Rozdział 4: Śmiertelny błąd

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Harry puścił się galopem w stronę Nottingham. W myślach przeklinał Louisa, który pozwolił na to, aby chęć zemsty odebrała mu resztki zdrowego rozsądku. To nie tak, że nie był pełen zrozumienia dla powodów, które nim kierowały, ale do jasnej cholery, mógł trochę bardziej pomyśleć i nie robić tego w pojedynkę. Po paru minutach pościgu na horyzoncie zauważył Providence. Tuż obok niej na ziemi leżał Louis. Siwa klacz przeskakiwała z nogi na nogę, co chwila trącając ciało swojego pana. Serce podeszło Harry'emu do gardła. Tylko nie to. Nie!

*

- Rana na głowie wyglądała poważnie, ale to nic groźnego. Dojdzie do siebie w ciągu kilkunastu dni. - orzekł ze spokojem medyk, którego Harry był zmuszony wezwać po raz kolejny. Sięgnął po sakiewkę i zapłacił mu za opatrzenie ran Louisa.

- Zgodnie z umową, nikomu ani słowa! - syknął ostrzegawczo, a medyk w odpowiedzi tylko kiwnął głową. - Nasz stajenny odprowadzi Cię do stajni. - dodał po chwili, a stajenny jak na zawołanie pojawił się w drzwiach komnaty. Uzdrowiciel schował monety do swej sakwy i ukłonił się. Po chwili Harry został sam z leżącym w łożu Louisem, który milczał jak zaklęty. Harry nie wiedział jak zacząć rozmowę. Targały nim sprzeczne emocje. Miał ochotę przetrzepać starszemu skórę, a następnie wyściskać i wycałować go. Louis od zawsze był w gorącej wodzie kąpany, do tego uparty jak osioł i między innymi za to Harry tak bardzo go kochał. Ale nie chciał przeżywać po raz kolejny tych strasznych chwil, gdy nie wiedział czy Louis żyje.

- Jesteś z siebie dumny? - zapytał zimno. Wbrew oczekiwaniom Louisa nie wziął go w ramiona, nie usiadł nawet obok niego. Stał w pewnej odległości od łoża, z założonymi rękami. Louis syknął z bólu, gdy poprawiał się na poduszkach, ale nie wzruszyło to Harry'ego.

- Chyba nie będziesz prawić mi morałów? - odpowiedział słabym głosem pytaniem na pytanie. Głowa bolała go niesamowicie, jakby ktoś raz po raz uderzał go jakimś tępym narzędziem.

- Do jasnej cholery, Louis! - fuknął wściekle młodszy i zaczął krążyć po komnacie. Louis skrzywił się na podniesiony głos Harry'ego, ale nie zwrócił mu uwagi. Wiedział, że zasłużył na takie traktowanie. - Sądziłem, że coś wyniosłeś z tej cholernej wyprawy krzyżowej!

- Na przykład co? - w Louisie jak na zawołanie zawrzało.

- Na przykład instynkt samozachowawczy?! - powiedział cicho Harry i podszedł do Louisa. Ciężko opadł na łoże i chwycił mniejszą dłoń. Louis milczał w odpowiedzi. - Tak myślałem. - westchnął, po czym podniósł jego dłoń do swoich ust i lekko ją musnął. - Przyrzeknij mi, że więcej nie popełnisz takiej głupoty, hmm?

- Dobrze wiesz, że nie mogę... - starszy uśmiechnął się smutno i uwolnił swoją dłoń z uścisku, co nieco zaskoczyło Harry'ego. Ale po chwili rozluźnił się, gdy poczuł ją na swoim policzku, a kciuk Louisa delikatnie gładził jego skórę. Nie mógł się długo złościć na błękitnookiego.

- I co ja mam z Tobą zrobić? - Harry przymknął oczy na tę pieszczotę i cicho westchnął.

- Wybacz mi, Wasza Wysokość... - mruknął z rozbawieniem Louis i zabrał dłoń, na co młodszy zareagował protestem. Tomlinson poczuł się strasznie senny, najwyraźniej zaczęły działać zioła, które podał mu medyk tuż przed wyjściem. - Chcę spać...

- Więc śpij, głuptasie. - głos Harry'ego dochodził do niego z oddali.

- Zostaniesz? - zdołał jeszcze zapytać, nim sen na dobre nim zawładnął.

- Zawsze, mój głuptasie.

*

Gdy Harry był pewien, że Louis śpi kamiennym snem, opuścił jego komnatę i wrócił do pisania listu do siostry, która wraz z matką przebywała na królewskim dworze. Potem zajrzał jeszcze do Louisa, a gdy upewnił się, że jest bezpieczny, udał się wreszcie do siebie. W przestronnej komnacie panował mrok, choć był pewny, że prosił Maisie o zapalenie lamp oliwnych. Wytężył wzrok i słuch, ponieważ był niemal pewien, że nie był sam. Już miał się odezwać, gdy dostrzegł ruch niedaleko okna.

- Otrzymałem Twoją wiadomość. - usłyszał cichy głos, odznaczający się chrypką. Harry odetchnął z ulgą i odrzucił ciężki miedziany kołek, który bezwiednie chwycił w samoobronie. W odpowiedzi usłyszał kpiący śmiech. - Naprawdę sądziłeś, że ktoś się włamał? Twojego stajennego nie da się przechytrzyć, próbowałem. - Harry uśmiechnął się pod nosem na słowa swojego gościa. Tak, Charles Ford miał niezwykłe zdolności.

- Zayn, już czas. - odezwał się w końcu Harry, a w pomieszczeniu rozległ się trzask. Jedna z lamp zapłonęła jasnym światłem. Oczom młodego lorda ukazał się dość wysoki młody mężczyzna, o wyjątkowo śniadej cerze, uśmiechnięty od ucha do ucha. W dłoniach trzymał pudełko z patyczkami. - Nowy wynalazek?

- Myślałem już, że zaczniesz lać we mnie wodą święconą. - zaśmiał się Zayn, a Harry zmarszczył czoło. To, że większość społeczeństwa uważała postęp technologiczny za dzieło szatana, nie oznaczało, że Harry uważał tak samo. Z zafascynowaniem patrzył na to, jak Zayn zapala drugą lampkę. - To zapałki, pochodzą z Sericum. Ojciec przywiózł to z Konstantynopola.*

- I pewnie nie wie o tym, że trochę ich pożyczyłeś? - zapytał retorycznie, a uśmiech na twarzy Zayna jeszcze bardziej się powiększył. - Przynajmniej może spać spokojnie... Ale dosyć o mnie. Co z młodym Locksleyem?

- Skąd...?

- Ja wiem wszystko. - przyznał nieskromnie Zayn i schował pudełko do swej sakwy. - A skoro ja wiem, to tym bardziej wie o tym ten drań. Szuka go odkąd dowiedział się, że wrócił do kraju.

- Był tutaj dziś rano. Charles z nim rozmawiał, ale nie wyglądał na przekonanego. Dlatego musisz mi pomóc przenieść Louisa w bezpieczne miejsce.

- A co on, nóg nie ma? - zapytał poirytowany i założył ręce, udając obrażonego.

- Zayn! - syknął Harry, a ten uniósł dłonie w geście poddania.

- Ja tylko żartowałem, próbowałem Cię rozluźnić. Jesteś spięty jak struna w mandolinie!

- Powiedzmy, że nie tylko Burrows szuka guza... - odpowiedział z irytacją w głosie. Czasem wścibstwo Zayna doprowadzało go do szału.

- Wiesz, na jego miejscu też szukałbym zemsty.

- Nie pozwolę mu walczyć w pojedynkę! - odpowiedział nazbyt szybko, czym wzbudził zainteresowanie towarzysza, który przyglądał mu się badawczo. Aby ukryć zażenowanie zaczął porządkować książki na półce. Zayn wyglądał na rozbawionego rozwojem sytuacji.

- Spokojnie, nie dopuścimy do tego. Co do... - zaczął Zayn, ale nagle rozległo się mocne pukanie do drzwi.

- Harry? Jesteś tam? - dobiegł ich zaspany głos młodego mężczyzny. Louis. Harry spojrzał na Zayna, który w mgnieniu oka znalazł się na oknie.

- Chwileczkę! - zawołał młodszy i pogonił gestem przyjaciela. Zayn puścił mu oko i wyszeptał:

- Daj mi dwa dni. I uprzedź Louisa, na jego miejscu wolałbym wiedzieć, co się święci. I nie świntuszcie za bardzo, Bozio patrzy! - uśmiechnął się szyderczo i wskazał na krucyfiks wiszący na przeciwległej do łóżka ścianie, po czym zeskoczył na ziemię. Tego było za wiele, Harry czuł jak jego twarz robi się czerwona ze wstydu i zażenowania. Louis nie mógł czekać. Otworzył w końcu drzwi do komnaty, za którymi czekał jego uparty mężczyzna. Louis wpadł w jego ramiona, jakby przyciągał go magnes i cicho odetchnął. Gorąco z twarzy Harry'ego powoli odpływało, a jego oddech uspokajał się. Jego dziwne zachowanie nie umknęło uwadze Tomlinsona, który wziął jego twarz w swoje drobne dłonie.

- Haz? Wszystko w porządku? - twarz Louisa była blada, ale wyrażała troskę. Opatrunek na jego głowie nieco się zsunął, więc Harry delikatnie go poprawił.

- Teraz już tak.

*

Zgodnie z planem Zayn pojawił się w Leaford Manor dwa dni później i jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu przetransportował Tomlinsona do kryjówki. Po drodze minęli zrujnowane Locksley Hall, ale Louis starał się trzymać emocje na wodzy. Zayn starał mu się umilić czas, opowiadając o swoich licznych podróżach po Europie i Azji, które odbył z ojcem – bogatym kupcem z Damaszku. Louis był wobec niego nieufny, chociaż wiedział od Harry'ego, że Zayn urodził się w Anglii i jest wiernym poddanym króla Ryszarda. Potem usłyszał historię o tym, jak matka Zayna podczas podróży z rodzicami poznała jego ojca, w którym szaleńczo się zakochała i wbrew wszystkim poślubiła. Louis nie chciał przyznać, ale niezwykle wzruszyła go ta historia. Dopiero po dłuższej rozmowie z Zaynem, który raz po raz przekonywał go, że nie musi się go bać, zgodził się z nim jechać.

Gdy dotarli na miejsce, Louisowi opadła szczęka. Ponad ich głowami znajdowało się małe miasteczko. Domki połączone były ze sobą drewnianymi mostami, a było ich co najmniej dziesięć. Pochodnie rozświetlały mrok, a Louis mógł przysiąc, że słyszy w oddali śmiech i lutnię. Był tak zaaferowany, że nie zauważył, że jego towarzysz zeskoczył ze swego konia. Dopiero, gdy Zayn próbował zabrać mu wodze, opamiętał się i ostrożnie zszedł z grzbietu Providence.

- Witaj w nowym domu, Louis. - powiedział ciepło Zayn i przejął od niego wodze. - Poczekaj tu na mnie, zaraz wracam.

Tomlinson nie zamierzał się nigdzie oddalać, dalej dokuczał mu ból głowy. Rana goiła się dobrze, więc miał nadzieję, że dolegliwości szybko przejdą. Zayn wrócił po kilku minutach zadowolony z siebie i zaczął prowadzić Louisa w stronę skąd, jak dobrze wcześniej słyszał, dobiegały odgłosy zabawy. Z niewiadomych przyczyn zaczął się denerwować i żałował, że nie było przy nim Harry'ego. W zasadzie dalej nie wiedział co to za miejsce, Harry zdołał mu powiedzieć tylko tyle, że tylko tam byłby poza zasięgiem Burrowsa do czasu dojścia do zdrowia. W końcu jego oczom ukazała się zielona polana, pośrodku której znajdowało się olbrzymie ognisko. Wokół niego, na grubych pniach zgromadzona była grupa ludzi, których z tej odległości nie był wstanie rozpoznać. Cały czas trzymał się za plecami Zayna, wydawało mu się to rozsądne. Nie znał tych ludzi i nie wiedział jak zareagują. Jego towarzysz jak na zawołanie odskoczył na bok i wypchnął Louisa do przodu jakby prezentował pierwszogatunkową kobyłę na targu.

- Czołem gromada! Mamy nowego! - zawołał wesoło Zayn i muzyka nagle ucichła. Louis czuł na sobie wszystkie spojrzenia i naprawdę nie czuł się komfortowo. Zapadła cisza, z oddali słychać było rżenie koni i cykanie świerszczy.

- Niech mnie licho! Louisie, czy to Ty?! - donośny, tubalny głos przerwał niezręczną ciszę. Tomlinson podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę, który kroczył w jego stronę. Krępy i łysawy, z sumiastym wąsem – to musiał być Benedict Owen, jeden z przyjaciół jego ojca! Tylko co on robił w lesie Sherwood?! Starszy mężczyzna wybuchnął rubasznym śmiechem i podbiegł do młodzieńca, aby go uściskać. Do Louisa docierały szepty pozostałych, byli bardzo poruszeni jego obecnością, ale nie wiedział dlaczego. „Czy to młody Tomlinson?", „Przecież on zginął w Jerozolimie!", „To młody Locksley!"  Louis był niesamowicie szczęśliwy, że spotkał starego przyjaciela.

- Ben! Jak dobrze Cię widzieć! - zawołał z radością, nawet ból w jego skroniach złagodniał. - Co tu robisz? Jak Cecile? Dzieciaki? - pytania z jego ust padały jak strzały, na co Benedict zareagował szczerym uśmiechem.

- Spokojnie, wszystko Ci opowiem, ale najpierw poznaj wszystkich.

I tak Louis poznał, a raczej odnowił znajomości ze znakomitą większością mieszkańców Nottingham, których znał z czasów dzieciństwa. Wśród biesiadników znajdował się stary młynarz, Geoff Payne wraz ze swoim synem, Liamem. Louis pamiętał Liama z corocznych kościelnych odpustów, na których dzieci, bez względu na pochodzenie, bawiły się wszystkie razem. Tomlinson rozpoznał także kowala, Jamesa Yorka i starego stajennego z Locksley Hall – Alfreda Pullmore'a. Ku jego zaskoczeniu wśród biesiadujących znajdował się również duchowny, młody irlandzki zakonnik, którego wszyscy nazywali braciszkiem Horanem. Louis zauważył, że blondyn nie stronił od mocnych trunków i lubił śpiewać psalmy „ku chwale Pana." W końcu, gdy ostatnia butelka wina została osuszona, Louis mógł w spokoju porozmawiać z Benedictem.

- Prawda jest taka Louisie, że od momentu, w którym, wraz z królem Ryszardem, wyruszyliście na krucjatę, w Nottingham zaczęło się dziać bardzo źle. Zresztą, cały kraj pogrążony jest w chaosie, który powstał z winy księcia Jana. Najpierw podwoił, a potem potroił podatki, których nie byliśmy w stanie płacić. Dlatego jestem tutaj. Cecile i dzieciaki mieszkają teraz u jej matki, choć chciałbym, aby byli tutaj ze mną...

- Nottingham wygląda jak wymarłe miasto. - wtrącił cicho Louis, na co Owen uśmiechnął się smutno.

- Nie jest źle, straciłem tylko dorobek swego życia, Geoff również. – wskazał na starego Payne'a, który mimo wszystko wyglądał na pogodzonego z losem. – Inni nie mieli tego szczęścia, na przykład Twój ojciec. - stwierdził z żalem, zaś Louis poklepał go po plecach. - Ale dzięki niemu, jesteśmy tutaj wszyscy. No i dzięki młodemu Dubois. - dodał po chwili, co zaciekawiło Tomlinsona.

- To znaczy? - zapytał szybko, a Benedict spojrzał na niego zdziwiony.

- Twój ojciec pomagał wszystkim jak mógł, niektórych przyjął w Locksley Hall. Szeryf się o tym dowiedział i wpadł w furię. Mark zadarł z nim wcześniej wielokrotnie i tym samym zaszedł mu za skórę. Szukał pretekstu, aby go dopaść. I w końcu udało mu się to.

- A Harry? - zapytał po chwili, gdy przetworzył to, co usłyszał. Ognisko dogasało, a biesiadnicy zmierzali na zasłużony spoczynek. Benedict poprawił się i spojrzał na niego badawczo.

- Pomógł nam stworzyć to miejsce. To dzięki niemu mamy jedzenie. Chłopak ma ledwie dziewiętnaście lat, a naraża swoje życie dla nas. - przyznał z podziwem. - Nie wiem skąd czerpie tyle odwagi. To chyba ta arystokratyczna krew...

- Jest kuzynem króla, Burrows nic mu nie zrobi... - pewnie odrzekł Louis, ale Benedict pokręcił głową.

- I tu się mylisz, Louisie. Króla nie ma w kraju, a regentem jest książę Jan. Naprawdę myślisz, że coś go ochroni? - zapytał retorycznie starszy mężczyzna, po czym wstał i zostawił Tomlinsona, którego żyły powoli wypełniała złość i strach. Harry nie mógł być tak głupi... Chyba, że... Nagle jak oparzony zerwał się na równe nogi i czym prędzej zaczął szukać Zayna.

*

Droga do Leaford Manor dłużyła się niemiłosiernie, a Louis co chwila popędzał Providence. Miał nadzieję, że nie będzie już za późno. Wszystko składało się w całość. Harry utwierdzał sam siebie w przekonaniu, że krew, która krąży w jego żyłach jest dostateczną ochroną dla jego czynów. Ślepo wierzył, że pokrewieństwo z rodziną królewską wystarczy, aby bezkarnie mógł grać na nosie Szeryfowi. Czy naprawdę myślał, że umknie jego uwadze fakt, że do Leaford Manor dostarczano dwa razy więcej żywności, niż potrzeba? Musiał jak najszybciej porozmawiać z Harrym i przekonać go, aby pojechał razem z nim. Musiał.

Leaford Manor wyglądało na opustoszałe. Pogrążone w ciemności wzbudzało respekt. Louis zeskoczył z Providence i pobiegł w stronę wejścia, podobnie Zayn, który początkowo nie chciał wierzyć w przeczucia Tomlinsona. Teraz jednak widział w nich sens. Drzwi były szeroko otwarte, ledwo trzymały się w zawiasach. Przeszukiwali wszystkie pomieszczenia, po drodze znajdując martwe ciała służby. W kuchni znaleźli umierającą Maisie. 

- P-piwnica... - zdołała tylko z siebie wykrztusić i wyzionęła ducha. Louis rzucił się w stronę drzwi prowadzących do podziemi. Zayn próbował go powstrzymać, ale Tomlinson już pokonywał kamienne schody, nie biorąc ze sobą nawet pochodni. Gdy zeskoczył z ostatniego schodka usłyszał głośny szloch. Szloch, który tak dobrze znał.

- HARRY! HARRY! - Louis zaczął szukać go po omacku, ale z pomocą przyszedł mu Zayn, który miał ze sobą pochodnię.

- LOUIS? - usłyszeli pełny niedowierzania głos młodego lorda, dochodzący z prawej strony i w tamtą stronę skierowali źródło światła. Ich oczom ukazał się przeraźliwy widok.

W ramionach Harry'ego konał Charles Ford.

___________________

* Dla potrzeb ff uznajmy, że zapałki dotarły do Anglii szybciej, niż to wiadome. :)

Wyjątkowo witam Was w poniedziałek. 

I jak odczucia? W końcu pojawili się wszyscy zainteresowani! :D

Dziękuję za wszystko ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro