Siete. Znęcanie się nad ziemniakiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sobota; drugi dzień napadu
Z tego co się dowiedziałam, Profesorowi udało się wynegocjować chirurga. Kiedy oczekiwaliśmy jego przybycia, wraz z Berlinem pilnowaliśmy Arturo. A raczej się nad nim znęcaliśmy. Jak to wyglądało? Przeważnie szef coś do niego gadał, głównie takie rzeczy, które miały go przerazić, a ja, jak to mam w zwyczaju, straszyłam go różnymi odgłosami. Po kolejnym razie, gdy wyskoczyłam "znikąd" i krzyknęłam "BOO!", Roman powiedział:
— Błagam, zabierzcie ją stąd!
— Obawiam się, że nie będzie to możliwe, Arturito — odpowiedział Berlin.
  — Czyżbyś się mnie obawiał? — zapytałam z uśmiechem na twarzy.
  — Banda psycholi! — wrzasnął mój ulubiony zakładnik.
  — Grzeczniej — odparłam jednocześnie z dowódcą.
— Mam prośbę — oznajmił Arturito.
— Jaką? — spytałam.
— Chciałbym zadzwonić do swojej żony — powiedział Roman.
Spojrzeliśmy na siebie z szefem.
  — Mamy mu pozwolić, czy nie? — spytał.
  — Hm... no nie wiem, nie wiem... a jak ty sądzisz? — dopytałam.
  — Moim zdaniem, powinniśmy się zgodzić. Wiesz, żony są w takich chwilach niedocenione. A potrafią dodać otuchy. Człowiek pije na mieście, zapomina o wybrance swojego życia... zaś gdy zdarzy się wypadek, od razu sobie o niej przypomina.
  — Puf... — wymamrotałam. — Chyba, że jest zajęty myśleniem o swojej kochance — dodałam.
— Ach tak... blondwłose sekretarki, usunięte ciąże, romanse... — zaczął wymieniać Berlin, lecz nie dane było mu skończyć.
— Oszczędźcie mi tej gadki — oświadczył Arturito.
— Co tak nerwowo? My tylko stwierdzamy fakty — odpowiedziałam, po czym zwróciłam się do szefa. — Okej, przejdźmy do rzeczy. Papier-kamień-nożyce, kto przegra zostaje z tym ziemniakiem, a kto wygra, ten idzie po telefon.
— Jak mnie nazwałaś? — zapytał Arturito.
— Ziemniakiem. Bo przyznajmy, wyglądasz jak ziemniak. Wracając — odparłam, a następnie zaczęłam grać z dowódcą w papier-kamień-nożyce.
Po trzech rundach i moich trzech przegranych, Berlin poszedł po telefon dyrektora mennicy, a ja zostałam z naszym wielce poszkodowanym ziemniaczkiem. W pewnym momencie, kiedy stałam mniej więcej po środku holu, zaczęłam sobie nucić:
  — Has he lost his mind? Can he see or is he blind? Can he walk at all? Or if he moves will he fall? — potem pstrykałam rytm piosenki. — Is he alive or dead? Has he thoughts within his head? We'll just pass him there. Why should we even care? — zrobiłam przerwę. — He was turned to steel! In the great magnetic field! When he traveled time! For the future of mankind! Nobody wants him... he just stares at the world! Planning his vengeance... that he will soon unfurl!
Kiedy tak nuciłam, nawet nie zauważyłam, że do holu przyszli Denver i Berlin. Loczek zaczął klaskać, przez co wyrwał mnie z "transu".
  — Oj. Przepraszam, nie zauważyłam was — odparłam.
  — Nie, nie, nie. Dobrze ci szło, młoda — stwierdził Berlin.
  — E tam... — wymamrotałam.
  — Ej, wyjątkowo zgodzę się z Berlinem. Nawet nie wierzę, że to mówię... — wtrącił Denver.
  — Ekhem — odchrząknął zniecierpliwiony Roman.
  — A no tak. Prawie bym zapomniał o naszym ulubieńcu — odparł dowódca, po czym podszedł do Arturo.
Chciałam zapytać Denvera, jak się czuje Mónica, aczkolwiek nie mogłam tego zrobić głośno. Dlatego, korzystając z tego, że mój przyjaciel na mnie spoglądał, wykonałam parę gestów ręką, które miały oznacza treść pytania. Najpierw zrobiłam świderek palcami, wskazałam na udo, a następnie pokazałam kciuka w górę, a potem w dół. "Błagam, zrozum o co chodzi, błagam, zrozum o co chodzi..." prosiłam w myślach. Na szczęście, mój przyjaciel rozgryzł "czary". W odpowiedzi pokazał kciuka w dół, wskazał na udo, a na koniec zrobił szczypce palcami. Wywnioskowałam z tego, że z Mónicą nie jest najlepiej, i że potrzebują skalpela, aby wyciągnąć kulę. "Zapewne Denver ma zamiar go zdobyć, kiedy przyjdą chirurdzy" domyśliłam się. Skinęłam lekko głową, po czym podeszłam do wózka, na którym leżał dyrektor mennicy i zaczęłam się przysłuchiwać jego rozmowie z żoną. Komplementował ją, obiecał, że polecą wraz z dziećmi do Australii... aż w końcu pomylił jej imię. Zamiast zwrócić się do niej jej właściwym imieniem, nazwał ją "Mónicą". Wtedy mieliśmy z Berlinem na twarzach "Krzyk" Muncha. A potem - potem zaczęliśmy się jarać i cieszyć z tego wydarzenia jak głupi. Gdy Arturo zakończył rozmowę, szef zabrał mu telefon i wyłączył. Już miałam coś powiedzieć, gdy przyszli Rio i Nairobi. Ta druga oznajmiła:
  — Berlin, chirurdzy są przy drzwiach.
— Będę niestety musiał na chwilę cię opuścić, Arturito. Czy wszyscy wiedzą, co mają robić? — dopytał.
  — Oczywiście — odpowiedziała. — Hej! Wszyscy zakładamy maski, raz raz! — zwróciła się do zakładników.
W tym samym momencie, gdy szef wydał rozkaz, aby zabrać naszą owieczkę na górę, podszedł do mnie Denver.
  — Czy mogłabyś pójść i posiedzieć z Mónicą póki nie zdobędę skalpela? — zapytał szeptem.
  — Nie ma problemu — odparłam, również szepcząc.
Kiedy już szłam w kierunku przejścia, zatrzymał mnie głos dowódcy.
  — A ty dokąd? — spytał.
"Wymyśl dobrą wymówkę, wymyśl dobrą wymówkę, wymyśl dobrą wymówkę" powtarzałam w myślach. Odwróciłam się i powiedziałam:
  — Wiesz szefie, znęcanie się nad tym ziemniakiem było naprawdę fajne, ale chwilowo mam dość jego widoku i wysłuchiwania ciągłego narzekania. Dlatego się zmywam — po tych słowach opuściłam bez dalszych tłumaczeń hol główny.
"Misja prawie zawalona, agencie pięćset jedenaście" pomyślałam, idąc do sejfu.
Na miejscu, po wejściu do kryjówki Gaztambide, przywitałam się z nią:
— Hej... jak tam? — zapytałam, zamykając za sobą drzwi.
  — O, hej... myślałam, że to Moskwa wrócił. Lub Denver — odpowiedziała.
— Ale, jestem ja — odparłam, dosiadając się do niej.
— Yhym... — wymamrotała.
— Jak udo? — zapytałam.
— Może być... Denver obiecał, że zdobędzie skalpel, kiedy przyjdą chirurdzy... właśnie, co z Arturo? Wszystko z nim w porządku? — spytała.
— Z ziemniakiem? Tak, wszystko w porządku, lekarze pewnie już go operują, nie wiem, zmyłam się stamtąd zanim weszli — wyjaśniłam.
— Ziemniakiem?
— A co, nie wygląda jak ziemniak? Arturito to taka ludzka wersja. Poza tym, to zwyczajny dupek, który myśli tylko o przyjemnościach. O Matko, ile bym dała, żebyś tam była... taka akcja się odwaliła, że szok.
— Opowiesz mi, proszę?
— Jasne. Otóż, nasz kochany Arturito, zażyczył sobie, aby porozmawiać z żoną.
— Z Laurą?
— Tak ma na imię? Okej, umknęło mi to... ale tak, chciał do niej zadzwonić. No to Berlin przyniósł mu telefon. I dyrektor mennicy, bardzo, ale to bardzo ogarnięty człowiek — mówiłam ironicznie — pomylił jej imię z twoim, przez co zwrócił się do niej "Mónico" zamiast "Lauro" — dopowiedziałam.
Blondynka od razu zmarkotniała. Postanowiłam, że zmienię temat.
  — Ale nie mówmy teraz o nim. Opowiedz mi coś o sobie — poprosiłam.
  — Tylko nie wiem co...
  — Okej, zacznijmy od standardowych pytań. Koty czy psy?
  — Psiaki są strasznie urocze... chciałabym nawet kiedyś adoptować jakiegoś.
  — O... jak byś go nazwała?
  — Hm... musiałabym się dobrze zastanowić. A ty? Wolisz psiaki czy kociaki?
  — Nie umiem wybrać. Zarówno psy, jak i koty są urocze i kochane.
  — Och... rozumiem.
Uśmiechnęłam się lekko.
  — Jaki jest twój ulubiony kolor? — spytałam.
  — Niebieski. A twój?
  — Bordowy. Em... jaki jest twój ulubiony zespół muzyczny?
  — Nie wiem czy kojarzysz... Daughter.
  — Coś mi się obiło o uszy. Chyba nawet słyszałam jedną z ich piosenek w radiu... leciała jakoś tak... I'll escape with him... show him all my skin... — zaczęłam nucić.
Potem nuciłyśmy jednocześnie:
  — Then I'll go... I'll go home... Amsterdam...
I nagle nastała cisza, a z nią smutny nastrój.
— Wow... to było... — nie wiedziałam co powiedzieć.
— Smutne...
  — Może zmienimy temat?
  — Dobrze... to... jaką bajkę uwielbiałaś jak byłaś młodsza?
  — "Madagaskar". A ty?
  — "Śpiącą Królewnę". Pamiętam, jak oglądałam ją na okrągło.
  — Nieźle.
W tym samym momencie, do sejfu weszli Denver oraz Moskwa.
— I jak agencie czterysta dwa, zdobyłeś skalpel? — zapytałam Loczka.
— A i owszem — odpowiedział.
— Jak się czujesz? — zapytał Moskwa Mónicę.
— Może być... choć bardziej martwię się o życie dziecka, niż o swoje — powiedziała Mónica, lekko się śmiejąc.
Potem Moskwa miał już zabierać się do wyciągania kuli, gdy Denver zarzekł się, że on to zrobi. Operacja powinna była się już zacząć, kiedy nagle usłyszeliśmy, że ktoś otwiera drzwi do sejfu. Chwyciłam za pistolet, a następnie go odbezpieczyłam i wymierzyłam w kierunku wejścia. Naszym oczom ukazała się Nairobi. Bez większych wyjaśnień, stwierdziła:
— Denver, to nie tak, co ty wyprawiasz?!
Potem weszła i pomogła w operacji.
     Pod wieczór, siedziałam wraz z Nairobi w jej królestwie.
  — Ale na serio, serio, nic pomiędzy wami nie było? Kręcisz coś, Nairobi — stwierdziłam.
  — Mówię, że do niczego nie doszło — odpowiedziała.
Zmarszczyłam brwi.
  — Weź nie świruj, gdyby tak nie było, nie rysowałby cię na okrągło. Widziałam jego notes. Wiesz, że możesz mi powiedzieć, nie wygadam się tak jak Tokio — zapewniłam.
  — Dobra, masz rację. Coś było. Ale się skończyło — odparła smutno.
  — Aua... przepraszam, nie wiedziałam...
  — Nic się nie stało, Kopa.
Spojrzałam przez okienko na pokój naprzeciwko.
  — Co tak właściwie się tam znajduje? — zapytałam zaciekawiona.
— Drugie biuro Berlina — wyjaśniła.
— Jedno mu nie wystarczy? — zadałam kolejne pytanie.
— Najwyraźniej nie... — odpowiedziała.
— Wchodziłaś tam? — dopytałam.
— Nie miałam okazji. Czekaj, ty chyba nie... — Nai nie skończyła.
— Ależ oczywiście, że tak — przerwałam jej, wstając z krzesła, na którym dotychczas siedziałam.
— Wiesz, że będziesz miała poważne problemy, jak zostaniesz przyłapana? — spytała.
— Może i tak... ale raczej będzie tam stół, pod którym będę mogła się ukryć, co nie? — odparłam.
— Tia... powodzenia — powiedziała.
Skinęłam głową, po czym wyszłam z pomieszczenia i udałam się do wejścia do biura. Drzwi na szczęście były otwarte. Po wejściu do środka i zamknięciu za sobą drzwi, moją uwagę przykuła czerwona apteczka leżąca na biurku. Od razu podeszłam, aby ją obadać, a następnie, otworzyłam ją. W środku znajdowała się strzykawka i dość spory zapas ampułek z jakąś substancją. Wzięłam jedną, a potem zaczęłam jej się przyglądać. Miała na sobie nazwę "Retroxil". "To jakieś leki?" spytałam się w myślach. Zauważyłam jakiś mały napis pod nazwą (najprawdopodobniej) leku. "Lek na..." chciałam przeczytać, lecz usłyszałam skrzypienie drzwi. Odłożyłam wszystko tak jak było, zamknęłam apteczkę i czym prędzej schowałam się pod stołem, jednocześnie modląc się, aby szef mnie nie znalazł. "Lek na co? Na co szef jest chory?" zaczęłam się zastanawiać. Co jakiś czas, spoglądałam na krzesło. Niedługo po tym, jak Berlin usiadł, ktoś wszedł do pomieszczenia. Wyjęłam z kieszeni dyktafon, po czym włączyłam nagrywanie. "Może się przyda na przyszłość" pomyślałam. Jak się okazało, osobą, która tu przyszła, była Tokio. Pomiędzy moją "bliźniaczką" a dowódcą wywiązała się konwersacja. Na początku, były to jakieś głupotki, potem Berlin zaczął mówić, że lubi drewniane biurka, jeszcze później usłyszałam jak Tokio powiedziała, że jest tutaj duszno. Potem, było słychać dźwięk rozpinania suwaka. Od razu rozszerzyłam z przerażenia oczy, aczkolwiek uspokoiłam się, gdy Berlin zapytał:
— Przyszłaś do mnie w kamizelce kuloodpornej?
"Po jakie licho?" dopytałam w myślach.
— Kiedy zamierzasz powiedzieć Profesorowi o tym, że kazałeś zabić zakładniczkę? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Tokio.
"A więc o to chodzi...".
— Nie wiem, może... nigdy? — odparł żartobliwie.
"No beka w ciul" myślałam, przewracając oczami. Wtedy, usłyszałam, jak krótkowłosa wstaje i podchodzi do Berlina. Przy okazji dosłyszałam dziwny dźwięk przypominający szuranie. "Brzmi jak broń... czy ona chce go zabić?!" przeraziłam się. Po chwili Tokio podniosła słuchawkę telefonu (a przynajmniej tak się domyśliłam po odgłosach) i rozkazała:
— Dzwoń. Jak tego nie zrobisz, odstrzelę ci łeb.
"Groźba, ale w słusznej sprawie? Cóż, i tak mogę zaliczyć to jako brudy na szajkę" pomyślałam. Moment później, szef zadzwonił do Profesora.
— Złamałem pierwszą zasadę — oświadczył. — Kazałem zabić zakładnika.
"Ile ja bym dała, żeby móc usłyszeć co Profesor mówi...".
— Mónicę Gaztambide. Nie, nie żartuję. Ukarz mnie. Żeby wzbudzić szacunek, trzeba ukazać siłę. Zrób to.
Po tych słowach, rozmowa się zakończyła, Tokio wyszła z pomieszczenia, a ja wyłączyłam nagrywanie na dyktafonie, po czym schowałam sprzęt z powrotem do kieszeni. "Najdziwniejsza sobota w moim życiu... zresztą, jak ja stąd wyjdę? Tyłek mnie już boli" zaczęłam rozmyślać. "Co tu zrobić, co tu zrobić... ech, najwyraźniej muszę przeczekać. Jeśli dam o sobie znać teraz, to, pierwsze primo, będę miała niezłe kłopoty, drugie primo, zostanę przesłuchana co tu robiłam oraz jak długo tu byłam i trzecie primo... nie ma trzeciego primo". Spojrzałam w kierunku krzesła, na którym siedział szef, błagając, aby w końcu sobie poszedł. "Chwila, chwila, chwila, chwila... na cholerę się go boję? Przecież niczego mi nie zrobi..." uświadomiłam sobie. "It's showtime" pomyślałam, po czym przeszłam z pozycji siedzącej do leżącej, podparłam głowę rękoma, a następnie, spoglądając w górę, powiedziałam:
  — Hej.
Berlin podskoczył, po czym zapytał:
— Mógłbym łaskawie wiedzieć, co tu robisz?
— A to jest bardzo dobre pytanie szefie, bo sama nie wiem. Spokojnie, nikomu się nie wygadam o twojej rozmowie z Tokio i o tym jak miała cię zastrzelić. Będę trzymała język za zębami. Obiecuję — zapewniłam, wychodząc spod biurka i wstając.
— Mam do ciebie jedną, małą prośbę — odparł.
— Słucham — odpowiedziałam.
— Jeśli mnie tu nie ma, nie przesiaduj tu. Zrozumiano?
Pokiwałam twierdząco głową.
— Świetnie.
Chwilę po tym, wyszłam z biura i odetchnęłam z ulgą, że nie dostałam żadnej kary.

~💶~

Koniec rozdziału dzisiejszego, jak i koniec soboty w książce. Nadchodzi niedziela...
Możecie dać znać co sądzicie i czy nie ma błędów ortograficznych/interpunkcyjnych.
Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro