36꧂ Gorycz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Veronica Maximoff.

Dziewczyna, która dosłownie jednym słowem potrafiła sprawić, że serce bruneta zaczęło bić szybciej.

Oraz dziewczyna, która kiedy nagle ucichła, sprawiła, iż serce James'a bić przestało.

Stał, nie mogąc się ruszyć. Czuł, jakby wszystkie jego kończyny zostały sparaliżowane. Stres zawładnął jego ciałem, a w głowie zapanował istny chaos. Nie był nawet pewny czy zdoła utrzymać dłużej telefon przy uchu. Powoli tracił jakiekolwiek czucie i stabilność.

Miał wrażenie, jakby znalazł się w jakiejś otoczce, zza której nic do niego nie dociera.

Słyszał jakieś słowa w słuchawce, jednak nie mógł ich rozpoznać. Był to bardziej bełkot, niż mówienie.

Kiedyś myślał, że stracenie Very w formie sprzeczki, kłótni czy ich ostatniej sytuacji było piekłem. Istną tragedią.

Otóż nie. Bo ona i tak żyła. Jakkolwiek ich relacja by nie wyglądała.

Ona żyła.

A teraz...

Świat Barnes'a legł w gruzach. Jego odłamki leżały w rozsypce, okrążając jego samego.

Całkiem samego.

- ...zaraz, ona oddycha! - usłyszał nagle głos w słuchawce.

Te słowa wystarczyły, by momentalnie oprzytomniał i aby adrenalina w ekspresowym tempie rozprzestrzeniła się w jego krwi.

Otworzył szeroko oczy, a jego usta minimalnie zadrżały.

- To na co jeszcze, kurwa, czekasz?! Dzwon po pogotowie! - wyparował Barnes, chwytając za pierwszą lepszą bluzę, po czym biegiem ruszył do swojego samochodu - Odłóż ten telefon ale masz się nie rozłączać! A teraz dzwon po karetkę, zrozumiałeś?

- ...t... tak. - odrzekł łamliwym głosem mężczyzna, po czym wyjął swój telefon i drżącymi dłońmi wybrał numer pogotowia.

James w tym czasie wsiadł do samochodu. Zamknął za sobą drzwi, po czym przełączył rozmowę na głośnik, kładąc komórkę na siedzeniu obok.

Słyszał w tle, że mężczyzna odpowiada na zadawane mu pytania dotyczące miejsca wypadku, ilości osób poszkodowanych i optymalnego stanu zdrowia.

W międzyczasie brunet niewyraźnie usłyszał w rozmowie mężczyzny z ratownikami medycznymi ulicę, na której doszło do zdarzenia. Nie mógł być wcale pewien, że jego domysły są prawidłowe. Uznał jednak, że i tak lepszym wyjściem będzie spróbować pojechać w domniemane miejsce, niż siedzieć bezczynnie i czekać, pozwalając, by jego umysł ogarnęły czarne scenariusze.

Uruchomił pojazd, po czym z piskiem opon ruszył w stronę obranego celu.

꧁꧂

- Gościu, jesteś tam? - zapytał Barnes podniesionym tonem, słysząc, że mężczyzna chwilowo nie rozmawia z ratownikami i jednocześnie pędząc przez Nowy Jork - Odezwij się!

- Jestem, jestem.

- Dobrze usłyszałem? Jesteś na Piątej Alei?

- Tak, to właśnie tu.

- Kurwa! - zahamował gwałtownie, kiedy nagle sygnalizacja świetlna zmieniła się na czerwone światło.

Oddychał bardzo ciężko, mocno zaciskając dłonie na kierownicy do tego stopnia, że opuszki jego palców wyraźnie zjaśniały.

Barnes zacisnął szczękę, starając się uspokoić, ale im dłużej czekał, tym gorzej było mu pohamować jakiekolwiek emocje.

Dzisiejszego dnia wyjątkowo należał do osób, które swoją cierpliwość i resztki pohamowania dawno straciły.

- Jestem Gary, swoją drogą...

- Chuj mnie to obchodzi, Gary. - warknął James.

Wściekle i z nerwowym oddechem wpatrywał się w czerwone światło na sygnalizacji.

- Ja pierdolę! Ileż można! - rozejrzał się wokół, a z racji, iż nie dostrzegł żadnego nadjeżdżającego samochodu, który mógłby stanowić dla niego zagrożenie, ponownie dzisiejszego dnia ruszył z piskiem opon i nie zważając na przepisy, pognał przed siebie.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki, słysząc pisk opon z jakim ruszył Bucky, nerwowo przełknął ślinę, zastanawiając się czy przypadkiem nie wydarzy się dziś kolejny wypadek.

James usłyszał wycie syren dobiegające z karetek. Jednak dźwięk nie był czysty i wyraźny. Wokół siebie nie dostrzegł żadnego pojazdu ratowniczego. Sygnał dobiegał z drugiej strony telefonu. Odetchnął więc z ulgą na myśl, iż pogotowie dojechało na miejsce wypadku.

- Dobra, to już zaraz. - powiedział przez zaciśnięte zęby, a następnie przygryzł wargę tak mocno, że po chwili czuł smak krwi w swoich ustach.

Wykonał ostatni gwałtowny skręt, czym zarobił sobie kilka klaksonów od innych kierowców i wtedy jadąc ostatnią prostą, dostrzegł w oddali migające światła karetki.

Serce podeszło mu do gardła, a jego klatka piersiowa została ściśnięta bardzo nieprzyjemnym bólem, kiedy znajdował się coraz bliżej celu.

Nie mogąc dostrzec wolnego miejsca parkingowego, wjechał na niezaludniony chodnik, po czym wyszedł z auta, zamykając je.

Szedł szybkim krokiem, gdyż nie był w stanie wysilić się na bieg. Jego nogi ewidentnie odmawiały posłuszeństwa, wciąż dając wrażenie, jakby były zdrętwiałe.

Powietrze było mroźne, padał śnieg, jednak Bucky zdawał się nie zwracać na to zbytniej uwagi. Poniekąd pomagało mu to zachować trzeźwość umysłu.

W ostatniej chwili, będąc coraz bliżej miejsca wypadku, dostrzegł, jak Vera położona na noszach, zostaje wniesiona do karetki. Mimowolnie przyspieszył tempo, widząc dziewczynę okrytą materiałem zatrzymującym ciepłotę ciała. Przestał chwilowo oddychać, gdy zobaczył, jak na twarzy Maximoff, poza maską z tlenem, znajduje się krew.

Zmuszając się resztkami sił fizycznych i psychicznych zaczął biec w stronę karetki. Przedostał się przez małe grono obserwatorów tego wydarzenia. Kiedy był już przy pojeździe, do którego wniesiono Veronicę, tylne drzwi karetki zostały zamknięte tuż przed jego nosem.

- Przepraszam... - wydusił James, zaczepiając ratownika medycznego zmierzającego do przodu pojazdu - Ona żyje, prawda? - mimo, iż wiedział, że tak jest, bo inaczej nie byłaby zabierana w ten sposób, potrzebował usłyszeć tej odpowiedzi - Proszę, powiedzcie, że ona żyje.

- Żyje, tak. - odpowiedział mu krótko, po czym zaczął wsiadać do karetki.

- Dokąd ją zabieracie? Do jakiego szpitala? - pytał z przejęciem.

- Kim pan jest dla poszkodowanej? Bo jeżeli zwykłym przechodniem, to niestety, nasza rozmowa się w tym momencie kończy. - już chwytał za klamkę od drzwi.

- Jestem mężem. - odrzekł po chwili, mając nadzieję, że brzmiał na tyle pewnie, że ratownik mu uwierzył - Proszę, gdzie ją zabieracie?

- W tamtą stronę - wskazał palcem wzdłuż ulicy - Prosto, aż do skrętu. Tuż za rogiem jest szpital. Ma pan czym dojechać?

- Tak, tak. - nerwowo wplótł dłoń we włosy.

- A da pan radę dojechać? - zapytał, nie będąc zbytnio przekonanym co do dobrego stanu chłopaka.

- Tak, tak, jedźcie! - powiedział, kiwając głową.

Pogotowie ratunkowe ruszyło, a Barnes zaczął biec w stronę swojego samochodu.

Im dłużej pokonywał dystans, tym bardziej nie był w stanie dobiec do auta o siłach, jakie mu pozostały. Zatrzymał się zrezygnowany, wzdychając ciężko. Usłyszał ponowne wycie syreny, a po chwili odjeżdżającą karetkę.

Czuł, jak kręci mu się w głowie. Podszedł do najbliższego budynku, by skorzystać z jego ściany jako podparcia. Osunął się po niej powoli, klękając na chodniku pokrytym śniegiem.

Zbierało mu się na płacz. Wiedział jednak, że jeśli teraz da upust łzom, nie będzie w stanie się opanować. Chwycił zdecydowanym ruchem za śnieg, po czym przyłożył go sobie do twarzy. Odczuwając nieprzyjemne, mroźne szczypanie w skórę, przetarł twarz dłońmi, zdejmując z niej resztki śniegu.

Zamrugał kilkakrotnie, próbując brać głębokie wdechy, po czym stwierdzając, że jego umysł jest dużo bardziej trzeźwy i działa na wyższych obrotach, wstał z kolan i ruszył w kierunku auta. Dostrzegł przy nim dwóch funkcjonariuszy policji, wypisujących mu mandat.

- Przepraszam... - zaczął James.

- Stanął pan w niedozwolonym miejscu do parkowania. Chodnik jest dla pieszych. Tam, dalej są parkingi. I tu też. - wskazywali dłońmi miejsca dla samochodów.

- Wiem, po prostu... - próbował opanować swój drżący głos - Po prostu nie miałem gdzie zaparkować. A tam był wypadek. Musiałem tam być. Muszę jechać.

- Jesteśmy zmuszeni wypisać panu mandat. - odrzekł funkcjonariusz, jakby w ogóle nie usłyszał słów bruneta.

- To naprawdę ważne. Muszę jechać do szpitala. Przyjmuje ten mandat, piszcie ile chcecie. - zaczął się przeciskać do swojego samochodu, jednocześnie wyjmując dowód z kieszeni i podając go policjantom - Spiszcie to co wam potrzebne, ja się do was wstawię, ale muszę jechać, błagam. - mówił męczeńsko.

Funkcjonariusze wymienili ze sobą spojrzenia. Widzieli, że Bucky jest wręcz w gorączce, toteż nie chcieli utrudniać mu sprawy. Zanotowali potrzebne im informacje, podali termin w jakim Barnes powinien się wstawić i dokonać zapłaty, po czym oddali dowód i bez większych problemów, pozwolili mu jechać.

Bucky tym razem, zmierzając do szpitala, jechał przepisowo, gdyż mimo wszystko czuł na tyle samochodu spojrzenia dwóch funkcjonariuszy.

Brunet zaparkował pod szpitalem, po czym bezzwłocznie do niego wparował.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, nerwowo szukając recepcji, punktu informacyjnego czy innego tego typu miejsca. Dostrzegając ladę, za którą stała pracownica, popędził w tym kierunku.

- Dzień dobry. Veronica Maximoff. Gdzie ona jest?

- Dzień dobry. Nie mogę udzielić panu tej informacji. - odrzekła kobieta.

- Musi pani! - uderzył dłonią w ladę, trochę mocniej niż zamierzał - Muszę wiedzieć gdzie ona jest, proszę... proszę... - coraz bardziej zbierało mu się na płacz - Proszę... - osuwał się powoli, ostatecznie opierając ręce na ladzie z twarzą schowaną między nimi.

Kobieta po chwili usłyszała szloch bruneta. Zerknęła na otoczenie, dostrzegając kilkoro ludzi przyglądających się tej całej sytuacji.

- Kim pan jest dla naszego pacjenta? - zapytała półgłosem.

- To moja żona. - ponowił tę samą śpiewkę, jaką uraczył ratownika medycznego - Proszę, niech mi pani powie gdzie ona jest... - uniósł twarz, ukazując zaczerwienione oczy i policzki mokre od łez.

- Tam, korytarzem na prawo. Ostatnie drzwi, te na wprost. Tam jest oddział SORu. - powiedziała po sprawdzeniu odpowiednich papierów.

- Dziękuję. - złożył dłonie, jak do modlitwy, po czym pędem pobiegł we wskazanym kierunku.

Będąc już na końcu korytarza, wszedł przez odpowiednie drzwi. Rozejrzał się po pomieszczeniu uświadamiając sobie, że padło na niego kilka spojrzeń lekarzy i pielęgniarek.

Dostrzegł także po swojej przekątnej drzwi prowadzące do sali operacyjnej. W przyciemnionych szybach tego pomieszczenia, przez które nic nie było widać poza bardzo rozmazanymi sylwetkami chirurgów, widział, jak szwendają się po sali, zapewne przygotowując do operacji.

- Nie powinno tu pana być, kim pan jest? - podszedł do Barnes'a jeden z lekarzy.

- Mężem. Moja żona miała wypadek. - powiedział niespokojnym głosem.

- Pan Maximoff, mam rozumieć? - zapytał.

- Tak... tak, James Maximoff. - przytaknął z lekkim przycięciem.

- Pana żona, jak pan już pewnie słusznie zauważył, znajduje się w tamtej sali. - wskazał dłonią na pomieszczenie z zasłoniętymi oknami - Tam już pan nie może wejść. Jest aktualnie operowana...

- Czy przeżyje? - przerwał mu.

- Stan wydaje się być naprawdę ciężki. Na ten moment bardzo trudno mi cokolwiek na ten temat powiedzieć. Jeśli dowiem się o jakichś zmianach, poinformuję pana. - zapewnił.

- Dziękuję. - odpowiedział półgłosem, gdyż czuł, jak zbiera mu się na płacz.

Schował twarz w dłoniach, po czym westchnął głęboko. W kącikach jego oczu czuł nadchodzące łzy.

- Separacja czy po prostu niechęć do noszenia biżuterii? - zapytał lekarz.

Barnes spojrzał zdziwiony na mężczyznę.

- Nie ma pan obrączki. Pańska żona też jej nie ma. - zauważył.

Bucky nie wiedział, co powinien mu odpowiedzieć. Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł, żadna myśl, jaką mógłby obdarować lekarza. Wiedział, że im dłużej zwleka z odpowiedzią, tym bardziej traci na wiarygodności.

Niespodziewanie lekarz podszedł o krok do bruneta, obserwując go uważnie.

- Ja też kiedyś wparowałem do szpitala za dziewczyną i wciskałem wszystkim, że to moja żona, tylko po to, by być blisko niej. Nie sądziłem jeszcze wtedy, że potrafię przepowiadać przyszłość. - uniósł dłoń, pokazując obrączkę na swoim palcu.

James wpatrywał się w nią załzawionymi oczami. Ile on by teraz dał, by Vera wyszła z tego cało. By mogli spędzić wspólnie piękne chwile.

Lekarz położył po chwili dłoń na ramieniu Bucky'ego, przyciągając jego uwagę.

- Tam są krzesełka - skinął głową w bok - a tam woda. - wskazał podbródkiem w miejsce na wprost niego - Usiądź i odpocznij, bo ta operacja nie zajmie im pół godziny. - poklepał go kojąco po ramieniu, po czym odszedł.

Brunet stał jeszcze przez chwilę w miejscu, po czym mozolnie skierował się na krzesełka. Usiadł na jednym z nich, podpierając łokcie o kolana i chowając twarz w dłoniach.

Jego łzy płynęły, jedna za drugą. Nie obchodziło go czy ktoś w tej chwili go obserwuje. Nie zwracał uwagi na swoje przemoczone i lekkie ubranie, jak na tak mroźną pogodę. Nie dbał o to, że wyglądał jak totalny wrak człowieka i że było to odzwierciedlenie jego wnętrza.

Wyprostował się, płacząc niczym małe dziecko. Nie potrafił zahamować swoich łez. Wciąż z tyłu głowy miał obraz dziewczyny wnoszonej do karetki z zakrwawioną twarzą. Bał się. Tak kurewsko się bał, że być może ich telefoniczna rozmowa była tą ostatnią.

James wstał i szlochając, podszedł do baniaku z wodą, a następnie wziął mały kubeczek i napełnił go wodą. Wypił całą zawartość plastikowego naczynia jednym haustem, po czym gwałtownie zgniótł je w dłoni.

Wolną ręką podparł się o ścianę.

Nagle, pod wpływem impulsu i emocji rzucił kubeczkiem o podłogę, oddychając przy tym nerwowo. Po korytarzu rozniósł się cichy pogłos rzuconego plastiku.

Po chwili refleksji z przymkniętymi oczami, kiedy nieco się uspokoił, podniósł kubeczek i wyrzucił go do kosza.

Sięgnął do kieszeni po telefon, ale uświadomił sobie, że zostawił go w aucie.

Nie przestając wylewać łez, wyszedł z SORu, by przejść się po korytarzu, a następnie do samochodu po komórkę.

Nie wiedział jak dużo czasu zdążyło upłynąć od tamtego wypadku. Nie miał pojęcia, jak wiele osób próbowało się z nim skontaktować i czy w ogóle próbowało. Nie dbał o to w nawet najmniejszym stopniu. Czuł się, jakby jego życie wisiało na włosku. I była to o tyle okropna sytuacja, że to nie on walczył o życie, a Veronica - osoba, bez której nie wyobrażał sobie swojej codzienności.

James znalazł się bliżej wyjścia. Mimowolnie jego wzrok powędrował po osobach zgromadzonych na korytarzu. Dostrzegł, ku swojemu zdziwieniu rodzeństwo Very.

- Wanda? - zapytał, podchodząc do dwójki Maximoff.

Rudowłosa i Pietro spojrzeli na bruneta, po czym ruszyli w jego stronę.

- James, co ty tu robisz? - zapytała niespokojna.

- Ja... - głos mu się załamał - Gadałem z nią przez telefon, kiedy to...

Nie potrafił wypowiedzieć tych słów. Pokręcił głową, zakrywając oczy dłonią, spod której po chwili wypłynęły kolejne łzy.

- Jest teraz operowana. - dopowiedział Bucky lekko zachrypniętym, płaczliwym głosem.

Wanda również nie wstrzymywała łez. Oczy Pietra szkliły się, jednak stał on jedynie z zaciśniętą szczęką. Postawił sobie za cel trzeźwo myśleć i być oparciem dla siostry, toteż ze wszelkich sił starał się utrzymać emocje na wodzy. Rudowłosa nie dała temu rady. Rozkleiła się tak samo, jak James.

- Dzień dobry, jestem Gary Dickinson... - rodzeństwo Maximoff zdawało się nie usłyszeć tych słów w tle, jednak Bucky'emu nie umknęło to nawet na moment.

Wyprostował się spoglądając w stronę kobiety stojącej za ladą. Dostrzegł przy niej mężczyznę.

Który przedstawił się jako Gary...

- To ty ją skrzywdziłeś. - wyparował brunet w stronę mężczyzny.

Wanda i Pietro spojrzeli zdziwieni na Bucky'ego, a po chwili przenieśli wzrok na nowego rozmówcę James'a.

Atmosfera zaczęła robić się coraz gęstsza.

Mężczyzna rozpoznał głos bruneta z słuchawki, po czym przełknął nerwowo ślinę. Skinął ledwie widocznie głową. W jego oczach widać było przerażenie i skruchę. Zapewne sumienie nakazało mu przyjść i dowiedzieć się, jak się sprawy mają.

- T...tak. To ja. - przyznał się.

Barnes patrzył na niego trudnym do zdefiniowania wzrokiem. Po chwili ruszył gwałtownie w stronę mężczyzny. Zdążył natomiast postawić zaledwie jeden krok, gdyż Pietro w porę zareagował zatrzymując bruneta.

- Stary, to nic nie da. Przestań. - powiedział półgłosem Maximoff, a w międzyczasie Wanda cicho płakała z racji całej tej sytuacji.

- Przepraszam. - odrzekł mężczyzna, mając ogromne poczucie winy.

Bucky jedynie wystawił w jego stronę wskazującego palca, jakby chciał mu powiedzieć coś wartego zapamiętania. Nie wypowiedział jednak nic, a w zmian przygryzł wargę. Jego twarz, z tęgiej przerodziła się w pełną bólu i strachu. Chłopak zmarszczył brwi. Niedługo potem jego także dopadła kolejna fala płaczu.

- Roni, ona... to się po prostu nie dzieje... to nie może być prawda. - szepnął James, opierając bezradnie głowę o ramię wciąż przytrzymującego go Pietra.

Uścisk Maximoff się poluzował, jednak nie odsunął się on od Barnes'a. Delikatnie go objął, klepiąc po plecach. Bucky nie protestował. Przytulił się do brata Very, wypłakując w jego ramię. Po chwili do dwójki chłopaków dołączyła również Wanda z mokrymi od łez policzkami. James i Pietro przyjęli ją otwarcie i już po chwili stali razem, niemo wspierając się w tej chwili. Maximoff nie mogąc dłużej wytrzymać, odpuścił i także pozwolił płynąć swoim łzom.

Wszyscy nie mogli pojąć i zaakceptować tego, co się stało. Żadne z nich nie chciało w to wierzyć. A jednak koszmarna rzeczywistość wyglądała właśnie w ten sposób.

- Gdzie ona jest? - zapytała Wanda.

- Na oddziale SORu. - odezwał się po chwili Barnes - Pójdziemy tam. - dodał ciężkim głosem.

- Tak po prostu tam do niej wszedłeś? - zapytał Pietro.

- No... musiałem trochę pokombinować.

- Co masz na myśli? - odsunęła się Wanda, by spojrzeć brunetowi w oczy.

- Powiedziałem, że jestem jej mężem. James Maximoff. - westchnął, drapiąc się po karku - Bo w ogóle nie chcieli mnie tam wpuszczać.

- Kreatywnie. - przyznała Wanda z bladym uśmiechem.

- A wy jak się dowiedzieliście, że Vera tu jest?

- Słuchaj, plotki szybko się rozchodzą. - odparł Pietro - I niby nie można w nie wierzyć w stu procentach. Ale uznaliśmy, że akurat tę jedna sprawdzimy.

- No i niestety okazała się prawdą. - przyznała rudowłosa, starając się brzmieć niepłaczliwie.

- Nie wiesz może jak to się w ogóle stało? - zapytał Pietro.

- Słuchaj, rozmawiałem z Roni przez telefon. I w pewnym momencie ona urwała odpowiedź, a ja usłyszałem huk. Ale jak było dokładnie... tego naprawdę nie wiem. I nie wiem w jakim jest stanie, jakie ma obrażenia.

- Długo już to wszystko trwa? - Wanda skinęła głową na drzwi do SORu.

- Nie mam pojęcia. - ponownie zaczął się zastanawiać - Może z godzinę. Naprawdę ciężko mi powiedzieć. Mam wyłączone logiczne i normalne myślenie. I poczucie czasu. I wszystko naraz. - mówił coraz ciszej.

- Idę tam, chłopaki. Idziecie? - rudowłosa wskazała dłonią na drzwi prowadzące bliżej do Very.

- Tak, tak. - odrzekł Bucky.

- Daj nam chwilę. - powiedział Pietro w tym samym czasie.

- Okej. - uśmiechnęła się miło, po czym ruszyła w stronę siostry.

- Słuchaj, stary... - zaczął Pietro, zwracając się całkowicie w stronę Bucky'ego.

- Jeśli chodzi o to ostatnio... - brunet próbował się tłumaczyć.

- Nie, daj spokój. - zaprzeczył momentalnie Maximoff - Wiem, że nie chciałeś źle. Nie popieram takich metod, ale wiem. Po prostu wiem. - na jego słowa Barnes pokiwał lekko głową - Poza tym widać, że ci zależy. I to bardzo.

- Nie zaprzeczę. - zaśmiał się smutno, czując jak ponowna fala łez zbliża się, by zalać jego twarz.

- Dzięki, że się tym zająłeś. - rozejrzał się po pomieszczeniu.

- Tak naprawdę to nie jest... moja zasługa... - mówił zakłopotany - Byłem raczej osobą trzecią.

- Tak, ale nikt ci nie karze tu siedzieć i czekać na nowe wieści od lekarza czy chirurga. A mimo to jesteś tu.

- Nie mogę tu nie być. To... tu chodzi przecież o Roni.

- Wiem, wiem. - pokiwał głową w zrozumieniu - Chodźmy do Wandy.

- W porządku. - powiedział James zrezygnowanym głosem.

꧁꧂

Nie powiem, rozdział był naprawdę ciężki do pisania. Gdybym tworzyła go jednym ciągiem, bez przerw, które sobie robiłam, a emocje były by cały czas świeże, zapewne na ekranie tabletu pojawiły by się krople łez. Mimo wszystko jednak muszę przyznać, że nie raz miałam szkliste oczy pisząc to i przedstawienie tego ciężkiego wewnętrznego samopoczucia Bucky'ego było nie lada wyzwaniem.
Mam nadzieję, że rozdział się klei i że choć odrobinę dobrze oddałam tę tytułową gorycz.
Dajcie znać.
Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro