przyzwyczaiłem się do tej wszechobecnej pustki i całkowitej obojętności, lecz nie oznaczało to, że byłem pozbawioną życia skorupą. Co prawda emocje zazwyczaj udawało mi się bezbłędnie opanować, ale zdarzało mi się zatrzymać tylko po to, by zadać sobie pytanie, czy to wszystko miało sens.

Nie miało żadnego sensu.

Pamiętałem, jak bardzo byłem zagubiony te trzy lata temu. Nie wiedziałem, co się dzieje. Byłem przerażony. Cholernie przerażony tym okrutnym światem.

Nawet teraz, mimo upływu czasu, miewałem koszmary. Myśl, że przyczyniłem się do śmierci Christiana sprawiała, że nie mogłem spać, robiło mi się zimno i cały drżałem. Nikt nie wiedział o tych snach. Nawet Marco i Charla.

Dzisiaj był ten jeden dzień w miesiącu, którego jednocześnie nienawidziłem i nie mogłem się doczekać. Nie wiedziałem, co budziło we mnie tak sprzeczne emocje. Żeby przetrwać robiłem to, co wychodziło mi najlepiej.

Byłem niewzruszony.

Robiłem w życiu rzeczy złe, a nawet jeszcze gorsze, ale to, co zlecił mi Prezes, zaczynało mnie powoli przerastać. Nie mogłem tego zrobić. Nie potrafiłem. Byłem za słaby.

Byłem tchórzem dokładnie takim samym jak mój ojciec.

Od początku wiedziałem, że to był zły pomysł. Potrzebowałem kasy. Dużo kasy w bardzo krótkim czasie. Ale żeby od razu uciekać się do tak drastycznych środków?

Zacisnąłem zęby, powtarzając sobie w głowie słowa nieraz wypowiedziane w obliczu niebezpieczeństwa przez samego Prezesa.

Czasem trzeba złamać parę zasad w imię większego dobra.

Zanim wsiadłem do swojego samochodu, zamknąłem drzwi domu na klucz. Ten dzień zapowiadał się beznadziejnie. Z racji tego, że nie wzięliśmy udziału w akcji z przeładunkiem towaru, nie dostaliśmy żadnych pieniędzy, a były mi one bardzo potrzebne. Póki co pożyczyłem od Marco, ale wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał przyjąć zlecenie Prezesa. A to nie mogło się skończyć dobrze.

Nie miałem tego za złe Char, bo nie było jej winą to, że posiadała takich, a nie innych rodziców. To, co zrobiła, było okropnie lekkomyślne i złe w skutkach, ale w pewnym sensie ją rozumiałem.

Siedziałem w aucie przez dobre kilkanaście minut. Byłem wściekły, rozdrażniony i przerażony. Dłonie zacisnąłem na kierownicy, opierając o nie czoło.

Bałem się, że w końcu przeniosą moją matkę poza miasto. Nie mogłem na to pozwolić. Była moją jedyną rodziną. Jedynym, co trzymało mnie przy życiu. Nawet, jeśli w pewnym sensie miałem przyjaciół. W pewnym sensie.

Uderzyłem dłonią zwiniętą w pięść w środek kierownicy, ale nie zabolało. Już dawno nie czułem bólu.

Było ze mną źle. Bardzo źle.

Nie wyglądałem dzisiaj najlepiej. Miałem zaczerwienione oczy i podkrążone powieki. Znowu spałem co najwyżej dwie godziny.

Koszmar. Kolejny koszmar pełen krwi. Koszmar sprzed trzech lat. Wciąż widziałem to przed oczami.

Ruszyłem, w duchu trzęsąc się przed tym spotkaniem. Jechałem do psychiatryka, żeby odwiedzić najważniejszą osobę w moim marnym życiu. Miała najlepszą opiekę i była niedaleko, ale i tak widywaliśmy się raz na miesiąc.

Pamiętałem tę drogę doskonale. Mógłbym jechać z zamkniętymi oczami, a i tak dotarłbym bez problemu do celu. Trasa ciągnęła się przez główną szosę, po czym skręcało się na lewo i wjeżdżało w strefę wysokich bloków. Na końcu ulicy, po prawej stronie, postawiono szeroki, kilkupiętrowy budynek, przypominający trochę z wyglądu hotel.

Tak, jakby nie miał nic wspólnego ze swoim rzeczywistym powołaniem.

Zaparkowałem na parkingu obok niego i zanim zdążyłem choćby się zawahać, wysiadłem. Zamknąłem pojazd przyciskiem przy kluczach i ruszyłem w kierunku wejścia.

Nic się nie zmieniło. Wszystko było takie samo. Wokół trwała nieskazitelna cisza i spokój.

Drzwi były w kolorze brązowym, podobnie jak ściany. Teren ogrodzony był siatką, z jednej strony otwarta była brama dla parkujących pojazdów, a z drugiej furtka, od której ciągnęła się wąska ścieżka. Trawnik był zadbany, a klomby przy wejściu przycięte. Wszystko prezentowało się schludnie i całkiem zwyczajnie.

Podszedłem do drzwi i nacisnąłem klamkę, po czym przekroczyłem próg, wchodząc do środka. Było tu chłodno i ponuro. W powietrzu unosiła się woń świec zapachowych, które postawiono na ladzie w centrum pomieszczenia. Podszedłem do niej, zauważając siedzącą na krześle dziewczynę. Widziałem ją tu po raz pierwszy. Zawsze na jej miejscu zasiadał mężczyzna w średnim wieku, który, o ile dobrze pamiętałem, nazywał się Bennett. W każdym razie współczułem jej spędzania czasu w takim miejscu.

— Ojciec powinien za chwilę wrócić. — Uśmiechnęła się nieśmiało, spuszczając wzrok i wbijając go w podłogę. Nie wiedziałem, czy bała się mnie, dlatego że słyszała jakieś plotki. Miałem jednak przeczucie, że gdyby wiedziała cokolwiek na mój temat, nie odezwałaby się ani słowem. — Przyszedłeś w odwiedziny?

Mogłem wydawać się nieco niebezpiecznym, więc nie dziwiłem się, że zdawała się być spłoszona. Wyglądała na niewiele młodszą ode mnie.

— Jak się nazywasz? — zapytałem dla zabicia czasu. — Jeśli mogę wiedzieć. Nie chciałem cię przestraszyć — dodałem po chwili.

— Stella — mruknęła wreszcie cicho, oglądając się przez ramię. Miała blond włosy sięgające ramion i jasne, niebieskie oczy. Może właśnie z tego powodu poczułem do niej nić sympatii – wyglądała zupełnie jak moja matka.

Nie przedstawiłem się jednak. Nie mogłem zawierać nowych znajomości. Nie chciałem dawać nikomu nadziei, kiedy wiedziałem, że i tak ta nadzieja zniknie, starta z powierzchni Ziemi.

Skinąłem głową, zauważając wyłaniającą się zza rogu postać.

Bennett miał siwe włosy i jasne oczy błyszczące ciepłym blaskiem. Spoglądał na otaczający go świat z takim oddaniem, że czasami nie rozumiałem, co robił w takim miejscu. Był tutaj jedynym pracownikiem, który traktował swoją pracę poważnie, jednocześnie będąc dobrym człowiekiem. Lubiłem go.

— Możesz już iść Stel — odparł spokojnie, patrząc na dziewczynę, która musiała być jego córką. Posłała mi ona ostatnie spojrzenie, uśmiechnęła się słabo i wstała. Wzięła do ręki czerwony plecak i wyszła na zewnątrz. — Ace Moyer, racja? — Przytaknąłem.

— Pan Bennett — powiedziałem krótko, zerkając w stronę znajomego korytarza, jakby już tylko czekając aż skieruję tam swoje kroki.

— Pamiętam cię chłopcze. — Uśmiechnął się serdecznie, wyciągając z szuflady klucz. — Zaprowadzę cię.

Nie przeciągając oczekiwania, poprowadził mnie do końca korytarza na prawo i stanął przed hebanowymi drzwiami, nie różniącymi się wiele od innych. Kiedy wsadził klucz w otwór przy klamce, przełknąłem ślinę, zaciskając powieki.

„Zobaczę ją – pomyślałem ze strachem – Wreszcie ją zobaczę."

Emocje były złe, ale tego jednego dnia w ciągu miesiąca pozwalałem sobie na chwilę słabości.

— W porządku? — Usłyszałem głos Bennetta po mojej lewej. — Dasz sobie radę. Będzie dobrze.

Nie pocieszyło mnie to. Nie mogło być dobrze. Nie wierzyłem w to.

Zanim otworzyłem drzwi, poczekałem, aż mężczyzna się oddali. Wyjąłem z dziurki klucz i zacisnąłem na nim palce tak bardzo, że aż pobielały mi knykcie. Włożyłem go do kieszeni spodni.

Mogłoby się wydawać, że ten cały budynek to coś w rodzaju więzienia. Nic bardziej mylnego. Co prawda ludzie byli pozamykani w oddzielnych pokojach, ale było to potrzebne, aby nie zrobili komuś lub sobie krzywdy. Każdy z tych pokoi wyglądał całkiem schludnie, a ludzie zatrudnieni w tym miejscu byli wykwalifikowanymi psychologami. Nie lubiłem myśleć, że ci wszyscy lokatorzy są niezrównoważeni psychicznie. Moja matka też do nich należała, a przecież ona nie była chora.

A przynajmniej wolałem myśleć, że nie była.

Otworzyłem drzwi. Potem zamknąłem za sobą drewnianą powłokę i oparłem się o nią plecami, oddychając ciężko.

Po lewej stronie, przy ścianie stała komoda i szafa. Na podłodze leżał dywan, na nim postawiono stolik z krzesłem. Po prawej stało łóżko. Okno było przysłonięte zielonymi zasłonami, przez które przebijały się promienie słoneczne. Ściany miały jasny, zielonkawy odcień, a meble były ciemnobrązowe.

Tak jak zapamiętałem.

Na łóżku siedziała drobna postać z jasnymi włosami i niebieskimi oczami. Kobieta wpatrzona była w okno, tak jakby nic innego tu nie było. Tak jakby trwała w transie. Miałem wrażenie, że nawet nie oddychała.

Bethany Moyer. Moja matka.

Przez dłuższą chwilę nie mogłem wydusić z siebie głosu. Ona także nie odezwała się ani słowem, nie podnosząc na mnie wzroku.

— Mamo — wydukałem w końcu łamliwym głosem.

Nic. Zero reakcji. Milczała.

Dopiero kiedy powolnym krokiem do niej podszedłem i dotknąłem jej ramienia, odwróciła gwałtownie głowę w moim kierunku, wytrzeszczając oczy.

— Stephen? — wyszeptała zlęknionym głosem, na co przeszedł mnie dreszcz.

Zawsze myliła mnie z moim ojcem.

Nie odpowiedziałem, bo nie było sensu wyprowadzać jej z błędu. Próbowałem już wiele razy, ale rzadko kiedy coś do niej docierało.

— Jak się czujesz?

Przez chwilę siedziała cicho, zawieszając wzrok na nieokreślonym punkcie w oddali.

— Co? — Spojrzała na mnie skonsternowana, po czym jej twarz rozświetlił uśmiech. — Przyszedłeś po mnie Steph.

Spotkanie przebiegało tak samo jak zwykle. Milczeliśmy, siedząc obok siebie, kiedy ona zapewne nawet nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności. Co jakiś czas rzucałem przypadkowe pytania, ale próżno by się doszukiwać odpowiedzi. A jeżeli nawet bym jakąś otrzymał to z pewnością niesprecyzowaną.

— To już czas.

Zdziwiłem się, że odezwała się z własnej woli, ale mogłem spodziewać się wszystkiego. Postanowiłem zachowywać się, tak jakby to było normalne. Tak jakbym prowadził zwyczajną rozmowę ze swoją matką.

— Czas na co?

Cisza.

— Co?

Westchnąłem, spuszczając głowę. To zawsze było trudne.

— Dołączę do ciebie Steph — wyszeptała w końcu.

Zamarłem. To nie brzmiało dobrze. Mój ojciec nie żył.

— Jak to dołączysz?

Jak zwykle nie odpowiedziała.

Nie widziałem podobieństwa między mną a moją matką – ani w charakterze, ani w wyglądzie. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy całą rodziną, wszyscy śmiali się, że jestem młodszą kopią mojego ojca. Mój starszy brat Caden także. Oboje byliśmy rozrabiakami i zawsze pakowaliśmy się w kłopoty. Wyglądaliśmy praktycznie jak bliźniaki, z tą tylko różnicą, że był on starszy ode mnie o całe cztery lata.

Christian, mój młodszy brat, był inny. Odziedziczył po matce jasne włosy, które opadały mu zawsze na również jasne, błękitne jak niebo oczy. Był wątłej postury; chudy, niezbyt wysoki, o delikatnych rysach twarzy. Nosił okulary, które dla niektórych jego rówieśników były już wystarczającym powodem do okrzyknięcia go jakże pochlebnym określeniem – kujon.

Rzecz jasna, ani ja, ani Caden nie pozwalaliśmy na to, by ktokolwiek odważył się choćby krzywo na niego spojrzeć. Już nie wspominając o wyzywaniu. Nasze groźby nie były puste, bo, jak dobrze pamiętałem, pobiliśmy kiedyś jednego z uczniów, gdy ten zaczął przezywać go na szkolnym korytarzu. (Oczywiście nie obyło się bez wizyty u dyrektora, który po dłuższym czasie stał się mi i Cadenowi niemal przyjacielem. Znał nas prawie tak dobrze, jak swoje własne dzieci.)

W każdym razie Christian sprawiał wrażenie wyjątkowo oderwanego od świata i odstającego od tłumu. To nie była zła rzecz. Był po prostu inny. Często siadywał późnym wieczorem przy oknie i czytał. Czytał więcej w ciągu roku niż ja w czasie całego swojego życia. A to nie oznacza, że przeczytałem mało, bo on potrafił przeczytać więcej niż jedną książkę dziennie. Nigdy go nie rozumiałem i już nigdy go nie zrozumiem.

Z Cadenem natomiast rozumieliśmy się bez słów. Choć Charles teoretycznie nosił miano mojego najlepszego przyjaciela, nie dosięgał mojemu bratu do pięt. Wredne, ale cóż, prawdziwe.

Gdzie byłem ja, tam była i moja starsza kopia. Potrafiliśmy wskoczyć za sobą w ogień (i to dosłownie, jeśli wspomnieć pewne ognisko). To było nie do opisania, gdy powiedział mi, że się wyprowadza. Że wstępuje do wojska.

Z początku miałem do niego żal, że nie pytał mnie o zdanie albo chociaż nie powiadomił mnie o tym wcześniej, jedynie stawiając przed faktem dokonanym. Później zrozumiałem, że to była tylko i wyłącznie jego decyzja. Nadawał się do tego jak nikt inny.

Prawdopodobnie to właśnie mnie dotknął najbardziej jego wyjazd, ale Charles pomógł mi się szybko pozbierać. W pewnym sensie to właśnie on przypominał mi trochę Christiana, ale nie wiem na jakiej zasadzie. Może dlatego, że był zawsze tym cichym, troskliwym i dobrym człowiekiem, trzymającym się na uboczu?

Ale, w przeciwieństwie do Christiana, nienawidził książek.

I tak, właśnie teraz, gdy patrzyłam na moją matkę wpatrzoną nieprzytomnym wzrokiem w okno, widziałem rozkojarzony wzrok mojego młodszego o dwa lata brata, pogrążonego w krainie swoich marzeń i rozmyślań. Zawsze odpływał. Wahał się pomiędzy jawą a snem. Podziwiałem go za tę umiejętność, bo ja widziałem tylko naszą wspaniałą, szczerą rzeczywistość. Do czasu, gdy nie musiałem się z nim nagle pożegnać.

Wtedy nauczyłem się, że życie jest nie tylko szczere, ale także brutalne.

~*~

Nienawidziłem pożegnań, również ze względu na wspomnienia, dlatego unikałem ich jak ognia. Kiedy czas odwiedzin dobiegł końca, po prostu wyszedłem, nie oglądając się za siebie.

Egoistyczne podejście? Głupie? Być może. Ale tylko tak umiałem sobie z tym poradzić.

Już chwilę później zakluczyłem drzwi pokoju i oparłem się o nie, czekając kilka minut, zanim zdecydowałem się opuścić to miejsce.

Nie oglądając się na ladę, za którą siedział pan Bennett, zostawiłem na niej klucze i nawet na niego nie patrząc, ruszyłem do wyjścia.

— Do zobaczenia za miesiąc, chłopcze — odezwał się, zanim zdążyłem przekroczyć próg.

Nie odpowiedziałem.

Niemal mechanicznie pokonałem drogę do parkingu i wsiadłem do samochodu. Zamknąłem przednie drzwi, odpaliłem silnik i wciąż zachowując ruchy niczym robot, wyjechałem na ulicę.

Zatrzymałem się przy krawężniku, wtedy, gdy psychiatryk zniknął mi wreszcie z oczu. Wybrałem numer do Rodrigueza. Liczyłem na to, że jest w swoim domu. Powinien być. Mieliśmy dzisiaj lekcje na rano, więc skończył jakąś godzinę temu.

— Co jest? — odebrał za pierwszym razem.

— Byłem u matki — odpowiedziałem beznamiętnie, nie owijając w bawełnę.

Tyle wystarczyło. Wiedział.

— Jestem u siebie. Możesz przyjechać — rołączył się, nie czekając aż odpowiem. Wiedział, że nie uzyska ode mnie nic więcej przez telefon.

Wjechałem z powrotem na szosę i pojechałem prosto pod ogromny, nowoczesny dom Marco.

Pamiętałem dawne czasy, gdy jeszcze przyjaźniłem się z Charlesem. Nie przepadałem wtedy za Rodriguezem. Nie to, że się nienawidziliśmy. Po prostu, kiedy moje życie zaczęło się sypać, nie potrafiłem na niego patrzeć. Miał bogatych, kochających rodziców, dwójkę rodzeństwa i dodatkowo, jakby było tego mało – grał na gitarze, w koszykówkę i (z racji pochodzenia), znał dobrze język hiszpański. Zawsze zadawałem sobie pytanie: Czym sobie na to wszystko zasłużył?

Teraz już wiedziałem, że życie potrafi w najmniej oczekiwanym momencie obrócić się przeciwko nam.

Najpierw jego młodsza siostra zginęła w wypadku. Potem jego rodzice się rozwiedli, a młodszy brat zamieszkał z dziadkami.

I teraz znowu zadawałem sobie pytanie: Czym sobie na to wszystko zasłużył?

Wysiadłem z pojazdu, zaraz po tym, gdy zaparkowałem tam, gdzie zwykle. Ruszyłem do drzwi i bez pukania wszedłem do środka.

Tak jak się spodziewałem, zastałem go na balkonie w jego pokoju. To było chyba jego ulubione miejsce.

— Jestem.

Usiadłem na krześle przy biurku, czekając aż wejdzie do środka, co po chwili zrobił. Położył się na swoim łóżku i na mnie spojrzał.

— Trzymasz się jakoś? — zapytał.

— Pytasz czy wiesz? — Wzruszył ramionami.

Przez chwilę po prostu siedzieliśmy, nic do siebie nie mówiąc. Nie była to niezręczna cisza. To była cisza, która przynosi ukojenie dla umysłu.

— Co zrobisz z tym zleceniem od Prezesa? — Pytanie przecięło tę błogą ciszę. Czasami miałem po prostu ochotę ukatrupić tego człowieka.

Tego pytania obawiałem się najbardziej. Nie chciałem nic mówić, bo nie wiedziałem co. Po raz pierwszy nie potrafiłem podjąć decyzji.

— Nie wiem — przyznałem w końcu szczerze. — Z jednej strony powinienem je wykonać, bo nie chcę, żeby przenieśli moją matkę, a z drugiej... — zawahałem się, próbując ostrożnie dobrać słowa. Jednak nie otrzymałem od niego szansy na tłumaczenie.

— A z drugiej? — zaśmiał się, choć nie było w tym ani odrobiny rozbawienia. To był dziwny śmiech. Śmiech człowieka, który nie wierzył w lepsze jutro. — Zależy ci na NIEJ — podkreślił ostatnie słowo tak, żebym sam się domyślił, o co mu chodzi.

— Na Williams? — prychnąłem kpiąco, bo wiadome było, że chodzi o nią.

— Dokładnie tak. I nie próbuj mi wmówić, że jest inaczej, bo gdyby tak nie było, to nie zastanawiałbyś się, czy wykonać to zlecenie.

Nie miałem nic do powiedzenia. Wiedziałem, że mówi prawdę, ale nie mogłem tego przyznać. Nie powinno mi na niej zależeć. Nie w tym życiu.

— A tak przy okazji. — Uśmiechnął się krzywo. To nie mogło wróżyć nic dobrego. — Pocałowałeś ją przy jej przyjacielu, dlatego że musiałeś to zrobić, czy może po prostu byłeś zazdrosny?

Przewróciłem oczami, zastanawiając się, czy na pewno dobrze zrobiłem przyjeżdżając tutaj. Rodriguez coraz bardziej mnie denerwował.

— Doszukujesz się czegoś, czego nie ma — odparłem obojętnie, na co uniósł tylko jedną brew.

— Swoją drogą... — Spoważniał nagle, siadając na brzegu łóżka. — Wiedziałeś, że ten koleś trafił do szpitala? I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zamieszany był w to sam Prezes.

Spiąłem się, wbijając uporczywie wzrok w przeciwległą ścianę.

— Scott Greyson — mruknąłem cicho, przypominając sobie tego gadatliwego nieudacznika. Szczerze go nie lubiłem. — Miesza się tam, gdzie nie powinien. Jak widać to są skutki jego dociekliwości.

Rozejrzałem się wokół, dłużej zatrzymując wzrok na gitarze Marco wciśniętej pod łóżko. Nie grał od kiedy zmarła jego siostra.

Nagle zadzwonił mój telefon. Moja reakcja była raczej do przewidzenia. Przyjąłem to z lekką rezerwą.

Cóż. Dzwonił Prezes.

Zwyczajowo nie odezwałem się, kiedy przeciągnąłem zieloną słuchawkę, tylko czekałem aż mężczyzna powie to, co chciał mi przekazać.

— Jutro na moście — zakomunikował, doskonale pamiętając, że to miejsce, gdzie byłem skłonny się pojawić. — O ósmej rano.

— Przyjadę — oznajmiłem niewzruszonym głosem. Znowu musiałem opuścić lekcje, co robiłem naprawdę rzadko.

— Nie sam. — Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, co takiego miał na myśli. — Pod twoją szkołą będzie czekał Victor. Odeskortuje cię na miejsce.

— Dlaczego? — Byłem chyba jedyną osobą, która nieraz odważyła się przeciwstawić Prezesowi bądź nawet podważyć jego autorytet. — Mogę sam...

— Nie — przerwał mi szorstkim tonem. — Nie tym razem.

Rozmowa dobiegła końca. Nie dał mi szansy na odpowiedź, więc musiałem przyjąć jego warunki. Nie podobało mi się to. Nie lubiłem być zależny od czyjejś woli.

— Czego chciał?

Zacisnąłem z całej siły dłoń na swoim telefonie z frustracji. Musiało to wyglądać co najmniej dziwnie, gdy moja twarz wyrażała absolutną pustkę. Tak jakbym wcale się tym nie przejął.

Pozory.

— Spotkania. Jutro.

Skinął nieprzekonany głową. Już na samym początku nie ufał Prezesowi i słusznie. Nawet jeśli mnie lubił, a ja go szanowałem, wiedziałem, że to najsprytniejszy i najbardziej bezwzględny człowiek, jakiego znałem. Każdy kolejny krok miał zaplanowany z najdrobniejszymi detalami i doskonale potrafił mieszać w głowie. Z pewnością nie był osobą godną zaufania.

— Wiesz, dlaczego chce się z tobą zobaczyć, prawda?

Domyślałem się powodu i nie byłem z tego zadowolony.

— Tak.

— Musisz zdecydować, czego chcesz.

Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Jednak nie było to takie proste, jak się wydawało.

— Wiem.

Już i tak czułem się wystarczająco wytrącony z równowagi, ale to niestety nie był koniec. Rodriguez postanowił zmienić temat i uchwycić się tego, który budził we mnie złość.

— Wiedziałeś, że do miasta wrócił Charles?

No co ty nie powiesz.

Bo to wcale nie tak, że zdążyłem się już z nim zobaczyć i raczej nie było to za przyjemne spotkanie.

— Po co mi to mówisz?

— Wiesz, że wrócił — stwierdził, nie zwracając uwagi na moje pytanie. — Co z tym zrobisz?

— Zamierzam go ignorować tak długo aż da mi spokój i się stąd wyniesie — zadeklarowałem niewzruszonym tonem głosu.

Jak to mówią?

Obojętność i powaga, brak emocji i rozwaga.

No dobra. Tylko ja tak mówię. Ale dzięki temu jeszcze jakoś żyję.

— Myślisz, że przyjechał tak po prostu?

Wkurzało mnie to już. Czułem się jak na przesłuchaniu.

— Jeszcze się nie nauczyłeś? — Wstałem i zmierzyłem go wściekłym spojrzeniem. — Zawsze jest powód.

Natychmiast opuściłem jego pokój i skierowałem się do drzwi wyjściowych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro