Ocho. Niedziela... Zmartwychwstania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niedziela; trzeci dzień napadu
Niedzielny poranek był wyjątkowo spokojny. W sumie, jak każdy poranek. Siedząc znudzona na stołówce, przypomniałam sobie o zakładniczkach siedzących w przejściu ze stołówki do gabinetu dyrektora mennicy. Postanowiłam, że je odwiedzę. "Z pustymi rękami nie wypada pójść" przypomniało mi się. Zaczęłam grzebać w jednej z toreb leżących na podłodze, w poszukiwaniu paczki pianek, którą postanowiłam, że przemycę do mennicy. W końcu je znalazłam. Nieco spłaszczone, ale znalazłam. Następnie udałam się do pomieszczenia z zakładniczkami.
  — Cześć dziewczyny — przywitałam się radośnie, zamykając za sobą drzwi. — Jak się macie? — zapytałam.
Żadna z nich mi nie odpowiedziała. "No tak, boją się" uświadomiłam sobie. Otworzyłam paczkę z piankami, wzięłam jedną, po czym z pełną buzią spytałam:
  — Chcecie? Spokojnie, nie są zatrute — dodałam żartobliwie.
Ostatecznie wszystkie się przełamały i wzięły po piance. Iskry dziecięcej radości, jakie ujrzałam w ich oczach, kiedy jadły... nigdy ich nie zapomnę. Oddałam paczkę jednej z nich, mówiąc przy tym:
  — Od dzisiaj jesteś strażniczką pianek. Tylko dziel się ze swoimi towarzyszkami — powiedziałam, na co zakładniczka się lekko zaśmiała.
Usiadłam na fotelu obok kanapy, na której siedziały dziewczyny. Zauważyłam, że przestały się trząść. "Dobrze, przynajmniej już się mnie nie boją" pomyślałam.
  — Jak się czujecie? — zapytałam.
  — Dobrze — odpowiedziała dziewczyna, która trzymała pianki.
  — Matko, gdzie moje maniery! Zapomniałam was zapytać, jak się nazywacie. A więc, mnie już znacie, jestem Kopenhaga, żadna pani, traktujmy się na równi. A wy? Przedstawcie się proszę.
  — Andrea — odparła "strażniczka pianek".
  — Mariana — powiedziała brunetka obok niej.
  — Nikola — przedstawiła się ta siedząca po środku.
"Pewnie pochodzi z Polski lub Rosji, bo to z pewnością nie jest hiszpańskie imię..." pomyślałam.
  — Ariadna — oznajmiła dziewczyna w kitce.
  — Silvia — odpowiedziała ostatnia.
"Okej, Andrea, Mariana, Nikola, Ariadna, Silvia. Zapamiętam" zanotowałam w myślach. Później gadałam z nimi o samych głupotach, a przy okazji je obserwowałam. Znacznie wyluzowały odkąd przyszłam i zaczęłam z nimi rozmawiać jak normalny człowiek, który przyszedł do swoich znajomych. Mogłybyśmy tak gadać w nieskończoność, ale przyszedł Berlin. Zakładniczki ucichły i znów zaczęły się bać.
  — Hej szefie. Co cię sprowadza w środku mojej... sekcji psychologicznej? — zapytałam.
  — Denver ma do ciebie jakąś sprawę. Prosił, bym przekazał — odpowiedział dowódca.
  — Oki doki — odparłam, wstając.
  — Silvia, wszystko w porządku? — Berlin zwrócił się do dziewczyny.
Spojrzałam w jej kierunku. Trzęsła się jak galaretka... w tym momencie, zrozumiałam jedną rzecz. Berlin był jak Darth Vader. Budził strach gdziekolwiek by się nie pojawił.
  — Przejdzie jej... — zapewniła Ariadna.
Szef najwyraźniej to zignorował. Podszedł do Silvii, wyciągnął rękę i poprosił, by poszła z nim. Nie spodobało mi się to. Podeszłam do nich, po czym oznajmiłam:
  — Odsuń się, ja to załatwię.
Berlin bez słowa się odsunął. Kucnęłam przy dziewczynie.
  — Silvia — powiedziałam do niej. — Silvia.
Dziewczyna spojrzała na mnie.
  — Złap mnie za ręce i spójrz mi prosto w oczy — poprosiłam, a Silvia wykonała moją prośbę. — Patrzysz teraz w oczy dziecka, które bierze udział w napadzie. Też się boję. A raczej bałam. Bo wiem, że nic się mi nie stanie, póki będę ostrożna. Wy macie lepiej. Jesteście tu bezpieczne. I ja, na swoje zdrowie przysięgam, że dopilnuję, aby nic wam się nie stało. Jeśli ktoś podniesie na was rękę, osobiście go ukarzę. Musicie przestać się nas bać i nam zaufać. Nie skrzywdzimy was.
Moja gadka najwyraźniej zadziałała. Silvia się uspokoiła, a nawet też się uśmiechnęła. Odwzajemniłam uśmiech, po czym puściłam jej ręce i wstałam.
  — Nie gadać i odmaszerować kamracie — zwróciłam się do Berlina.
Szef wrócił na stołówkę, a ja wraz z nim. Gdy zamykałam drzwi do pokoju z zakładniczkami, zapytał:
  — O co chodzi z tymi piankami?
  — To dla nich. Mają je mieć, aby coś przekąsić w wolnej chwili. I nie waż się kazać komuś, aby te pianki im zabrać — wyjaśniłam stanowczo.
  — Skąd je wzięłaś? — dopytał.
  — Przemyciłam w jednej z toreb.
  — Nie dość, że psycholog, to przemytnik. Ładne połączenie.
  — Cóż, można powiedzieć, że jestem jak... Han Solo i jakaś dobra psycholożka w jednym — odpowiedziałam, po czym wyszłam poszukać Denvera.
Pierwsze miejsce, które przyszło mi na myśl, aby odszukać mojego przyjaciela, to oczywiście sejf numer dwa, w którym ukryta była Mónica. Tam też się udałam.
W końcu dotarłam na miejsce i weszłam do sejfu, w którym, jak się spodziewałam, przebywali Loczek i pani Gaztambide.
— Hej, Berlin mówił, że coś ode mnie chciałeś — zagadałam.
— O, tak, tak... słuchaj, muszę zabrać Mónicę do łazienki — zaczął.
— Znowu? — spytałam.
— Ale nie w tym celu, tylko w innym. I mam do ciebie prośbę. Musisz dopilnować, aby Berlin nas nie znalazł — wytłumaczył.
— Czyli mam po prostu go trzymać z dala od waszej trasy i łazienki? — dopytałam.
— Tak. Dasz radę? — zapytał.
  — Cóż... może być pewien problem... — stwierdziłam zakłopotana.
  — Jaki? — zadał kolejne pytanie.
  — Wczoraj wieczorem weszłam do jego biura na dole, kiedy nie było go w środku, a gdy miał wchodzić, schowałam się pod stołem, podsłuchałam jego rozmowę z kimś, a potem się wydałam — streściłam.
— Cholera... poczekaj. Ukarał cię?
— Nie.
— Tym lepiej... przeproś go, a potem zagadaj. Najlepiej, jakby był w jednym z biur, albo na stołówce... po prostu trzymaj go... — nie skończył.
— Jak najdalej od waszej trasy. Jasne.
— Dziękuję Kopa — odparł.
— Zawsze do usług — rzuciłam, wychodząc.
"Zagadaj, zagadaj... wiem. Leki. Wypytam o leki" postanowiłam. Kiedy dotarłam do biur, od razu poszłam tam, gdzie wczoraj bawiłam się w Sherlocka Holmesa. Zapukałam do drzwi. Usłyszałam "Proszę", a potem weszłam.
— Możemy porozmawiać? — spytałam.
— Oczywiście. Proszę, siadaj — odpowiedział dowódca.
Zamknęłam drzwi i usiadłam naprzeciwko mężczyzny. Niepewnie zaczęłam rozmowę:
— Przepraszam...
— Za co? — zapytał.
— Za moje wtargnięcie. Moja ciekawość zwyciężyła, co w tym przypadku dobre nie było. Przepraszam.
— Rozumiem cię. Jak już wcześniej wspominałem, w twoim wieku też byłem ciekawski.
— Tia... mogę o coś zapytać?
  — Pewnie.
  — Czy... jesteś na coś chory? Nie chodzi mi tu o jakieś przeziębienie, tylko o chorobę pokroju nowotworu.
  — Grzebałaś w moich lekach.
  — Nie odwracaj kota ogonem, Berlin. Odpowiedz na moje pytanie. Czy jesteś na coś chory? I powiedz prawdę.
— Dlaczego o to pytasz?
— Bo się martwię. O każdego z naszej drużyny się martwię, nawet o Rio. Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda, albo żeby ktoś zginął przez jakieś nieszczęście. Dlatego proszę cię, powiedz mi prawdę.
Zapadła nieznośna cisza, która myślałam, że się nie skończy, gdyby nie to, że Berlin postanowił w końcu gadać.
  — To prawda. Jestem chory — przyznał się.
  — Na co? — spytałam.
  — Na Miopatię Hellmera.
  — Na czym polega?
  — Miopatia to zanikanie mięśni.
  — Jezu... da się to jakoś wyleczyć? Możesz przejść przez jakieś zabiegi, operacje?
— Owszem, mógłbym przejść przez operację. Lub... kilka operacji. Mam zamiar to zrobić po napadzie, ponieważ właśnie wtedy będę miał wystarczająco pieniędzy, aby to zrobić.
— A czy... — chciałam zadać kolejne pytanie, ale do biura wparowała Nairobi.
— Co się stało? — zapytał dowódca.
— Jesteś w telewizji — odpowiedziała Nai.
Szef zerwał się i wyszedł z biura. Wraz z Nairobi poszłyśmy za nim do pomieszczenia z telewizorem.
— Potwierdzono tożsamość jednego z porywaczy. Jest to złodziej znany na całą Hiszpanię, Andrés de Fonollosa... — mówiła reporterka.
"Chwila... Berlin to Andrés de Fonollosa? Ojcowie coś o nim wspominali..." przypomniało mi się.

Bawiłam się moimi pluszakami w salonie, podczas gdy rodzice o czymś rozmawiali:
— A ten twój kuzyn? Andrés de Fonollosa? — spytał Diego, czyli jeden z moich ojców.
  — Nawet nie wiem gdzie jest. Porzuciłem ideę odnalezienia go miesiąc temu — odparł Rodrigo, czyli mój drugi ojciec.
  — Szkoda. W końcu jest dobrym złodziejem. Albo, kiedy my byśmy napadali na ten bank, on znów zająłby się Cruz, w końcu już raz to zrobił, gdy miała dwa latka.
  — Wielka szkoda...

"No świetnie" pomyślałam. "Właśnie się okazało, że nasz dowódca to mój wujek. Będę musiała z nim o tym pogadać". Zaczęłam przysłuchiwać się wiadomościom. Reporterka wymieniała przestępstwa, które miał na koncie Berlin. Spodziewałam się takich rzeczy jak kradzieże i napady. I o takich wspomniała owa pani. Potem mówiła o... handlu ludźmi... współpracy z policją... i o wykorzystywaniu nieletnich. Na początku przeraziłam się gdy usłyszałam tę wiadomość, jednakże, po chwili zaświeciła mi się w głowie czerwona lampka. "Gdyby to była prawda, to przecież już dawno coś by ze mną było..." uświadomiłam sobie. Nairobi dyskutowała zawzięcie z szefem, aż wtrąciłam:
  — Nairobi, poczekaj chwilę.
  — Na co mam czekać?! Młoda, słyszałaś co mówili! Chyba nie będziesz broniła kogoś takiego — odpowiedziała czarnowłosa.
  — Przemyślmy jedną sprawę. Jeśli faktycznie Berlin wykorzystuje nieletnich, to dlaczego nie mam siniaków? Dlaczego nie mam za sobą traumy? Wszystko dlatego, że wciskają nam kity, tak samo społeczeństwu — wyjaśniłam. — Bycie kapusiem też możemy obalić, bo dobrze wiemy, że szef rzadko opuszczał teren domu w Toledo, tak samo nie mógł z nikim się skontaktować telefonicznie, więc wydać nas nie mógł. Jeżeli teraz nas nie wydał, to może oznaczać, że wcześniej też tego nie robił. Jedynie nie wiem co z handlem ludźmi — dodałam.
— Nigdy nikogo bym nie sprzedał. To wbrew mojemu kodeksowi moralnemu — odpowiedział dowódca.
— Czyli wszystko sobie wyjaśniliśmy — podsumowałam.
Wtedy kontynuowaliśmy oglądanie wiadomości.
  — Guzik, dzięki któremu zidentyfikowano tożsamość jednego z porywaczy, znaleziono w czerwonym Seacie Ibizie — poinformowała reporterka.
  — Nigdy nie byłem w tym samochodzie... — przypomniał sobie Berlin. — Ale wiem, kto był.
"Cholera, Denver..." odgadłam.

"A więc idą na festiwal, Denver ukradł marynarkę Berlina, Nairobi się umalowała i przesadziła, Tokio lubi prostotę, a Rio zwinął kluczyki do auta Profesorka" ustaliłam, podsłuchując mych kompanów z La Bandy. Podeszłam nieco bliżej i przy okazji usłyszałam jak Loczek parodiuje szefa. Przyznam, że wyszło mu nieźle. I to była jedyna pozytywna rzecz w tym całym wypadzie na festiwal. Mieli już wychodzić, ale zagrodziłam im drogę.
  — A co to za spisek? — zapytałam.
  — Młoda no weź, chcemy się zabawić — odparła Tokio.
  — Kradnąc rzeczy należące do innych i wymykając się wbrew zakazom Profesora? — dopytałam.
  — Proszę, nie wydaj nas — poprosiła Nairobi.
Stanęłam przed decyzją. Wydać czwórkę imprezowiczów lub pozostać dobrą przyjaciółką. Wybrałam tę drugą opcję.
  — Dobra, proszę bardzo. Miłej zabawy — odpowiedziałam i przepuściłam ich.
  — Dziękuję Kopa — odparł Denver, po czym wraz z resztą towarzystwa wyszli z pokoju Nairobi.
Kiedy zeszli na dół, wyjęłam zza pleców dyktafon i wyłączyłam nagrywanie.
  — Kiedyś za to bekną... — stwierdziłam.
Nagranie z numerkiem dwa było moim pierwszym "brudem" na członków szajki. "Jeśli coś ci się wyda podejrzane, nagrywaj" wspominała pani Rodríguez w liście. Proszę bardzo, pierwsze koty za płoty.

Wybiegłam najszybciej jak potrafiłam z pomieszczenia, po czym udałam się pędem w stronę łazienek. "Muszę ostrzec Denvera, muszę ostrzec Denvera, muszę ostrzec Denvera" powtarzałam w myślach. Sprintem dotarłam na miejsce. Loczek stał przy drzwiach.
  — Denver... — zagadnęłam go, ledwo dysząc.
  — Wow, młoda, co się stało? — spytał.
  — Odkryli tożsamość Berlina... — powiedziałam.
  — O cholera... jak?
  — Znaleźli auto Profesora. A w nim guzik od marynarki. Szef mówił, że nigdy w tym samochodzie nie był, ale wie, kto mógł zgubić owy guzik. Pamiętasz jak zarąbałeś mu marynarkę, kiedy wraz z Nairobi, Tokio i Rio szliście na festiwal?
  — Cholera...
  — No wiem... dlatego przybiegłam cię ostrzec, że teraz, najprawdopodobniej, Berlin cię szuka i chce ci coś zrobić...
  — Rany boskie... a zauważył, jak wybiegasz?
  — Raczej nie, biegłam tak szybko jak Quicksilver.
  — Kto?
  — Peter Maximoff. Oglądałeś "X-Menów"?
  — Coś tam kiedyś widziałem.
  — W takim razie, może pamiętasz tego chłopaka z szarymi włosami i w goglach. To właśnie jest Quicksilver.
  — Aaa...
  — Jak Mónica?
  — Załatwia na spokojnie swoje potrzeby.
  — Jasne...
  — Ile mamy czasu zanim Berlin nas znajdzie?
  — Nie mam pojęcia... może jakieś... kilka minut.
  — Tylko? Wiesz, mennica jest duża, na pewno nie znajdą nas od razu...
W tym samym momencie usłyszeliśmy z dalszej części korytarza, jak dowódca woła mojego przyjaciela.
  — Mówiłeś coś? — spytałam.
  — Niech to szlag — wymamrotał Loczek.
Niedługo po tym, znaleźli nas Berlin oraz Helsinki i Oslo. "Jest źle, oj bardzo źle" przeraziłam się.
  — Denver... szukałem cię — powiedział wyjątkowo spokojnie dowódca.
  — Jak widzisz, jestem tutaj — odpowiedział Denver.
— Wiesz... moja twarz została pokazana w telewizji. Mówią, że jestem złodziejem... to akurat prawda. Ale, mówią też, że jestem kapusiem, alfonsem, i że wykorzystuję nieletnich. Na dodatek, słyszało to Bogu ducha winne dziecko. Wszystko przez guzik. Guzik od mojej marynarki, tej samej, którą "pożyczyłeś". Musiałeś go zgubić, kiedy siedziałeś w samochodzie. I wiesz, co to oznacza? — zapytał Berlin.
  — Nie wiem, oświeć mnie — odparł mój przyjaciel.
  — Krótko mówiąc... spaprałeś mi życie — wytłumaczył szef.
"Nie skończy się to za dobrze..." pomyślałam.
— No weź przestań... oddam ci piętnaście milionów... i zapomnimy o całej sprawie — próbował wybrnąć Denver.
— Piętnaście milionów za guzik? — spytał Berlin, po czym zaczął się śmiać. — Słyszałaś to, młoda? Piętnaście milionów za guzik! — zwrócił się do mnie.
Przełknęłam nerwowo ślinę. W tym samym momencie zjawiła się Nairobi.
— Berlin! — krzyknęła do mężczyzny. — Przestań, do niczego dobrego to nie doprowadzi! — dodała.
— Coś takiego. Przyszedłem strzelić ci w stopę, a teraz mam ochotę strzelić ci w głowę, nie wiem dlaczego — odparł dowódca, ignorując Nairobi.
Już chciałam zrobić szopkę, aby jakoś załagodzić sytuację, kiedy z jednej z kabin wydobył się dźwięk kaszlenia. "Niech cię szlag Mónica...". Berlin wszedł do łazienki i zaczął sprawdzać po kolei wszystkie drzwi. Kiedy podchodził do przed-przedostatnich, Loczek oznajmił:
  — Berlin, nie musisz...
Szef go nie posłuchał i zapukał.
— Denver? To ty? — zapytała Mónica.
Denver, Nairobi i ja wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia, podczas gdy pan de Fonollosa (jak powinniśmy się właściwie do niego zwracać) otworzył drzwi kabiny, w której przesiadywała Gaztambide.
  — No proszę, proszę... — odparł Berlin, a następnie spojrzał na mnie. — Kopenhago, jaki dziś mamy dzień? — dopytał.
— Niedzielę... — odpowiedziałam.
— Właśnie. Dziś jest niedziela! — oznajmił radośnie. — Niedziela Zmartwychwstania! Chwała Bogu! — krzyczał z rękoma uniesionymi ku górze, po czym zwrócił się do Mónici. — Wybacz, możesz dokończyć. Nie chciałem ci przeszkadzać — po tych słowach zamknął kabinę. — Wiesz Denver... gdy zobaczyłem jej trupa, wtedy na podłodze... coś się we mnie zmieniło. Bywam porywczy. Ten mój charakter... mamy teraz ciężką sytuację. I musimy ją jakoś rozwiązać, czyż nie? Z jednej strony, zrobiłeś źle... nie wykonałeś rozkazu, nie zabijając zakładniczki — gdy to mówił, do łazienki weszli Helsinki oraz Oslo. — Jeszcze ten nieszczęsny guzik... a z drugiej strony jest z nami żywa kobieta. Jak myślisz, która strona jest lepsza? — zapytał dowódca, mierząc do Denvera z pistoletu.
Wtedy w Berlina wycelowała Nairobi, mówiąc:
— Nie denerwuj mnie, to nie jest film Tarantino!
— Odważyłabyś się we mnie strzelić? — spytał Berlin.
  — Nairobi, opuść broń — poprosił Denver. — Proszę.
Kobieta na początku nie chciała tego zrobić, aczkolwiek, ostatecznie opuściła pistolet. Wtedy nastąpił kolejny zwrot akcji, gdyż Loczek wyrwał Nai broń i zaczął w nią celować, tak samo wyjął swoją giwerę i wymierzył w Berlina.
  — Co teraz, psycholu? — spytał mój przyjaciel.
"O Boże, o Boże, o Boże... okej... Helsinki mierzy w Nairobi, Denver w Berlina i w Nairobi, Berlin w Denvera, tak samo Oslo, Nairobi bezbronna. Muszę coś zrobić" postanowiłam. Zaczęłam sztucznie płakać, dzięki czemu zwróciłam na siebie uwagę pozostałych. Udając drżenie ręki, sięgnęłam po broń, odbezpieczyłam ją i powiedziałam:
— Jeśli... ktokolwiek zginie w tej łazience... zginę i ja. Zastrzelicie Mónicę - zginę. Zastrzelicie Denvera - zginę. Zastrzelicie Nairobi - zginę. Zastrzelicie Berlina - również zginę — oświadczyłam, przykładając sobie pistolet do skroni.
"Jak to nie zadziała, to naprawdę nie mam pojęcia co robić" myślałam, pociągając przy tym nosem.
— Spokojnie — odparł dowódca. — Wiecie co jest ważniejsze od śmierci? — zapytał, po czym zrobił krótką pauzę. — Życie — odpowiedział sam sobie.
Wtedy rozległ się dźwięk spłukiwania wody. Berlin otworzył kabinę, opuszczając przy tym broń. Spojrzałam na roztrzęsioną Mónicę. "Bidulka..." pomyślałam, zabezpieczając i chowając pistolet do kabury. Mniej więcej w tym samym momencie, kiedy wszyscy opuścili spluwy, do łazienki weszła Tokio.
— Co tu się... — chciała zadać pytanie, ale nagle urwała. — To ona żyje? — spytała z niedowierzaniem, wskazując na blondynkę.
— Niedziela Zmartwychwstania... — wymamrotałam, ocierając łzy.
"Dobrze, że to się udało, bo byłoby naprawdę beznadziejnie" pomyślałam.
Mónica została zabrana na stołówkę, gdzie pokazano ją do kamery Profesorowi, jednocześnie informując go, że nikt nie zginął. Wdrożyliśmy też do akcji plan Walencja. Tak prosty w wykonaniu jak budowa cepa. Aby przykuć uwagę policji, trójka z nas (konkretniej, Helsinki, Berlin i ja) strzelała w worki, podczas gdy chórek zakładniczek, którym dyrygowała Nairobi,  krzyczał. Miało to wywołać wrażenie, że urządziliśmy rzeź. I, ku powodzeniu naszego planu, otrzymaliśmy informację od Profesora, że niedługo odwiedzi nas pani inspektor. "Będzie się działo".

~💶~

Witam wszystkich! Koniec rozdziału ósmego, jednocześnie koniec początku niedzieli. Matko, jaki zbieg okoliczności.
Możecie dać znać jak się Wam rozdzialik spodobał, czy też możecie poinformować mnie o ewentualnych błędach ortograficznych/interpunkcyjnych.
Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro