Cuatro. Dopiero zaczęliśmy, a już coś musiało się zepsuć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Piątek, 08:35; Dzień napadu
   Jechaliśmy furgonetką, aby rozpocząć napad. Prawdopodobnie jeden z najważniejszych napadów w całym naszym życiu. Byliśmy ubrani w czerwone niczym krew kombinezony. Każdy posiadał też parę czarnych, wojskowych butów, nie wspominając już o kaburach na pistolety czy karabinach, które trzymaliśmy. Na twarzach mieliśmy maski. Właśnie, maski. Przedstawiały one podobiznę malarza, mianowicie Salvadora Dalego. I tak sobie siedziałam w ciszy po prawej stronie szefa, aż w końcu tę ciszę przerwał Rio:
  — Kto je wybierał? — zapytał, zdejmując przy tym maskę.
— Coś z nimi nie tak? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie. — Przecież są fajne, a do tego oryginalne — dodałam.
  — Ale nie są ani trochę straszne. We wszystkich filmach złodzieje noszą straszne maski. Zombie, szkielety, śmierć... — zaczął wymieniać.
"Em... czy tylko ja jestem dziwna i według mnie te maski nie są straszne?" spytałam się w myślach. Wtedy znienacka Berlin wyciągnął pistolet i wymierzył w Rio, po czym oznajmił:
  — Zapewniam, że psychopata z bronią w ręku jest straszniejszy.
Po tych słowach schował broń, a ja spojrzałam na Rio. "Biedaczek, pewnie ma już pełno w gaciach" pomyślałam prześmiewczo, patrząc na jego minę. Denver dołączył do tej zaiste ciekawej konwersacji, zdejmując swoją maskę i pytając:
— Co to za wieśniak z wąsem?
Wiedziałam, że Denver inteligencją nie grzeszył, ale... jak można było nie kojarzyć Salvadora Dalego?!
— To Dali, synu. Malarz i to bardzo dobry — wyjaśnił Moskwa.
  — Malarz? Taki, który maluje? — dopytał Denverek.
"On jest głupi czy udaje?" spytałam się w myślach. Moskwa westchnął, a następnie odpowiedział:
  — Tak synu, taki, który maluje.
— Wiecie co jest straszne? Lalki dla dzieci — odpowiedział Denver.
— Jakie lalki? — spytał Berlin.
— Goofy, Pluto, Myszka Mickey — wymienił Loczek.
  — Uważasz, że mysz w czerwonych portkach jest straszna? W takim razie ja jestem Rycerzem Jedi — odparłam.
  — Oczywiście, że tak uważam. Jeśli jakiś wieśniak w masce Myszki Mickey wpadnie gdzieś z bronią, ludzie będą przerażeni i pomyślą, że facet chce rzezi. A dlaczego? Bo dzieci i broni nie powinno się łączyć. Bez urazy dla pani nastolatki — wytłumaczył mój przyjaciel.
Przewróciłam jedynie oczami. 
    Udało się przejąć ciężarówkę, w której miał zostać zawieziony do mennicy papier ze znakiem wodnym. Zgodnie z planem, siedziałam tam z Rio, który grzebał coś na komputerku. Postanowiłam z nim pogadać, a jednocześnie zakopać topór wojenny, przynajmniej na czas napadu na mennicę. Nieco się wahałam, ale ostatecznie go zagadałam:
— Ej, gamoniu — zaczęłam rozmowę.
— Czego? — zapytał niemiło.
— Tak pomyślałam... że powinniśmy zakopać topór wojenny — wyjaśniłam wprost.
— Ta... dobry pomysł — wymamrotał.
  — To co? Zgoda? Przynajmniej na czas napadu — odparłam, po czym wyciągnęłam w jego stronę prawą rękę.
  — Zgoda — odpowiedział, po czym uścisnął moją dłoń.
Operację "Chwilowo pogodzić się z Rio" uznałam za zakończoną pomyślnie. "Choć nie obiecuję, że wytrzymam bez kłótni jeśli ten palant coś odwali" pomyślałam. W momencie, gdy wróciliśmy do pozycji wyjściowych, ciężarówka się zatrzymała, co oznaczało, że dotarliśmy w końcu do mennicy. Schowałam się za tubą z papierem, po czym przeładowałam na wszelki wypadek broń. Drzwi do ciężarówki otworzyły się. Słyszałam, jak wózek widłowy zabiera jedną z tub z papierem ze znakiem wodnym. Szkoda tylko, że kierowca tego oto wózka widłowego nie wiedział, że w środku znajduje się dwójka Serbów.
    Sprowadziliśmy wszystkich zakładników do głównego holu. No, prawie wszystkich. Nigdzie nie było naszej owieczki, mianowicie Alison Parker. "Ciekawe czy jest spokrewniona ze Spider-Manem" zastanawiałam się za każdym razem, gdy słyszałam jej nazwisko. Postanowiłam pomóc Tokio w odszukaniu jej. Przewertowałyśmy większość pokoi na piętrze - biura, stołówkę, ale nic. Nigdzie jej nie było. Przez chwilę miałam złe przeczucie, że jednak Profesor się pomylił, i że Parker nie będzie tego dnia w mennicy. Jednakże, gdy usłyszałyśmy wrzaski w jednej z toalet, odgoniłam od siebie złe przeczucia. Weszłyśmy do pomieszczenia. "No proszę, proszę" pomyślałam. Alison stała w rozpiętej koszuli obok jakiegoś chłopaka. Już wiedziałam, do czego mogło tu dojść. Do tego w toalecie dla niepełnosprawnych. Fuj. "Jezus Maria, ludzie, to mennica a nie burdel, ogarnijcie się" myślałam. Wyprowadziłam wraz z Tokio dwójkę uczniów z toalety, po czym zaprowadziłyśmy ich do reszty zakładników. Tam, moja "bliźniaczka" założyła im opaski na oczy. Wtedy to my zdjęliśmy maski. Zaczerpnęłam się wolnym oddechem. Serio, w tej masce oddychanie jest naprawdę nieźle utrudnione! Zawiesiłam sobie maskę na ramieniu, tak, aby w każdej chwili mieć do niej dostęp. Spojrzałam na kółeczko zrobione z zakładników. "Ach, piękny widok. Normalnie jak dzieciaczki w zerówce. Małe, przerażone, niewiedzące co robić dzieciaczki" pomyślałam.
— Po pierwsze... dzień dobry — przywitał się ze wszystkimi Berlin. — Wiem, może nie jest to dla was najlepsze zakończenie tygodnia, ale... jesteście tutaj w roli zakładników. Wystarczy nas słuchać, a nie stanie się wam krzywda — dodał.
Zaczęłam wraz z Rio oraz Denverem zbierać telefony i robić spis zakładników. Rio trzymał "magiczny" worek, do którego zbierał komórki, Denver pytał o nazwiska i PINy, podczas gdy ja wszystko zapisywałam.
  — Imię i nazwisko — powiedział mój przyjaciel.
  — Alison Parker — odpowiedziała dziewczyna, a ja spisałam jej dane.
  — PIN — dodał Loczek.
  — Dwa tysiące osiemnaście — odparła.
Zapisałam wszystko, a Rio schował telefon Parker do worka. Obeszliśmy tak kilkoro zakładników, aż w końcu trafił się ten jeden wyjątkowy. Dyrektor mennicy.
  — PIN — zaczął standardowo Denver.
  — Po co wam PIN? — spytał nieco otyły człowiek, co się trząsł jak ręka na sprawdzianie.
  — Bo taki mamy kaprys, dawaj nam ten PIN — odparłam.
— Jeden dwa trzy cztery — odpowiedział spocony tłuścioszek.
Razem z Denverem i Rio parsknęliśmy śmiechem. Po sali rozległo się "A A A A A A" i dwa zwyczajne śmiechy. "Głupszego PINu nie było?" zastanawiałam się, jednocześnie cały czas się śmiejąc.
  — Taki mądry, a taki głupi PIN! Jak się nazywasz? — odparł Denver.
  — Arturo Roman — odpowiedział nasz "geniusz", a ja spisałam nazwisko.
  — Dobrze, Arturito... — powiedział Loczek.
"Coś czuję, że będą z nim niezłe jaja" pomyślałam. Później, zebraliśmy pozostałe PINy i nazwiska, a Rio zaniósł telefony na górę.
Kiedy Helsinki i Oslo montowali naszą komunikację, Moskwa zapewne już wiercił dziurę w podłodze sejfu, Rio, Tokio, Denver i Nairobi stali przy drzwiach mennicy, wraz z torbami wypchanymi pieniędzmi, a Berlin i ja pilnowaliśmy zakładników. Zgodnie z planem, wymieniona wcześniej przeze mnie czwórka miała wyjść z budynku, zostawić torby na schodach, postrzelać trochę w ziemię i wrócić z powrotem do środka.

— Najważniejsze jest to, aby nie wiedzieli co robimy — tłumaczył Profesor. — Niech myślą, że to zwykły napad i mają nas w garści.

  — Dwie minuty! — wrzasnął szef.
  — Nie tak głośno, uszy mi zwiędną — oznajmiłam żartobliwie.
Spojrzeliśmy na siebie, po czym oboje się roześmialiśmy. Wtedy jednak usłyszeliśmy za sobą szepty. Spoważnieliśmy i przejechaliśmy wzrokiem po zakładnikach stojących w rzędzie. Zarówno moją, jak i Berlina uwagę przykuł nie kto inny, jak Arturito. Podeszliśmy do mężczyzny.
— Jak się nazywasz? — zapytał dowódca.
  — Arturo... — odpowiedział niepewnie Arturito.
— Arturito — wtrąciłam.
— Arturito, tak? — odparł Berlin, a potem zdjął Arturitowi maskę na oczy.
  — Nic nie widziałem, przysięgam! — powiedział Arturito.
  — Ładnie to tak kłamać? — spytałam.
  — Lubisz filmy, Arturo? — spytał szef.
  — T-tak... — odparł przerażony zakładnik.
  — Wiesz, w horrorach zawsze jest taki miły gość, o którym myślisz "O, on na pewno zginie". Takim właśnie gościem jesteś ty. Czuję śmierć, Arturo — odpowiedział Berlin, po czym z powrotem założył mężczyźnie maskę na oczy.
"Zastraszanie poprzez nawiązywanie do filmów? Warto zapamiętać" pomyślałam. Popatrzyłam na Romana, który trząsł się jeszcze bardziej niż wtedy, gdy zbieraliśmy telefony.
  — Minuta! — wrzasnął dowódca.
"No tak. Z tego wszystkiego prawie zapomniałam o odliczaniu" ochrzaniłam się w myślach.
    Minuta minęła dość szybko. I to wtedy zaczęła się seria niepowodzeń. Strzały, które było słychać z zewnątrz, trwały o wiele za długo. Poszłam w końcu sprawdzić, co się dzieje. Jak się okazało, policjanci postrzelili Rio, więc Tokio, która dostała szału, zaczęła strzelać do policji, zamiast w ziemię, tak jak zakładał plan. Przy okazji, zebrała niezły ochrzan od Denvera. Oj niezły.
    Kiedy na stołówce Nairobi czyściła ranę Rio, a Denver dalej ochrzaniał Tokio, ja siedziałam przy rybkach. "Jak one mają łatwo" rozmyślałam.
  — A co miałam zrobić?! Opluć ich?! — kłóciła się "Matylda" z Denverem.
  — Miałaś się trzymać planu! — wtrąciła Nairobi.
— To nie jej wina, zemdlałem od... — chciał powiedzieć Rio, jednak mu przerwano.
— Mam to gdzieś! — krzyknął na niego Loczek.
W tej chwili nawet zrobiło mi się szkoda Rio. Po raz pierwszy go nie obwiniałam o coś. Wtedy do pomieszczenia wszedł Berlin. Kłótnie natychmiast ucichły, jak za sprawą jakiegoś zaklęcia.
  — Zabierają rannych — poinformował szef. — Podłączyliście telefon? — dopytał.
Rio od razu się zerwał i podłączył do jakiegoś urządzenia, którego nazwy nie znałam, kabelek. "Bum, komunikacja działa" pomyślałam.
— Oddajcie wszystkie urządzenia bezprzewodowe — zarządził nasz dowódca.
Wyjęłam z ucha słuchawkę, a gdy Berlin przechodził obok, oddałam mu ją. Potem, słuchawki, które były dotychczas przez nas używane, trafiły do akwarium. Kiedy byłam zapatrzona w swoje buty, szef zadzwonił do Profesora. "Będzie drama" pomyślałam.
— Tokio złamała pierwszą zasadę — zaczął Berlin z grubej rury. — Zaczęła strzelać do policjantów, gdy ci trafili Rio. Najwyraźniej, łączy ich coś więcej niż tylko przyjaźń.
"Teraz to Tokio go zabije na miejscu".
— Tak, już ją daję do telefonu — odpowiedział szef, a krótkowłosa podeszła do niego i wyrwała mu telefon.
  — Próbowałam tylko obronić mojego współpracownika. Myślisz, że związałabym się z dzieciakiem?! Poza tym, nie poinformowałeś nas, że gliny też zaczną strzelać! — mówiła Tokio. — Tak, w tej chwili wszystko jest jak najbardziej w porządku. Żegnam — dodała, po czym się rozłączyła.
Niedługo po tym wyszła.
— W dzisiejszym odcinku serialu "Dramy wśród złodziei", Tokio probowała nas oszukać, że nic jej nie łączy z Rio. Ciąg dalszy nastąpi po przerwie na reklamy — powiedziałam żartobliwie.
Moi towarzysze jedynie na mnie spojrzeli z minami typu "Mogłabyś sobie odpuścić w tej chwili".
  — To ja już pójdę... — oznajmiłam, a następnie czym prędzej zmyłam się z pomieszczenia.
Wyszłam ze stołówki i postanowiłam, że przysiądę na szczycie schodów. Siedziałam tak, myśląc o wszystkim i o niczym, dopóki nie dosiadł się do mnie Denver.
  — Co się wydarzy w kolejnym odcinku "Dram wśród złodziei"? — zapytał.
  — Hm... — odparłam. — Jakie masz pomysły?
  — Co powiesz na... Helsinki i Oslo tańczących macarenę przed zakładnikami? — zaproponował Loczek, lekko się śmiejąc przy tym.
  — Ty... to jest genialny pomysł —  odpowiedziałam, po czym zrobiłam krótką pauzę. — Masz fajki?
— Co?
— Jajeczko. Powtórzę pytanie. Czy masz fajki?
— Mam.
— Daj mi jedną, proszę.
— Nie powinienem, płuca sobie zniszczysz.
— Bla bla bla, słuchaj, nie robię tego pierwszy raz. Proszę.
— Em...
— Prooooooooszę — poprosiłam, przedłużając literkę "o", a do tego robiąc oczy szczeniaczka.
— No dobra... — odpowiedział Denver, po czym wyjął z kieszeni paczkę papierosów i podał mi jednego. — W sumie, też zapalę. Co mi szkodzi — dodał, wyjmując kolejnego papierosa.
Następnie schował pudełko z powrotem do kieszeni i wyjął zapalniczkę. Chwilę potem, zaczęliśmy palić i gadać na nasz ulubiony temat - czyli o głupotach.
Siedzieliśmy tak aż się ściemniło, paląc i rozmawiając. Właśnie wtedy, kiedy się ściemniło, nadeszła pora, aby rozdać zakładnikom kombinezony i maski takie jak nasze. Wstałam, po czym oznajmiłam:
  — Dobra, pójdę po Berlina — a następnie udałam się do stołówki.
Kiedy byłam przy drzwiach, usłyszałam, jak szef i Rio o czymś rozmawiają. Jedyne co wyłapałam, to to, że Berlin miał pięć żon. "Dokończą tę rozmowę później" pomyślałam, a potem weszłam bez pukania, jednocześnie przerywając im rozmowę.
  — Ktoś powinien powiedzieć zakładnikom, że mogą już zdjąć maski, i że rozdamy im kombinezony, a od tego jesteś ty, szefie, dlatego po ciebie przychodzę — oznajmiłam.
  — Dokończymy tę rozmowę później — zwrócił się Berlin do Rio, po czym wstał i wyszedł.
  — Dzięki — wyszeptał Rio.
Mrugnęłam porozumiewawczo, a następnie sama wyszłam i dogoniłam szefa.
— Pięć żon? Nieźle, ja nawet nie umiem ludzi wyrywać — odparłam.
Berlin tylko westchnął. "Przestał mnie lubić czy jak?" zapytałam się w myślach.
Kiedy rozdawaliśmy z Denverem zakładnikom kombinezony, nasz ulubieniec, to jest Arturito, zaczął coś tam gadać, że powinniśmy wypuścić najsłabszych i tych najmłodszych. Pitu pitu, pitu pitu. Ziewać mi się od tego chciało. W pewnym momencie, gdy wraz z Loczkiem podeszliśmy do Romana, mój przyjaciel podał mężczyźnie atrapę pistoletu i kazał sobie strzelić w środek czoła. Proste, nie? No najwyraźniej nie, skoro ten dureń nawet opanować oddechu nie umiał. "No cholera jasna, debilu, masz tylko nacisnąć ten głupi spust!" pomyślałam.
— No strzelaj! — krzyknęłam do Arturita, ale ten nadal się wahał. — Сказать вам это по-русски (Po rosyjsku mam ci to powtórzyć)?! — spytałam po rosyjsku. — Ou peut-être en français (A może po francusku)? — dopytałam łamaną francuszczyzną. — Shoot (Strzelaj)! — rozkazałam po angielsku.
Arturo w końcu strzelił. Oczywiście, nic się nie stało, bo ten pistolet był atrapą. Denver się zaśmiał, a ja z nim.
— Widzicie? Słuchajcie naszych rozkazów, a nic się wam nie stanie — powiedział Berlin.
Była moja i Denvera warta przy zakładnikach. Nic ciekawego się nie działo, także usiedliśmy na schodach. Loczek zapytał:
— Skąd znasz tyle języków?
— Angielskiego uczyli mnie w szkole. Francuskiego nauczył mnie jeden z ojców, a rosyjskiego nauczyłam się od mojej opiekunki — odpowiedziałam.
— Wow... szkoda, że nie jesteś starsza o jakieś dwadzieścia lat, bo z chęcią bym wziął taką mądrą dziewczynę za żonę — odparł.
— E tam, zaraz mądrą. Po prostu znam dużo języków. Chwila, czy ty właśnie do mnie zarwałeś? — spytałam.
— Skądże! — zaprzeczył.
— Uroczo — stwierdziłam. — Nie rób tak więcej — dodałam po chwili.
— Dobrze.
W końcu nadeszła pora, w której zakładnicy mieli zacząć wykonywać nasze polecenia. Jak przewidział Profesor, policja próbowała wejść do środka przez magazyn. Zgodnie z planem, zakładnicy założyli maski i dostali sztuczną broń. W magazynie, gdzie policja przez dziurę w ścianie wsunęła drucik z kamerką, zakładnicy stali wokół jednego z nas, który miał być przy Browningu. Pelikany się wycofały tak szybko, jak postanowiły wejść do mennicy. Jeden zero dla nas.

~💶~

Tak zakończył się czwarty rozdział tej oto książki. Możecie dać znać jak Wam się podobał, lub czy nie ma jakiś błędów ortograficznych/interpunkcyjnych. Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro