8. Idziesz na taki układ?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Co ci się stało? — Wytrzeszczyłam oczy, ale on pokręcił głową, niczego mi nie tłumacząc i rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu zagrożenia.

— Idziemy stąd. — Pociągnął mnie za rękę w stronę swojego samochodu.

— Ale...

— Później przyjdzie czas na wyjaśnienia. W domu będziemy mogli w spokoju pogadać.

Próbowałam wyrwać rękę z jego uścisku, ale trzymał mnie mocno za nadgarstek, więc nie potrafiłam się sprzeciwić. Posłusznie podążałam za nim, próbując nie potknąć się na schodach, kiedy przechodziłam przez szeroko otwartą bramę wjazdową. Ominęliśmy kilka pojazdów i doszliśmy do jego auta.

— Kto ci to zrobił? — wyszeptałam prawie bezgłośnie, ale raczej mnie nie usłyszał przez wydobywającą się z wnętrza budynku muzykę.

Chwilę później otworzył mi drzwi pasażera, a gdy wsiadłam do pojazdu, zatrzasnął je z hukiem. Okrążył samochód i zajął miejsce kierowcy, odpalając Mercedesa. Odjechaliśmy sprzed budynku, włączając się do ruchu.

— Wiedziałem, że gdy wróci Ace, zaczną się kłopoty — warknął, nawet na mnie nie spoglądając.

— Co masz na myśli?

Zaśmiał się gorzko na moje pytanie i odwrócił twarzą w moją stronę, a ja aż się wzdrygnęłam. Nie potrafiłam przyzwyczaić się do tego widoku.

Scott miał podbite oko, rozcięty łuk brwiowy i rozwalony nos. Kostki u dłoni były zdarte do krwi, a ręce posiniaczone. Mógłby usprawiedliwiać się niefortunnym upadkiem (co, nie ukrywajmy, w jego przypadku byłoby bardzo prawdopodobne), ale bądźmy szczerzy, wszystko wskazywało na to, że ktoś go brutalnie pobił.

— Popatrz na mnie i się domyśl.

To musiał być Ace.

— On cię pobił? — zapytałam cicho, nawiązując do jego wcześniejszych słów o ciemnowłosym chłopaku, nazywanym także „Mrocznym Księciem".

— Nie, pogłaskał po główce — zakpił, zmieniając pas i po chwili gwałtownie skręcając na skrzyżowaniu, tak, że uderzyłam głową o szybę i cicho zaklęłam pod nosem. Musiał być naprawdę wściekły, bo nawet na to nie zareagował.

Między nami zapadła niekomfortowa cisza, a ja już wiedziałam, że ta rozmowa nie będzie należała do przyjemnych.

Dotarliśmy pod dom Clare i wysiedliśmy z samochodu, który Scott zaparkował przed budynkiem. Chłopak zamknął samochód i wyjął z kieszeni klucze, by otworzyć drzwi wejściowe.

— Clare nie ma? — Zmarszczyłam zaskoczona brwi. Co prawda przez większość czasu jej nie widywałam, ale to dlatego, że zwyczajnie starałam się jej unikać. Wiedziałam jednak, że była to osoba rzadko opuszczająca dom.

— Nie — odpowiedział zdawkowo.

— To co? Wyparowała? — zironizowałam. Chciałabym, żeby tak się stało.

Westchnął i nacisnął klamkę, wpuszczając mnie do środka jako pierwszą.

— Jest u fryzjera na mieście — odparł po chwili, rzucając klucze na szafkę i kierując się w stronę kuchni.

— To jej nie pomoże. Musiałaby zmienić twarz — prychnęłam.

Nie odpowiedział żadnym wrednym komentarzem, co szczerze mnie zdziwiło. Nigdy nie był taki obojętny, a zarazem zły. Nie wiedziałam, że tak się w ogóle da. A jednak.

Skoro został pobity, to ma się cieszyć?

Zdjęłam buty i poszłam do kuchni. Greyson nalał sobie do szklanki wody z kranu, a gdy się napił, odstawił ją do zlewu.

— Jak już mówiłem, musimy porozmawiać — przypomniał tak niepodobnym do niego głosem.

— Musisz być taki? — Skrzywiłam się. Naprawdę go polubiłam, a to jak się teraz zachowywał niszczyło wizerunek zabawnego łamagi, jakim był na co dzień.

— Taki, czyli jaki? — spytał lekko wprowadzony z równowagi.

— Oschły, obojętny, niegreysonowaty — zażartowałam, na co lekko się uśmiechnął.

Odetchnęłam z ulgą widząc, że powraca prawdziwy Scott, a nie tylko ta jego słaba imitacja.

— Przepraszam — odparł, kręcąc głową. — Po prostu jestem zły. I to nawet bardzo.

Pokiwałam głową i wtedy dotarło do mnie, że powinien najpierw pojechać do szpitala, albo chociaż zostać przez kogoś opatrzony. Domyślałam się jednak, że na pierwszą opcję w życiu się nie zgodzi.

Zlustrowałam go wzrokiem od góry do dołu, powracając do jego twarzy i zatrzymując na niej dłużej swoje spojrzenie.

Już otworzyłam usta, by coś powiedzieć, kiedy przerwał mi, jakby czytając w myślach.

— Nie — zaprzeczył. — Nic mi nie będzie. Naprawdę.

— Przecież ja nic nie powiedziałam!

— Jak widać rozumiemy się bez słów — zaśmiał się, na co się uśmiechnęłam.

— A teraz ładnie zrobisz to, o co cię poproszę. — Zamrugałam, robiąc maślane oczka, ale chyba nie podziałało, bo tylko parsknął śmiechem.

— Wyglądasz jak ten kot ze Shreka.

— No weź! — poprosiłam. — Już nawet nie każę ci jechać do szpitala, co powinieneś zrobić. To trzeba opatrzyć!

— Robiłaś kurs medyczny, pani Przemądrzalska? — Uniósł prześmiewczo lewą brew do góry, na co przewróciłam oczami.

— Nie, ale to chyba nie jest takie trudne. — Wzruszyłam ramionami.

— Niech ci będzie — zgodził się. — Ale pod jednym warunkiem — zastrzegł.

— Tak?

— Potem wysłuchasz mnie i zrobisz to, o co cię poproszę, jasne?

— Co tylko zechcesz.

Wyszłam z kuchni, odwracając się w stronę Scotta, który szedł za mną. I właśnie zmierzał prosto w stronę...

— Uwa... — zaczęłam, ale on zdążył już uderzyć głową w otwartą szafkę.

— Kto do cholery nie zamyka szafek!? — syknął z bólu, bo choć uderzenie nie było mocne, to miał całą posiniaczoną twarz, a to z pewnością działało na jego niekorzyść.

— A kto wyjmował stamtąd szklankę? — zauważyłam trafnie, przez co zamilkł, przypominając sobie, że rzeczywiście od razu po wejściu do domu, napił się wody.

— Może zmieńmy temat — zaproponował szybko. — Co zamierzasz teraz zrobić?

Zaśmiałam się cicho.

— Gdzie jest apteczka?

Scott otworzył jedną z szuflad po prawej stronie pomieszczenia i wyjął stamtąd prostokątne pudełko, podając mi je do ręki.

— A teraz idziemy do łazienki — zadecydowałam, ciągnąc go za sobą.

Chociaż byłam w tym domu od środy, a był już piątek, to nadal zdarzało mi się zgubić, bo ten ogromny budynek mieścił niezliczoną ilość pomieszczeń. Drogę do łazienki na całe szczęście zapamiętałam, więc już po chwili otworzyłam drzwi i weszłam ze Scottem do pomieszczenia.

— Usiądź tutaj. — Wskazałam na brzeg wanny.

Greyson zasalutował jak żołnierz, przez co się zaśmiałam. Czasem naprawdę miałam wrażenie, że był on małym dzieckiem ukrytym w ciele dwudziestolatka.

— Tak jest pani doktor! — zawołał radośnie. Jego głos zdecydowanie nie pokrywał się z widokiem jego posiniaczonej twarzy. — Pani słowa są dla mnie rozkazem.

Przewróciłam oczami, ale uśmiechnęłam się, co skwitował głośnym śmiechem.

— Prawda, że jestem najzabawniejszym człowiekiem żyjącym na tej planecie?

— Mam być miła czy szczera? — uniosłam brew.

— I tak dobrze wiemy, że mam rację. — Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

— Nie bądź taki pewny — zaśmiałam się. — A poza tym uważaj, bo jeszcze wpadniesz do wanny — ostrzegłam go.

— Oj tam. — Machnął ręką. — Przecież nie jestem aż taką łamagą.

Teraz to już naprawdę wybuchłam głośnym śmiechem, bo nie potrafiłam się przed tym powstrzymać.

— Twierdzisz, że to nieprawda? — obruszył się.

Pokręciłam z uśmiechem głową, otwierając apteczkę.

— Muszę cię wreszcie opatrzyć, bo w końcu tego nie zrobię — zauważyłam, nie odpowiadając na jego pytanie.

Najpierw zmyłam krew z jego twarzy i zakleiłam plastrem rozcięty łuk brwiowy. Chłopak próbował udawać, że nic go nie boli, ale nie dał rady mnie do tego przekonać. Widziałam to po jego zaciśniętych na brzegu wanny dłoniach i zbolałej minie.

Gdy skończyłam z jego twarzą, kazałam mu zdjąć koszulkę. Gdy zrobił to, odrzucił ją na bok, na kafelki, a mi aż zaparło dech w piersi.

— O mój Boże — wyszeptałam, mrugając szybko powiekami. — Jak on cię potraktował!? Zabiję go gołymi rękami — warknęłam.

Całą klatkę piersiową zdobiły ogromne, fioletowe siniaki, które świadczyły o tym, że Ace się nad nim nie litował. To wszystko wyglądało wręcz tragicznie.

— Wolałbym nie. — Skrzywił się. — Nie chciałbym, żeby broniła mnie dziewczyna, mam własny honor. A poza tym zasłużyłem — dodał już ciszej.

— Nie mów tak — zabroniłam mu. — Co chcesz mi przez to powiedzieć? Chodziło o pieniądze? — To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy.

— Zawsze chodzi o pieniądze. Ale spokojnie. Już wszystko... — Przełknął ślinę, odwracając wzrok — Wszystko załatwione.

— Mam nadzieję — odpowiedziałam, mrużąc oczy, ale nawet w najmniejszym stopniu mu nie uwierzyłam.

— Mam do ciebie tylko jedną prośbę. — Spojrzał mi w oczy, a jego wzrok stał się teraz w pełni poważny i stanowczy.

— O co chodzi?

— Obiecaj mi jedną rzecz — rzekł, jakby to była sprawa najwyższej wagi. — Trzymaj się od Ace'a z daleka.

— W porządku — mruknęłam.

To nie tak, że miałam zamiar złamać dane słowo. Po prostu nie byłabym sobą, gdybym nie pomówiła z Ace'em na temat tego pobicia. Musiałam wbić mu do głowy, że ma zostawić Greysona w spokoju. I nie obchodziło mnie nawet, że szanse na powodzenie były nikłe.

— Obiecaj — poprosił błagalnym tonem.

Obiecuję.

W tym momencie zadzwonił mój telefon, co naprawdę mnie zdziwiło, bo wszyscy nowi znajomi byli na imprezie. No chyba, że dzwoniła Sofia, bo Clare wykluczyłam od razu.

— Dzwoni Heath — zakomunikowałam zaskoczona.

— Kto to? — zapytał zaciekawiony Greyson.

— Taki jeden z mojej szkoły — odparłam, przypominając sobie, że Scott poznał na razie jedynie Raelee, kiedy poprzedniego dnia odprowadziła mnie pod dom.

— Włączę na głośnomówiący — oznajmiłam, odbierając połączenie.

Najpierw słychać było jedynie krzyki i głośną muzykę, a potem trochę się uciszyło, więc blondyn chyba wyszedł na zewnątrz. Nie miałam wątpliwości, że nadal są na imprezie.

— Rosalie? — zapytał wystraszony. — Błagam, chodź tutaj! Gdzie jesteś?

— Ja... — wydukałam. — Wyszło tak, że jestem już w domu.

— Na piechotę? Przecież to kawał drogi!

— Ja ją podwiozłem — odezwał się Scott, przez co Heath na moment zamilkł, dopiero po chwili odzyskując głos.

— Dobra, nie wiem, kim jesteś, ale proszę was, pomóżcie mi — błagał. — Jones wypił zdecydowanie za dużo i nie możemy zaciągnąć go do samochodu, a Lee gdzieś zniknęła i nie potrafimy jej znaleźć.

— A co z Lorien? — przypomniałam mu jeszcze o blondynce.

— Z nią jest raczej dobrze. Zaniosłem ją do samochodu i zasnęła.

Posłałam Greysonowi spojrzenie mówiące, że ma się zbierać.

— Zaraz tam będziemy — oznajmiłam.

Scott założył z powrotem koszulkę i przejrzał się w lustrze, przeczesując palcami włosy.

— Dobra, paniusiu. — Przewróciłam oczami. — Mamy coś do załatwienia, a przeglądanie się w lustrze raczej ci nie pomoże.

— Wiesz, ta twarz — Wskazał na siebie, pokazując siniaki. — dodaje mi męskości. — Wyprostował się dumnie jak paw.

Prychnęłam pod nosem, wychodząc z łazienki i zbiegając po schodach.

— Tylko się nie wywal! — krzyknęłam do podążającego za mną Scotta, którego ta uwaga jedynie rozzłościła.

— Myślisz, że będę się co chwilę przewracał? Przecież nie mam zaburzeń równowagi!

— Nie byłabym tego taka pewna! — zaśmiałam się i po wyjściu na zewnątrz, poczekałam na niego.

Zakluczyłam drzwi wejściowe i wsiadłam do Mercedesa.

—  Wiesz, zanim dojedziemy na miejsce... — zaczęłam, kiedy zjechał z podjazdu na ulicę.

Szczerze mówiąc miałam już dosyć tego, że najwidoczniej jako jedyna nie wiedziałam praktycznie nic o Ace'ie, a nawet o samym Scotcie, który prowadził samochód. Ślepo ufałam tym wszystkim ludziom, a przecież zawsze w filmach okazywali się później zdrajcami. Tylko, że to nie był film, a życie, więc chyba miałam prawo zapytać?

— O co chodzi? — zainteresował się.

— Ile tak właściwie o mnie wiesz? — zapytałam.

Nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli, ale może on też był dla mnie taki miły z litości.

Oby nie.

— Cóż — westchnął. — O twoim ojcu za wiele nie wiem, bo Clare jakoś niezbyt chętnie dzieli się informacjami.

— Żadna strata, mój ojciec raczej nie jest godny uwagi — wtrąciłam się.

— Fakt. Wiem tyle, że zostawił cię z matką same, a już samo to wystarcza, żeby stwierdzić, że jest dupkiem.

— Racja. — Uśmiechnęłam się słabo.

— Wiem, że twoja matka zmarła na raka i dlatego Clare była zobowiązana, by przyjąć cię pod swój dach. — Odwrócił głowę w moją stronę. — I powiem ci szczerze. Kiedy dowiedziałem się, że Clare ma w ogóle jakąś wnuczkę byłem strasznie zaskoczony, bo wydawało mi się, że nie ma ona żadnej rodziny. Potem trochę się wystraszyłem, że możesz być jej młodszą wersją, a tego bym chyba nie wytrzymał psychicznie.

Zaśmiałam się na jego słowa, bo z pewnością nie byłam podobna do Clare pod żadnym względem.

— Jak widać, wiesz o mnie bardzo dużo, za to ja o tobie nie wiem nic — zauważyłam, starając się zachęcić go do opowiedzenia mi o swoim życiu.

— Cóż. Mam młodszą siostrę Maggie, która skończyła w tym roku pięć lat i dwójkę normalnych, zapracowanych rodziców — odparł, a ja poczułam ukłucie zazdrości. Chciałabym tak żyć. Pozostały mi tylko marzenia i sny. — Podsumowując, moje życie jest stosunkowo zwyczajne.

Pokiwałam głową, wyobrażając sobie, jakby to było znaleźć się na miejscu Scotta. Albo nawet Maggie. Miała wszystko. Kochających rodziców i wspaniałego, starszego brata. Życie jak w bajce.

Ale przecież zawsze, prędzej czy później, musi się coś zepsuć.

— Wiem, że może nie powinnam pytać. — Przełknęłam ślinę. — Ale dlaczego właściwie mam unikać Ace'a?

Greyson westchnął, a ja zauważyłam, że zbliżamy się do domu Marco. Impreza zdecydowanie jeszcze nie ucichła. Kolorowe światła rozbłyskiwały co chwilę, oświetlając podjazd. Przed garażem, za bramą, stał teraz czarny, lśniący samochód, którego wcześniej tu nie widziałam. Wyglądał na naprawdę drogi.

Musiał należeć do Mrocznego Księcia.

Scott zatrzymał się w sporej odległości od budynku, ponieważ poprzednie miejsce, które zajął wcześniej, było zastawione przez jakiegoś pickup'a. Chłopak zgasił silnik i posłał mi poważne spojrzenie. (Wyglądał tak przekomicznie, że miałam ochotę się roześmiać.)

— Dzisiaj mamy dzień szczerości, co? — rzucił bezbarwnym głosem, na co nie odpowiedziałam ani słowem, wciąż wpatrując się w jego złote oczy, jakbym szukała tam odpowiedzi na wszystkie moje pytania.

— W porządku. — Zamknął oczy. — Powinnaś chociaż trochę wiedzieć. A więc, wiesz dlaczego trzy lata temu Ace wyjechał z miasta?

Pokręciłam przecząco głową, choć domyślałam się, że nie było to nic dobrego.

— Nie będę owijał w bawełnę. Posądzili go o morderstwo. Ace zabił Christiana.

Wytrzeszczyłam oczy, bo chociaż mogłam spodziewać się takiej historii, byłam zdziwiona, że Ace mógł kogoś zabić. Wyglądał na skrzywdzonego.

Nie mam pojęcia, dlaczego chciałam go bronić. Może dlatego, że widziałam w nim inną wersję samej siebie?

— To o nim wczoraj mówiłeś. O jakimś Christianie. — Przypomniałam sobie nagle, na co chłopak skinął głową, potwierdzając moje słowa.

— Tak. Znaleźli Ace'a, trzymającego zakrwawiony nóż nad martwym ciałem Christiana.

— Wsadzili go za kratki?

— Niezupełnie. — Zmarszczył brwi, myślami cofając się do tamtego czasu. — Miał dopiero szesnaście lat, a policja nie miała wystarczających dowodów. Poza tym nie przyznał się do winy. Wyjechał i słuch o nim zaginął.

— Na trzy lata — wyszeptałam.

— Właśnie.

— A jaki udział w tej całej historii miałeś ty?

— Powiedzmy, że ja i moja rodzina nie należymy do najbogatszych. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, aż sytuacja stała się na tyle kryzysowa, że zrobiłem się zdesperowany. I wtedy nadarzyła się okazja. Dostałem propozycję nie do odrzucenia.

— Od Ace'a?

— Nie. Wbrew pozorom, to nie on rządzi tym miastem. Są ludzie wyższej rangi. A raczej człowiek. Częściej określany mianem Prezesa. To on zaproponował mi wysoką stawkę. Robota nie wydawała się trudna, poza tym, że wszystko działo się na nielegalu. I tu był mały haczyk.

Umilkł, spoglądając przez przednią szybę. Widać było, że nie podoba mu się temat tej rozmowy.

— Nie wiedziałem, że błędy mają wysoką cenę, a wszystko ma swoje konsekwencje. Przeliczyłem się.

Zapadła cisza, ale żadne z nas nawet nie drgnęło, dopóki nie postanowiłam się odezwać.

— Musimy znaleźć Lee i wyciągnąć stamtąd Jones'a — przypomniałam, na co Scott tylko skinął głową.

Oboje wysiedliśmy z samochodu i skierowaliśmy się w stronę budynku. Przy drzwiach wejściowych stało kilka osób palących papierosy, ale nie było tu tłoku. Ruszyliśmy na taras, gdzie ludzie bawili się w najlepsze, krzycząc (to chyba miało być śpiewanie piosenek) i śmiejąc się. Jednak nic nie równało się z tym, co zastaliśmy w środku.

Wszyscy tańczyli w rytm muzyki, ale ciężko było kogokolwiek rozpoznać w tym tłumie. Potęgował to także dym, wypełniający cały salon i zasłaniający przejście na schody prowadzące na piętro.

— Powinniśmy się rozdzielić — zadecydowałam, nie myśląc o tym, że Greyson zna jedynie Lee i zanim zdążył zaprotestować, przecisnęłam się między ludźmi w kierunku kuchni.

I dlaczego nie zdziwił mnie fakt, że było tam tak wielu gości?

Nie dostrzegłam jednak ani Mike'a, ani Raelee, więc wycofałam się w stronę schodów. Co poniektórzy siedzieli na nich, ale nie widziałam nikogo znajomego. Postanowiłam najpierw przeszukać piętro, bo znalezienie kogoś wśród wszystkich imprezowiczów w salonie było niczym szukanie igły w stogu siana.

Gdy pokonałam schody, znalazłam się na wyjątkowo opustoszałym korytarzu. Po mojej lewej stronie znajdowały się trzy pary identycznych, drewnianych drzwi, naprzeciwko mnie tylko jedne, a po prawej dwie i dodatkowo kolejne, nieco węższe niż poprzednie schody.

Pierwszy pokój był zamknięty na klucz, tak samo kolejny. Za trzecimi drzwiami był zupełnie pusty pokój gościnny. Po prawej znajdowała się łazienka i kolejny, zamknięty pokój. Zostały ostatnie drzwi.

Nie liczyłam już na żaden cud. Przecież szanse na to, że znajdowała się tam Wells albo Jones była tak mała, że prawie nie istniała.

Jednak coś podpowiadało mi, żeby wejść do środka. I jednocześnie kazało uciekać. Czyżby tajemniczy Ace Moyer był w tym pokoju? Prychnęłam, nie dowierzając swoim własnym myślom.

Odejdź stamtąd, zanim będzie za późno.

Zignorowałam złe przeczucie i weszłam do środka.

Pierwszym, co zarejestrowałam była idealna cisza. Kolejne fakty zalały mój umysł w przeciągu kilku sekund. Było tu strasznie chłodno. W pomieszczeniu nikogo nie było. Poza tym domyślałam się, że musiała to być sypialnia samego Marco, o czym świadczył przeważający kolor czarny oraz porozwieszane na ścianach medale i nieliczne plakaty.

Nie było żadnych zdjęć. Ani jednego.

W pewnym momencie dotarło do mnie, że zimno, które tu panowało, spowodowane było otwartym oknem balkonowym. Skierowałam tam swoje spojrzenie i aż mnie zmroziło.

Na balkonie stał człowiek. Chłopak miał czarne włosy, ale nie widziałam jego twarzy. Jednak przez panującą odległość nie mogłam go rozpoznać. A może wcale się nie spotkaliśmy? Może się nie znaliśmy?

Jedno wiedziałam. To z pewnością nie był Ace. On miał jaśniejsze włosy i był odrobinę wyższy.

Dlaczego ja to wiedziałam? Czy przykładałam do tego aż taką dużą uwagę?

Już miałam stamtąd wyjść, kiedy chłopak odwrócił się, wrzucając przez balkon wypalonego papierosa.

— Poczekaj. — Zatrzymał mnie zachrypniętym głosem.

Od razu dotarło do mnie, że nie był trzeźwy. Poza tym jego głos wydawał mi się w jakiś sposób znajomy.

A potem zrozumiałam, że przecież to był sam Marco, tylko może w nieco innej wersji. Na twarzy miał głupawy uśmieszek, a jego czarne loki były roztrzepane. Ciemne oczy błyszczały się niebezpiecznie. Nie był tym poważnym, mrożącym krew w żyłach chłopakiem ze szkoły.

Jednak nadal przerażał.

— Może ja lepiej już... — Chwyciłam za klamkę, a on powiódł wzrokiem za moją ręką.

— Nie — rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

— O co chodzi? — Westchnęłam, udając, że nie jestem przestraszona (umierałam ze strachu) i niecierpliwie czekam na jego odpowiedź.

— Szukasz kogoś? — Uniósł brew, przechodząc przez drzwi balkonowe. — Jasne, że tak — odpowiedział sam sobie. — Kogo?

— Nie interesuj się — warknęłam niemiło, bo miałam ochotę już stamtąd uciekać.

— Oj, nieładnie. — Zrobił zbolałą minę. — Powinnaś być milsza dla gospodarza.

— A gospodarz dla gości — odparłam beztrosko, choć byłam trochę (bardzo) zestresowana.

— Przecież jestem milutki. — Uśmiechnął się kpiąco, podchodząc do mnie kilka kroków.

Odsunęłam się jak najdalej, praktycznie przylegając plecami do drzwi, a dłoń zaciskając z całej siły na metalowej klamce.

— Nie musisz się mnie bać. — Przekrzywił głowę w bok. — Nie mam złych zamiarów.

Z pewnością.

— To czego ode mnie chcesz? — Głos mi nieco zadrżał.

— Pytałem, kogo szukasz? — powtórzył.

— Dlaczego miałabym ci odpowiedzieć?

Przewrócił oczami, najwidoczniej zawiedziony moim marnym, niskim poziomem inteligencji.

— Pomyśl tylko. To jest mój dom. Myślisz, że nie wiem, co tu się dzieje? Pilnuję, żeby sytuacja nie wyszła spod kontroli i nie zgarnęła nas policja, więc mam oko na każdego.

— Twierdzisz, że wiesz, gdzie jest Raelee i Mike? — zdziwiłam się.

— Czyli już wiem, kogo szukasz. — Puścił mi oczko, a ja spuściłam zażenowana głowę w dół. Nie miałam zamiaru mu niczego mówić.

— Powiesz mi, gdzie są? — zapytałam wątpliwie. Przecież to nie mogło być takie proste. Gdzieś musiał być haczyk.

— Powiem. — Pokiwał głową, a ja uniosłam na niego zaskoczony wzrok.

— Więc...?

— Ale musisz coś dla mnie zrobić. — Wyszczerzył zęby.

Odwróciłam się, otwierając drzwi, ale Marco z hukiem zatrzasnął je tuż przed moim nosem. Teraz naprawdę się bałam. Nashville było okropnie niebezpiecznym miejscem. Jakim cudem ja tu trafiłam?

— Wolałabym wyjść — odchrząknęłam zdenerwowana. — I poszukać ich na własną rękę.

— Nawet nie wysłuchałaś mojej propozycji. Poza tym Wells nie znajdziesz tak łatwo.

— Co masz na myśli? — zapytałam, odwracając się gwałtownie i wpadając wprost na jego klatkę piersiową. Odskoczyłam w bok jak poparzona.

Kiedy zdążył podejść do mnie aż na tak bliską odległość!?

— Masz trzydzieści sekund — wyrzuciłam na jednym wydechu.

Zmarszczył brwi, doskonale zdając sobie sprawę, że to i tak on ma nade mną przewagę, ale nie protestował.

— W jednym z pokoi kilka osób gra w prawdę czy wyzwanie. Zagrasz z nami, a wtedy powiem ci, gdzie jest Raelee i Mike. — powiedział, a ja pomyślałam sobie, że to na pewno żart. — Idziesz na taki układ?

— Mówisz poważnie? — parsknęłam krótko śmiechem. — Chyba cię pogięło! Nie będę brała udziału w tak porąbanej grze!

— Czyli tchórzysz? — zaśmiał się, a ja poczułam, że miarka się przebrała. Nie miałam zamiaru pozostawiać go z tym okropnym uśmiechem satysfakcji na twarzy.

Byłaś głupia.

— Jak długo mam grać? — dopytałam, nieświadomie zgadzając się na rozpoczęcie się chorej gry.

— Musi wypaść na ciebie minimum dwa razy. — odparł zadowolony z siebie.

To było ryzykowne. Równie dobrze mogłam mieć pecha i nie trafiłoby na mnie ani razu. Ale przecież istniała jedna, ważna zasada.

Bez ryzyka nie było zabawy.

— Niech ci będzie — zgodziłam się wreszcie.

Błąd.

Marco uśmiechnął się i otworzył drzwi, przepuszczając mnie jako pierwszą. Prychnęłam pod nosem na ten gest, bo przepraszam bardzo, ale wątpiłam w tę jego naturę dżentelmena.

Chłopak poprowadził mnie do jednego z zamkniętych na klucz pokoi, więc zrozumiałam, że w grę grali tylko nieliczni. Zapewne „wybrańcy".

Albo była to jedynie pułapka.

Jak się jednak okazało, nie miałam racji (całe szczęście) i po tym, jak Marco odkluczył drzwi, zobaczyłam skąpany w słabym świetle pokój, gdzie w okręgu na dywanie siedziało kilka osób.

Natychmiast serce podeszło mi do gardła, a po plecach przeszedł dreszcz, kiedy wprost na przeciwko mnie zobaczyłam siedzącego Ace'a.

Mroczny Książę we własnej osobie.

Miałam ochotę krzyknąć albo uciec, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, a on uniósł brwi, zapewne zaskoczony, że mnie widzi. Też byłam zaskoczona. Ale przecież mogłam się tego spodziewać.

W głowie od razu przewinęło mi się nasze spotkanie w szkole, a także w domu Clare, kiedy myślałam, że już nigdy więcej go nie spotkam.

Nic bardziej mylnego.

Jego ciemne włosy były roztrzepane, a granatowe oczy niezwykłe jak nocne nieco. Fascynował i budził strach. Był... interesujący.

A potem pomyślałam o obietnicy złożonej Greysonowi, o tym, w jakim był stanie i aż się we mnie zagotowało. Ale musiałam zachować spokój. Mogłam przecież później z nim porozmawiać.

— Siadaj Rodriguez — nakazał jakiś chłopak z niebieskimi włosami i czarnymi kolczykami w uszach. — Widzę, że przyprowadziłeś jakąś koleżankę?

Marco skinął głową, zajmując miejsce obok Noah, którego już znałam. Poza dziwnym, niebieskowłosym chłopakiem, Noah, Marco i Ace'em, w pokoju była jeszcze Charla i dziewczyna, która, o ile dobrze pamiętałam, nazywała się Carrie. Różowowłosa, która zerwała z Heath'em. Po tym fakcie jej nie polubiłam.

Usiadłam naprzeciw Ace'a, wbijając w niego wściekłe spojrzenie, gdy on najzwyczajniej w świecie patrzył na mnie obojętnym, wypranym z emocji wzrokiem. Miałam wrażenie, że te jego (o ironio!) piękne, granatowe oczy wwiercają mi się w duszę i cudem nie spuściłam wzroku. To było tak, jakby czytał mi w myślach i prześwietlał mnie na wskroś.

W pewnym momencie nie wytrzymałam tego napięcia i odwróciłam głowę, spoglądając na pozostałych uczestników gry. Wygrał tę niemą wojnę, ale to jeszcze nie koniec. Ja tak łatwo nie dawałam za wygraną.

— Ace — odezwała się Charlaine, której zapewne nie mogło zabraknąć w tak zacnym towarzystwie. — Twoja kolej.

Chłopak pewnym ruchem zakręcił butelką i nie wiem, czy to pech, czy szczęście, ale wypadło na mnie.

— Prawda czy wyzwanie? — zapytał niskim głosem, wpatrując się wprost w moje oczy, co potęgowało mój stres i szybsze bycie serca. Nie chciałam się tak czuć, a sprawiała to tylko i wyłącznie jego obecność.

Nie powinnam brać udziału w tej grze. Mogłam odmówić. Przecież powszechnie było wiadome, że każda gra w butelkę kończy się źle. I właśnie teraz miałam się o tym przekonać na własnej skórze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro