24. Znasz już trzy strony niepisanej wojny.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Byłam spóźniona. Doskonale zdawałam sobie z tego faktu sprawę. Jednak mimo to, uparcie stałam przed brązowymi drzwiami i czekałam aż ktoś mi otworzy. Nie po to się spieszyłam, żeby jeszcze teraz zrezygnować i odpuścić.

Kiedy w drodze powrotnej z komisariatu, Mike dowiedział się, że mam mieć korepetycje ze Scarlett Morton, nie mówił o niczym innym do końca trasy. I o ile znał dziewczynę jedynie z racji tego, że udzielała się w szkole, tak jej starszego brata, Logana, znał z powodu swojej popularności. Zdążył mi opowiedzieć ze dwie lub nawet trzy historie z jego udziałem.

Gdyby tak po krótce opisać Logana, skracając zdecydowanie zbyt długi wywód mojego przyjaciela, brzmiałoby to tak: czwartoklasista, maniak gier komputerowych, ma samochód. Nie wiedziałam, czemu to ostatnie było takie ważne, ale widocznie musiało w tym coś być, bo Jones podkreślił to kilkukrotnie. Tak jakby samochód był czymś w rodzaju trofeum dla płci męskiej.

Jakimś cudem udało mi się przekonać Clare, by podwiozła mnie do Scarlett. Całe szczęście było to po drodze, więc przekonywanie jej nie trwało długo. Jedynym warunkiem, jaki postawiła, było wysadzenie tam również Mike'a, ponieważ „nie miała ochoty dłużej się z nim użerać". Zastrzegała się, że jeśli nie wysiądzie, to sama go wyrzuci.

— Do zobaczenia! — zwrócił się do kobiety Mike, kiedy oboje wysiedliśmy na chodnik. Szczerzył się szeroko. Mało brakowało do przekroczenia jej granicy cierpliwości, ale on nie zwracał na to uwagi.

— Mam nadzieję, że nigdy. — Skrzywiła się, zaciskając dłonie na kierownicy, a kiedy on zatrzasnął drzwi, natychmiast odjechała.

Jones pożegnał się ze mną i odszedł w tylko sobie znanym kierunku, jednocześnie rozmawiając z kimś radośnie przez telefon.

Dom, w jakim mieszkała blondynka nie odbiegał zbytnio od innych w tej okolicy. Miał jasny kolor, brązowy dach i był otoczony trawnikiem. Drzwi, przy których stałam były wykonane z drewna i miały prostokątne okienko. Po kolejnym już naciśnięciu dzwonka, zobaczyłam jak ktoś podchodzi do nich i przekręca klucz w zamku, otwierając je przede mną.

— Hej Rosalie! — odezwała się wesoło Scarlett, wpuszczając mnie od razu do środka.

Wydusiłam krótkie „cześć", co chyba nie zabrzmiało zbyt miło. Na szczęście dziewczyna nie zwróciła na to większej uwagi. Zdjęłam buty oraz cienką kurtkę, którą miałam na sobie. Powiesiłam ją na wieszaku zamontowanym na ścianie.

Nie miałam ochoty na korepetycje, ale stwierdziłam, że lepiej mieć to już za sobą. Poza tym, łatwiej mi będzie dzięki temu oderwać się od ciągłych problemów.

Moją głowę zaprzątały teraz bieżące sprawy. Może byłam niedojrzała. Clare miała rację – wciąż byłam tylko głupim dzieckiem. Nie potrafiłam sobie poradzić z natłokiem myśli i zdarzeń, które były dla mnie za wysoką poprzeczką.

Nie wiedziałam, że ojciec jest poszukiwany. Gdybym choć trochę interesowała się swoją sytuacją i martwiła o życie moje i moich przyjaciół, nie ignorowałabym tak oczywistego aspektu. Przecież mogłam się tego spodziewać, ale nadal starałam się myśleć o nim jak najrzadziej. Niestety intuicja podpowiadała mi, że sprawa z nim związana nie została jeszcze zakończona, a on nie da mi tak szybko spokoju.

— Rosalie? Co o tym myślisz? — Uświadomiłam sobie, że ktoś zadał pytanie, niewątpliwie skierowane do mnie. (No chyba, że w pobliżu był ktoś jeszcze o identycznym imieniu).

— O czym myślę? — Otrząsnęłam się i wpadłam na Scarlett, bo bez żadnej zapowiedzi zatrzymała się w miejscu, przyglądając mi się z lekką podejrzliwością.

— Słuchałaś, co do ciebie mówiłam? — oburzyła się, zakładając ramiona na klatce piersiowej, po czym, ku mojemu zdziwieniu, uśmiechnęła się do mnie.

Wciągnęłam powietrze do płuc i już otworzyłam usta, by przytaknąć, jednak coś mnie powstrzymało.

Bądź wreszcie szczera. To idealny początek.

Postanowiłam posłuchać głosu podświadomości.

— Nie — przyznałam, wzdychając. — Ani trochę.

Blondynka zaśmiała się cicho, na co odetchnęłam z ulgą.

— Tak myślałam. — Dopiero teraz zauważyłam, że trzyma w ręku jakiś zeszyt. — Poczekaj tutaj chwilę, muszę powiedzieć coś Loganowi. — Postawiła zaledwie trzy kroki w stronę korytarza, po czym odwróciła się w moją stronę, jakby sobie o czymś przypominając. — Logan to mój starszy brat.

— Wiem. — Skinęłam automatycznie głową.

Nie dała po sobie poznać, czy była zaskoczona tym, co powiedziałam, bo już po chwili zniknęła za drzwiami po lewej. Nawet stąd słyszałam ich rozmowę. Nie chciałam podsłuchiwać rzecz jasna, po prostu ciężko mi było nie słuchać.

— Mama mówiła, że ciotka Jossie przyjeżdża jutro, więc masz ogarnąć pokój — oznajmiła bratu dobitnie. Zaczęłam mu współczuć. Nie lubiłam porządków.

— Po co mam sprzątać, skoro i tak nie będzie tu wchodzić? — zapytał jakiś głos. Momentalnie przyznałam mu rację. Od razu polubiłam tego człowieka.

— Ty nie bądź taki mądry, bo głupich zabraknie — skomentowała jego słowa i zdawałoby się, że to już koniec ich rozmowy, ale on nie był jej dłużny.

— Jak to? — udał zdziwionego, choć nawet nie widząc jego twarzy, mogłam stwierdzić, że powstrzymuje się od śmiechu. — Przecież jesteś jeszcze ty.

— Bierz się do roboty, a nie — rzuciła lekko poirytowana Scarlett. — Cytuję mamę: „Tam ma lśnić!"

— Cytuję samego siebie: „Tam są drzwi, jakbyś nie widziała".

— Jak to jest możliwe, że jesteśmy rodzeństwem? — prychnęła w odpowiedzi.

Po chwili zobaczyłam jej sylwetkę wyłaniającą się z pomieszczenia i kręcącą ze śmiechem głową.

— Też cię kocham, siostra! — Dobiegł nas jeszcze głośny krzyk.

Obie cicho się zaśmiałyśmy i ruszyłyśmy do jej pokoju. Zanim zdążyłam przekroczyć próg, przystanęła w miejscu i zwróciła się do mnie z uśmiechem.

— Mów mi Scar, jeśli chcesz — zaproponowała. — Tak jest krócej.

— W porządku. — Wzruszyłam ramionami, bo dla mnie nie miało to większego znaczenia. — Tak więc, Scar. Od czego zaczniemy?

— Od początku, ma się rozumieć!

~*~

— Cholera jasna! — krzyknęłam, kiedy drzwi autobusu zamknęły się tuż przed moim nosem. Skierowałam w stronę kierowcy kilka wspaniałych epitetów, bo nie miałam wątpliwości, że mnie zauważył. Zauważył i zignorował! Bezczelny palant!

Nie kopałam w przystanek, bo nie chciałam przywoływać Ace'a. Miałam wrażenie, że posiada on jakiś radar, który w najmniej oczekiwanym momencie pozwala mu pojawić się w moim pobliżu.

Przyznam, że przez chwilę zastanawiałam się, gdzie go wywiało. Nie pojawił się w szkole, a później też nigdzie go nie widziałam. Nie to, że chciałam się z nim zobaczyć, po prostu przyzwyczaiłam się do jego obecności.

— Jak odpadną mi nogi, to znajdę cię, ty przeklęty kierowco i przejadę autobusem! — wygrażałam się, zupełnie pomijając fakt, że gdyby rzeczywiście odpadły mi nogi, to nie mogłabym wcisnąć pedału gazu, a co za tym idzie, nie przejechałabym mężczyzny, siedząc za kółkiem. Walić logikę. Ważne, że moje groźby były w stu procentach poważne.

Zmierzałam piechotą w kierunku domu Clare. Przynajmniej miałam nadzieję, że to w tę stronę. Ufałam swojej niezawodnej intuicji.

W końcu, przechodząc obok kolejnego, jednorodzinnego domku, zdenerwowałam się i wyciągnęłam z kieszeni telefon, wpisując adres w GPSa.

Mogłaś zrobić to od razu.

Tak, mogłam. Ale chciałam sobie udowodnić, że mam świetną orientację w terenie. I jak się okazało, jest ona bezbłędna!

Teoretycznie mogłam po prostu zadzwonić do Mike'a bądź Heatha, ale nie chciałam zawracać im głowy. Przecież według map dom znajdował się całkiem niedaleko.

Całkiem niedaleko to pojęcie względne. Można by uznać, że to „całkiem niedaleko" właściwie odnosiło się bardziej do odległości na mapie niż w terenie.

Prychnęłam z irytacją i przyspieszyłam kroku, mimowolnie przypominając sobie, że samotne spacery – nawet jeśli masz w pobliżu jakichś nieznajomych, zajętych własnymi sprawami – bywają niebezpieczne.

Przełknęłam ślinę. Bywają bardzo niebezpieczne i mogą być jeszcze gorsze w skutkach. Coś na ten temat wiedziałam.

I wtedy zadzwonił telefon.

— Chyba sobie ze mnie jaja robicie! — krzyknęłam do nikogo konkretnego, ale zauważyłam, że dziewczyna idąca z psem na smyczy spojrzała na mnie podejrzliwie. Prawdopodobnie zastanawiała się, czy jestem obłąkana. Miałam to gdzieś.

Kiedy odczytałam dwa słowa na ekranie telefonu, brzmiące „Numer zastrzeżony", najzwyczajniej w świecie zaczęłam się śmiać, jakby coś mnie opętało. Dziewczyna z psem zaczęła praktycznie biec, oglądając się za mną z lękiem. To tylko jeszcze bardziej spotęgowało mój śmiech.

Świat sobie ze mnie kpił. Świat sobie ze mnie jawnie kpił, a ja śmiałam się wniebogłosy, przyglądając się wibrującej komórce w mojej dłoni.

Raz się żyje?

No cóż, zdążyłam już nieraz przekonać się, jak blisko krawędzi tego jednego życia można stanąć. Chyba nie miałam nic do stracenia.

Mogłam to przemyśleć, zrobić cokolwiek. Ale po co? I tak byłam idiotką.

Idiotką z marnym poczuciem humoru i pesymistycznym podejściem do życia.

A co robią idioci? Działają impulsywnie.

Odebrałam.

Nie wiedziałam jeszcze, że jest to prawdopodobnie jeden z najważniejszych, a zarazem najstraszniejszych telefonów, jakie mam okazję odebrać.

— Halo? — rzuciłam, jakby od niechcenia, a w moim głosie można było z łatwością wyczuć nutkę rozbawienia pomieszanego z zaciekawieniem.

— Witaj Rosalie — odezwał się niski, męski głos, ale miałam wrażenie, że słyszę go po raz pierwszy. Nie rozpoznałam osoby po drugiej stronie. — Widzę, że humor ci dopisuje.

— A co? Dzwonisz po to, żeby mi go zepsuć? — prychnęłam. — Kimkolwiek jesteś — dodałam, prowokując go do przedstawienia się.

— Przyznam, że już teraz mogę stwierdzić, że jesteś łudząco podobna z charakteru do Jake'a. — Zaskakująco łatwo zmienił temat, a ja aż przystanęłam, czując jak po plecach przechodzą mi dreszcze. Nie dość, że ten człowiek znał mnie, to jeszcze mojego ojca. Zrobiło mi się gorąco mimo zimna panującego na dworze.

— A kim ty jesteś, co? — zminimalizowałam drżenie głosu i w duchu aż się ucieszyłam z tej pewności siebie. Nawet jeśli była udawana. — Czyżby Harold? — zaryzykowałam.

— Widzę, że poznałaś już kolejnego kompana. Jednak tylko on był na tyle głupi, by posługiwać się swoim prawdziwym imieniem. Pomijając Jake'a, ale jego znało dużo osób jeszcze zanim wdepnął w to bagno, więc musimy mu to wybaczyć.

— Mógłbyś mi w końcu odpowiedzieć na poprzednie pytanie? — zniecierpliwiłam się, mając już dość tego, że nie jestem świadoma, z kim mam przyjemność rozmawiać.

— U Jake'a pokłady cierpliwości też zwykle szybko się kończyły. Masz szczęście. Ja jestem wyjątkowo cierpliwym człowiekiem. — Już otworzyłam usta, by na niego nawrzeszczeć, ale on ciągnął dalej. — Naprawdę jeszcze się nie domyśliłaś, kim jestem? Sądziłem, że należysz do ludzi inteligentnych. Na pewno już o mnie słyszałaś.

Prezes.

Nie odpowiedziałam, pozwalając, żeby mówił dalej.

— Nie lubię słów. Nie lubię mówić. Dla ciebie zrobiłem wyjątek, skarbie.

— Nie mów tak do mnie — warknęłam, rozzłoszczona.

— Jak się już pewnie domyśliłaś, w mieście nazywają mnie Prezesem, jakkolwiek można by to odebrać.

Człowiek, którego bał się nawet Mroczny Książę. Albo nie tyle się go bał, co miał do niego respekt i szacunek.

Och.

— Wielu ludzi dla mnie pracowało. Wielu wyleciało z roboty. Nie muszę ci chyba mówić, jakie mogą być skutki nieposłuszeństwa. Poza tym, przecież znasz jedną osobę, która wciskała nos w nie swoje sprawy, prawda?

— O co ci...?

— Wiem o tobie wszystko, mam swoich obserwatorów. Myślałaś, że ten złotowłosy chłopaczek, który się przy tobie kręcił, po prostu się obraził? Nie dziwiło cię to, że zniknął?

Scott... Scott... Scott...

Mój mózg się chyba zaciął.

— Co mu zrobiłeś? — wyszeptałam cicho, ale nadal wystarczająco wyraźnie, żeby zrozumiał. Zdałam sobie sprawę, że nie chcę grać w tę grę.

To już od dawna nie była tylko i wyłącznie gra.

— Nie powiedzieli ci? Uwierz mi, łatwo się tego dowiesz. Nie chcę marnować czasu na zbędne tłumaczenia. Dasz sobie radę.

— Zapłacisz za to — powiedziałam gorzko, zaciskając jedną z dłoni w pięść. — Zapłacisz za to własnym życiem!

— Nie sądzisz, że rzucanie pustych gróźb na wiatr jest trochę nierozsądne?

Coraz bardziej miałam wrażenie, że mężczyzna bardzo dobrze się bawi. Że rozstawia sobie nas wszystkich jak nic niewarte pionki. Że to on pociąga za sznurki i nami manipuluje. Że zna każdy nasz kolejny krok.

Przerażało mnie to.

— Znasz już trzy strony niepisanej wojny, Rosalie Williams. Twojego zdradzieckiego ojca, chciwego Harolda i moją. Po której stronie się opowiesz? Wybierz mądrze. — rozłączył się, nie pozostawiając mi szansy na odpowiedź. To chyba dobrze. Nie potrafiłam nic z siebie wykrztusić.

Niepisana wojna? O co mu chodziło? Czyżby Prezes, Harold i mój ojciec mieli jakieś prywatne porachunki?

A ty byłaś w samym sercu tej wojny.

Zadrżałam i z przerażenia musiałam się aż podeprzeć jedną ręką ściany budynku obok mnie. Musiałam przyswoić to, co właśnie do mnie dotarło.

Przed chwilą rozmawiałam z samym Prezesem.

I co zrobiłam potem? Zamiast biec szybko do domu i zapomnieć o tym, co się stało, stałam w miejscu, wpatrując się jakby z nabożną czcią w listę kontaktów.

Skoro już postanowiłam działać nieprzemyślanie i improwizować, kolejny mój czyn także nie należał do najrozsądniejszych. Przyznaję się, jestem głupia. Nadszedł ten dzień, gdy wreszcie muszę się z tym pogodzić. Przecież ludzie jakoś z tym żyją, prawda?

Dobrze wiedziałam, na jaki numer patrzę. Musiałam to zrobić. Zadzwonić do niego.

Wybrałam numer do Ace'a.

Dlaczego? Powód był prosty. Chciałam wiedzieć, co się stało z Greysonem, a on należał do nielicznych osób, które mają kontakt z Prezesem. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że Moyer został poinformowany o miejscu pobytu mojego przyjaciela, a nawet jeśli się myliłam, warto było spróbować.

Pierwszy sygnał.

Czas przelatywał mi między palcami. Gdzieś w oddali rozległo się głośne szczekanie psa.

Drugi sygnał.

Stanęłam pod lampą przy chodniku i zerknęłam na pokrywę od studni kanalizacyjnej na środku jezdni.

Trzeci sygnał.

Z dachu budynku naprzeciwko mnie w powietrze wzbiły się dwie wrony.

Nie odebrał.

Przecież Scott może równie dobrze walczyć o życie! Jaka ja byłam egoistyczna! Myślałam, że on się obraził, a nie pomyślałam, że ma kłopoty!

Rozejrzałam się gorączkowo po otoczeniu, ale nic nie przyszło mi na myśl. Przecież to byłoby głupie, gdybym teraz tak po prostu zjawiła się u Ace'a. Nie wiedziałam nawet, czy zastałabym go w domu.

Wiedziałam natomiast, gdzie mniej więcej się znajduję. Zastanawiałam się, czy miałam pecha, czy raczej szczęście, bo po oszacowaniu, czy bliżej mam do niego, czy do Clare, stwierdziłam jednoznacznie, że już i tak mogę go odwiedzić.

Najpierw przebyłam krótki odcinek chodnikiem przy jezdni, przypominając sobie, że chłopak mieszkał w dzielnicy domków jednorodzinnych po lewej stronie ulicy. W oddali majaczył most Gateway, rozświetlony o tej porze światłami i rzucający cień na taflę wody w rzece. Most był piękny, ale za każdym razem, gdy spoglądałam w jego stronę przypominały mi się słowa Moyera.

Jego ojciec zginął, skacząc z tego mostu.

Zapamiętałam tę złość w granatowych oczach, które nie potrafiły zniknąć z mojego umysłu.

Miałam mieszane uczucia. Zależało mi na tym, żeby dowiedzieć się, gdzie jest Greyson, więc priorytetem było dla mnie zdobycie informacji na ten temat. Nie miałam natomiast pojęcia, czy uda mi się coś uzyskać od osoby, która jego losem nie przejmowała się wcale. Nie zapominajmy także o tym, że Ace mógł nie wiedzieć.

Już z odległości kilkuset metrów rozpoznałam ten budynek. Choć nie wyróżniał się zbytnio, miał kilka cech, które były dla niego charakterystyczne. Na podwórku nie było czarnego samochodu, ale pocieszałam się myślą, że stoi w garażu. Coś, co z pewnością przerażało mnie najbardziej, to okno na poddaszu, które zabito deskami. Prezentowało się jak miejsce z horroru. Nie miałam okazji przekonać się, co znajduje się na górze, a i sam Ace nie za bardzo kwapił się do rozmowy na ten temat. Wolałam więc na razie nie wiedzieć. Może kiedyś się dowiem.

Wszystkie światła były pogaszone, więc panowała całkowita ciemność, a to nie zachęcało do odwiedzin. Dziwiło mnie to, bo przecież nie było aż tak późno, chociaż chłopak mógł już spać. Było jakoś po ósmej wieczorem.

Nie uciekłam stamtąd, choć bardzo mnie do tego ciągnęło. Przeszłam przez furtkę i podeszłam do znajomych drzwi, z lekkim zawahaniem pukając. Odpowiedziała mi głucha cisza.

Może nie ma go w domu.

Nie chciałam nawet przez chwilę myśleć, że zmarnowałam jedynie czas, więc zapukałam po raz kolejny. Chwilę później znowu. Do skutku.

I kiedy byłam zawiedziona i miałam się już odwrócić, by odejść, w zamku zazgrzytał klucz, a drewniana powłoka uchyliła się nieznacznie. Ze środka sączyło się słabe światło, więc już nie było tu tak strasznie ciemno. Jednak zastałam go w domu.

Moyer otworzył szerzej drzwi, ale nie wpuścił mnie do środka. Po raz pierwszy widziałam go w takim wydaniu. Miał na sobie szare dresy i białą koszulkę z krótkim rękawem. Brązowe włosy były ułożone niedbale, odstając we wszystkie strony, a ciemnoniebieskie oczy miał podkrążone.

Patrzył na mnie z taką niechęcią i powagą, że dotarło do mnie, iż nie chciał widzieć nikogo na oczy. Być może właśnie go obudziłam.

— Czego chcesz, Williams? — odparł typowym dla siebie, niewzruszonym tonem głosu. Oparł się bokiem o framugę drzwi i zlustrował mnie nieprzychylnym wzrokiem.

— Też się cieszę, że cię widzę, Moyer — burknęłam sarkastycznie, przewracając oczami.

— Nie mam dla ciebie czasu — uciął krótko i odsunął się, łapiąc za klamkę i ciągnąc ją w swoim kierunku, ale ja byłam szybsza. Wstawiłam stopę w szczelinę między framugą a drzwiami, powstrzymując go przed zamknięciem ich przed moim nosem.

Uśmiechnęłam się złośliwie, przypominając sobie wcześniejsze zachowanie kierowcy autobusu.

— Co znowu? — zapytał Ace, wrzucając w zwyczajną beznamiętność odrobinę złości. Miał mnie dość. Stanął naprzeciwko, przeczesując palcami prawej dłoni swoje roztrzepane włosy i piorunował mnie wyczekującym wzrokiem.

— Mam do ciebie sprawę — przeszłam do sedna, niecierpliwiąc się już trochę. Chłopak zmarszczył brwi, po czym westchnął niezadowolony.

— To coś ważnego? — Nie odpowiedziałam, ale chyba zrozumiał, że gdyby chodziło o błahostkę, nie nachodziłabym go o takiej porze. Chociaż ostatnimi czasy miałam coraz głupsze pomysły, więc kto wie? — Mów.

— Może wpuścisz mnie do środka? — zasugerowałam niepewnie. Miałam dziwne przeczucie, że było z nim dzisiaj coś nie tak. — Zimno jest — dodałam i zadrżałam, bo w końcu zbliżała się zima, a trwająca jesień nie była już taka ciepła, jak na samym początku.

Nie skomentował tego ani słowem, jednak przesunął się odrobinę, żebym mogła wejść do jego domu.

Stanęłam w przedpokoju i poczekałam aż zamknie za sobą drzwi. Oparł się o nie plecami, zakładając ramiona na klatkę piersiową. Jego twarz była bez wyrazu. Nie potrafiłam utrzymać z nim kontaktu wzrokowego, więc spuściłam głowę, wbijając spojrzenie w podłogę. Wahałam się nad doborem słów, bo mogły one zaważyć nad tym, czy mi pomoże.

— Chciałbym ci uświadomić, że nie potrafię czytać w myślach, więc byłoby miło, gdybyś jednak się odezwała.

Uniosłam głowę na kilka sekund, po czym znowu odwróciłam wzrok, splatając razem palce obu dłoni.

— Więc... — odchrząknęłam. — Chodzi o Scotta. — Odwróciłam głowę w jego stronę. Miał uniesioną jedną brew, poza tym trwał w takiej samej pozycji, od kiedy zamknął drzwi. Jego oczy nie wyrażały żadnych emocji.

— I co ja mam z tym wspólnego?

— Wiem, że pracujesz dla Prezesa i możesz wiedzieć, gdzie on się znajduje — powiedziałam, przywołując na twarz maskę powagi, chociaż nie miałam pojęcia, czy Ace zechce mi pomóc. Był wieczną zagadką. — Wiem też, że Greyson był w jakiś sposób wmieszany w...

— Jak się dowiedziałaś? — przerwał mi z dziwną nutą w głosie, a jego oczy pociemniały. Zadrżałam. Tym razem nie z zimna, a ze strachu.

— Scott kiedyś wspominał, że też pracował dla Prezesa. On sam zadzwonił do mnie dzisiaj — odrzekłam tak, jakby to nie było nic specjalnie ważnego. Jakbym w żadnym stopniu się tym nie przejęła.

— Rozmawiałaś z nim? — Mogłabym przysiąc, że zabrzmiał na zdziwionego tym, co powiedziałam, a jednocześnie wściekłego.

Pokiwałam głową w odpowiedzi na jego pytanie, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły.

— Co ci powiedział?

Nie ufałam mu na tyle, by przyznać się do wszystkiego, co mężczyzna mi przekazał, więc poprzestałam na ogólnikach.

— Mówił o Scottcie. Że jest przykładem. Że ucierpiał za nieposłuszeństwo — wytłumaczyłam, pomijając większość faktów.

Znasz już trzy strony niepisanej wojny, Rosalie Williams.

Wypuściłam z ust wstrzymywane przez moment powietrze.

— Powtórzę moje wcześniejsze pytanie — rzekł dobitnie. — Co ja mam z tym wspólnego?

Chciałam stąd uciec. Wolałam sama znaleźć swojego przyjaciela niż teraz błagać o pomoc samego Mrocznego Księcia. Ale tak było szybciej.

— Pomyślałam, że mógłbyś wiedzieć coś... — urwałam, zagryzając ze zdenerwowania wargę — ...na ten temat — dokończyłam już ciszej.

— Dlaczego miałbym coś wiedzieć?

Zamknęłam oczy. Już i tak pogrzebałam swoją dumę, żeby poprosić go o pomoc.

— Pracujesz dla Prezesa — powiedziałam.

— I myślisz, że on mi o wszystkim mówi? I czemu miałbym interesować się jakimś idiotą, który wpakował się w kłopoty?

Zacisnęłam obie dłonie w pięści.

— Dobra, nieważne — warknęłam, próbując odsunąć go od drzwi, żeby wydostać się na zewnątrz. — Zapomnij, że do ciebie przyszłam.

Nie drgnął ani o milimetr, wciąż wpatrując się we mnie beznamiętnym wzrokiem.

— Skoro już postanowiłaś zmarnować mój czas, wolałbym coś z tego mieć — oznajmił, nie pozwalając mi wyjść.

— Żartujesz sobie? — wydusiłam z niedowierzaniem, ale wyglądał na w pełni poważnego.

— Powiedzmy, że miałbym jakieś informacje — rzucił, a ja zyskałam promyk nadziei. Liczyłam na to, że uda mi się coś wartościowego uzyskać. — Co zyskam w zamian?

O tym nie pomyślałam. Przecież było wiadome, że on nie robi nic bezinteresownie.

— A czego chciałbyś w zamian? — zaryzykowałam.

— Wisisz mi przysługę — rzucił bez zastanowienia. — Pamiętaj o tym.

Pokiwałam głową, chcąc jak najszybciej stąd wyjść.

— To powiesz mi, gdzie jest Scott? — spytałam niecierpliwie.

— Powiem. — Odepchnął się od drzwi i poszedł w głąb domu.

Zastanawiałam się, co on robi, ale postanowiłam po prostu poczekać. Jak się okazało, poszedł się przebrać i wrócił już po chwili. Miał czarne dżinsy zamiast dresów, a na koszulkę zarzucił czarną katanę z białym futerkiem. Dobra, wcale nie wyglądał źle.

Wyglądał wręcz perfekcyjnie.

Przełknęłam ślinę i odwróciłam głowę. Coś zabrzęczało, więc mimowolnie zerknęłam w tamtą stronę. Ace trzymał w dłoni klucze.

— Jedziemy do szpitala. Podwiozę cię na miejsce — poinformował mnie, zakładając białe buty. — I tak mam jeszcze coś do załatwienia.

Nie protestowałam, chociaż wydawało mi się dziwne, że wcześniej nie wyglądał na kogoś, kto dzisiejszego dnia będzie opuszczał dom. Nagle przypomniało mu się, że musi gdzieś pojechać?

Jeszcze się nie nauczyłaś, że on jest chodzącą tajemnicą?

Cóż. Pamiętałam wciąż te słowa, które zdawały się wręcz idealnie odnosić do czynów Moyera.

Zawsze jest powód.

Wyszliśmy na dwór, a chłopak zakluczył budynek i ruszył w stronę garażu. Przez cały czas starałam się ignorować fakt, że prezentował się on nienagannie. Co się ze mną działo?

Kiedy wyjechał czarnym samochodem, wsiadłam na przednie miejsce pasażera. Dziwiło mnie to, że choć Ace nie mieszkał w jakiejś bogatej dzielnicy, jego samochód mógł kosztować majątek. Nowoczesny, lśniący i sportowy. Podejrzewałam, że mógł to być podarunek od Prezesa.

Na początku, kiedy wyjechaliśmy na drogę, panowała cisza. Ace jedną ręką zmieniał biegi, a drugą manewrował kierownicą, praktycznie zapominając o mojej obecności. Oparłam bok głowy o fotel i spod przymrużonych powiek przyglądałam się temu, jak chłopak prowadzi. Wydawał się być do tego wręcz stworzony.

Wiem, że być może większość osobników płci męskiej uwielbiało jazdę za kółkiem, więc on nie był wyjątkiem. Ale spójrzmy chociaż na Jonesa. Był wspaniałym przyjacielem, ale z pewnością nie urodził się, by być doskonałym kierowcą.

Moyer jeździł szybko, ale rozważnie. Był opanowany i spokojny, a kiedy wyprzedzał bądź skręcał w inną ulicę, robił to tak płynnie, że nie dało się mu niczego zarzucić. Zgadywałam, że jeszcze nigdy nie otrzymał mandatu.

Niebo było już granatowe, swoją barwą przypominało jego oczy. Z racji tego, że było już dosyć ciemno, na jego twarz padało światło lamp ulicznych i banerów reklam. Od kiedy wyjechaliśmy na szerszą szosę, na chodnikach pojawiło się więcej przechodniów, a ciąg samochodów się zagęścił. W końcu stanęliśmy w korku. Szatyn westchnął cicho.

— Gapisz się. — Niemalże podskoczyłam w miejscu, kiedy się odezwał. Nie odwrócił głowy w moją stronę, więc zdziwiłam się, że zauważył. Mimo to, nie oderwałam od niego wzroku.

— Po to mam oczy. — Wzruszyłam ramionami, na co on spojrzał w moim kierunku.

Nie wyrażał żadnych emocji, oprócz lekkiego znudzenia, co było już dla niego normą. Czasami widoczne były przebłyski tego, co dusił w sobie, ale te momenty były tak rzadkie, że aż prawie nieuchwytne.

Jeden kosmyk brązowych włosów opadał mu na czoło, co dodawało mu uroku i odejmowało trochę tej aury niebezpieczeństwa, która go otaczała. Uniosłam bezwiednie prawą dłoń i odgarnęłam go lekko do tyłu, właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, co robię. Dopiero po chwili zamarłam skołowana, zauważając, że chłopak się we mnie wpatruje.

Opuściłam zażenowana rękę i odwróciłam szybko głowę, wyglądając automatycznie za okno. Miałam nadzieję, że się nie zarumieniłam. Jeszcze tego by brakowało.

Ace nie skomentował mojego czynu ani słowem. Jedyną oznaką tego, że nie spodziewał się po mnie czegoś takiego było to, że ruszył z chwilowym opóźnieniem, gdy ktoś z tyłu zatrąbił.

Tym razem cisza była odrobinę niezręczna. Serce szybciej mi biło, a zażenowanie, które czułam, nie pozwalało mi się odezwać.

Po dłuższym czasie wjechaliśmy na parking szpitala. Automatycznie wciągnęłam powietrze do płuc, zastanawiając się, w jakim stanie jest Greyson. Budynek był wysoki, miał szerokie okna i ogromne drzwi wejściowe. Już miałam wysiąść, kiedy zatrzymał mnie głos Ace'a.

— Poczekaj — rzucił, ale unikałam jego wzroku. — Nie chodziło tylko o niego, prawda?

Teraz nie umiałam się powstrzymać i spojrzałam w jego stronę, zatrzymując wzrok na granatowych oczach.

— Co masz na myśli? — wyszeptałam skonsternowana.

— Tego twojego przyjaciela — przyznał szczerze, zdejmując dłoń z kierownicy. — Prezes nie dzwoniłby tylko po to, by poinformować cię o jego stanie.

Spięłam się nieznacznie, co chyba zauważył. Wypuściłam drżący oddech spomiędzy ust i zamknęłam oczy.

— Dzwonił po to, by namieszać ci w głowie. Zgaduję, że wspominał o twoim ojcu, żeby łatwiej wpłynąć na twoje emocje. Mam rację?

Znasz już trzy strony niepisanej wojny.

Sama nie wiem, czemu te słowa wciąż huczały w mojej głowie. O mało nie wypowiedziałam ich na głos. Na szczęście w ostatniej chwili się powstrzymałam.

— Wiem, że mam rację — oznajmił, kiedy otworzyłam oczy. Jak się okazało, nadal trwał w tej samej pozycji, nie przerywając kontaktu wzrokowego.

Bałam się, że gdybym spędziła choć kilka minut dłużej w tym pojeździe, zrelacjonowałabym mu całą rozmowę ze szczegółami. Otworzyłam więc przednie drzwi i wystawiłam jedną nogę na zewnątrz, wciąż patrząc mu prosto w oczy.

— Pamiętaj, że nie każdemu możesz ufać — ostrzegł mnie, kiedy zobaczył, że zawahałam się przed natychmiastową ucieczką. — Do zobaczenia, Williams.

— Do zobaczenia, Moyer — pożegnałam go cicho i odwróciłam się gwałtownie, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi.

Zrobiłam to za głośno?

Nie, wcale.

No cóż. Zwiałam z miejsca zbrodni, zanim szatyn zdążył wysiąść i zamordować mnie wzrokiem.

Nienawidziłam szpitali. Było to miejsce, które śniło mi się w najgorszych koszmarach, a samo przekroczenie budynku od razu powodowało napływ wspomnień. Pamiętałam te wszystkie dni, gdy siedziałam w podobnym do tego szpitalu. Strach, rozpacz i żal były przewodnimi uczuciami, wzbierającymi w większości ludzi.

Owszem, zdarzały się też przypadki radości, gdy ktoś wyzdrowiał bądź się urodził. Jednak ja, z racji tego, że moje życie było istną katastrofą, nie dostrzegałam tych uśmiechów i powszechnego szczęścia.

Weszłam do szpitala i od razu uderzył mnie ten zapach oraz chłód. Niemal mechanicznie pokonałam odległość dzielącą mnie od pielęgniarki w krótkich, rudych włosach, która uśmiechnęła się przyjaźnie, gdy tylko zobaczyła mnie na oczy.

— W czym mogę pomóc? — odezwała się miło, a ja aż zaniemówiłam, bo nie byłam przyzwyczajona do takiej serdeczności wśród służby zdrowia.

— Scott Greyson — wydusiłam niemrawo, omiatając ściany nieprzytomnym wzrokiem. — Mogłaby Pani powiedzieć mi, w jakiej sali leży?

— Przykro mi, ale czas odwiedzin się skończył. — Wyraz jej twarzy naprawdę wyrażał współczucie, więc nie były to tylko puste słowa.

— Bardzo mi na tym zależy — poprosiłam błagalnym tonem. — Tylko chwila. Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, że go tutaj znajdę.

— W porządku. Jesteś kimś z rodziny?

Praktycznie wmurowało mnie w podłogę. Przecież nie mogli udzielić informacji osobie, która nie była spokrewniona z pacjentem.

— Jestem jego siostrą.

Może był to głupi pomysł, ale nie mogłam już cofnąć czasu. Poczułam ukłucie w klatce piersiowej, kiedy zrozumiałam, że znowu skłamałam. Miałam z tym skończyć.

Kobieta westchnęła i uśmiechnęła się zatroskana.

— Nie jesteś jego siostrą, prawda? — Wytrzeszczyłam oczy, zastanawiając się, jak mnie przejrzała. — Wyglądasz bardziej na zestresowaną niż przerażoną. Poza tym, o ile dobrze pamiętam, jego rodzina była tu już jakieś dwa dni temu.

— Dwa dni temu? — powtórzyłam jak echo jej słowa.

Czyli trafił do szpitala jeszcze tego samego dnia, kiedy się pokłóciliśmy.

— Wydaje mi się, że dwa. — Pokiwała głową. — Jesteś jego dziewczyną?

Zaśmiałam się cicho.

— Przyjaciółką — odpowiedziałam. — Istnieje jakakolwiek szansa, że dowiem się, w jakim on jest stanie?

Pielęgniarka zmarszczyła brwi, myśląc przez chwilę, czy warto złamać parę zasad. W końcu podjęła decyzję.

— Dobra. Zaprowadzę cię tam — uśmiechnęła się. Otworzyła jeden z notesów leżących przed nią na blacie i przez chwilę czegoś w nim szukała. Zatrzymała się na jednej ze stron, po czym zatrzasnęła go i odłożyła na bok. Wyszła zza lady, uchyliła drzwi opatrzone tabliczką „Dla personelu" i zniknęła za nimi. Wróciła już bez biało-niebieskiego stroju, jaki wcześniej miała na sobie. Teraz ubrana była w zwyczajną bluzkę w paski i czarne spodnie.

Po chwili zza tych samych drzwi wyszła starsza od niej kobieta. Wyraz jej twarzy nie zachęcał bynajmniej do rozpoczęcia z nią rozmowy. Emanowała jawną niechęcią. Zlustrowała mnie nieprzychylnym wzrokiem i usiadła na miejscu wcześniej zajmowanym przez rudowłosą.

— Masz szczęście, właśnie kończę swoją zmianę. — Usłyszałam od niej samej i zostałam pociągnięta za rękę w stronę windy po prawej, gdzie się zatrzymałyśmy. Byłam trochę zaskoczona takim bezpośrednim zachowaniem, ale starałam się nie dać tego po sobie poznać.

— Gdyby ktoś pytał, jesteś moją kuzynką — zdecydowała radośnie. Przytaknęłam niepewnie, nie protestując.

Wjechałyśmy windą na piąte piętro i skręciłyśmy w jeden z korytarzy.

— Słuchaj, nie możesz wejść do środka, ale na szczęście w drzwiach jest okienko, więc będziesz mogła do niego zajrzeć — uświadomiła mi i wskazała odpowiednią salę palcem wskazującym.

— Dziękuję. — Odwzajemniłam jej szeroki uśmiech, po czym podeszłam bliżej do drzwi.

Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tak makabrycznego widoku. Scott był blady jak kartka papieru, przykryty śnieżnobiałą kołdrą i podłączony do kroplówki oraz jakichś innych urządzeń. Miał zamknięte oczy. Można by uznać, że śpi, gdyby nie jego otoczenie.

Wzięłam głęboki oddech, kiedy zrobiło mi się niedobrze i patrzyłam przez to szkoło jak zahipnotyzowana. Nie potrafiłam oderwać wzroku.

Kimkolwiek był Prezes, pożałuje za to, co zrobił.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro