Uno. Oferta okularnika

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hola. Nazywam się Cruz Hernãndez, aczkolwiek ludzie mówią na mnie Kopenhaga. Mam zaledwie czternaście lat, a jestem poszukiwana. Czemu? Już Wam mówię. Pierwszy raz mnie odnotowali za to, że pobiłam taką jedną szmulę w mojej klasie, która naśmiewała się, że mam dwóch ojców. Tak, mam dwóch ojców, no i co z tego? Prawie mnie wywalili ze szkoły. Potem kolejni się ze mnie naśmiewali, więc im też spuszczałam manto. Dostałam naganę, ale nie było to dla mnie ważne, bo nie chciałam, aby śmiano się z mojej rodziny. Potem mnie przyłapano na posiadaniu papierosów. Paliłam tylko dwa razy, przysięgam! I tak oto trafiłam do poprawczaka z internatem. Z którego uciekłam. Jedenaście razy. Po jedenastym razie przestali mnie szukać. Potem zaczęłam kraść różne rzeczy potrzebne do życia, na przykład ubrania. Wylądowałam w areszcie, aczkolwiek, dzięki temu, że miałam wsuwki do włosów i umiejętności nabyte dzięki jednemu z ojców, uciekłam, kiedy psinka ucięła sobie drzemkę. Wtedy zaczęli mnie poszukiwać. Wystawiono za mną list gończy, więc nie miałam wyboru, musiałam uciekać. Wróciłam chwilowo do domu, skąd zabrałam broń i stare ubrania. No i papierosy... nieważne. Znalazłam sobie małą kwaterę. O ile szopę na obrzeżach Madrytu można nazwać kwaterą. Tam mieszkałam, piłam, jadłam, spałam i tak dalej. Co jakiś czas musiałam też wychodzić po jedzenie i picie, bo bez tego bym nie przeżyła. Raz musiałam nawet strzelić do kilku policjantów, bo prawie mnie złapali. Wiecie na czym? Na kradzieży ciastek. Pamiętajcie, od dzisiaj kradzież ciastek bez rodzynek jest zła. Czy to już dość, aby wsadzić mnie do paki? Dobra, przejdźmy do sedna.

Wspomnienie: Jak poznałam Profesora
    Był to "normalny" dzień. Siedziałam w swojej szopie, jedząc jabłko. Wtedy usłyszałam pukanie do drzwi. Byłam przerażona. Bałam się, że to policja mnie znalazła. Wzięłam pistolet, który miałam schowany w poduszce, po czym powoli podeszłam do drzwi i zajrzałam przez małą dziurkę. Moim oczom ukazał się mężczyzna w okularach i marynarce, z brodą, i nieco długimi włosami. "Czy on jest z policji?" spytałam się w myślach. Nie mogłam go przecież zastrzelić, w końcu nie miałam pewności kim tak naprawdę jest. Ostatecznie go wpuściłam, a on wymamrotał "Dziękuję". Zamknęłam szczelnie drzwi, a następnie usłyszałam, jak nieznajomy mówi:
  — Fajnie tu masz. Skromnie, ale fajnie — skomplementował moje lokum.
  — Tia... dzięki. Kim jesteś? — zapytałam prosto z mostu.
  — Kimś, kto chce ci coś zaproponować — odpowiedział.
  — Wiesz, że zabrzmiało to bardzo dwuznacznie? Czego chcesz? — dopytałam, cały czas mierząc w niego bronią.
  — Chciałbym złożyć ofertę. Nie do odrzucenia — odparł tajemniczo.
  — Jaka to oferta?
  — Napad. Zgarniemy dwa miliardy czterysta milionów euro.
  — Interesujące, ale czemu przyszedłeś akurat do mnie? I jak się dowiedziałeś, gdzie jestem? Śledziłeś mnie?
  — Nie. Obserwowałem cię, do tego widziałem list gończy z twoją podobizną. Założę się, że nie masz nic do stracenia.
  — W sumie... i tak jestem prawie bez niczego... dobrze, przyjmuję tę twoją ofertę.
  — Świetnie! Spakuj się, poczekam na zewnątrz — powiedział, po czym wyszedł.
Wzięłam z kąta szopy stary plecak i zaczęłam pakować ubrania oraz rzeczy potrzebne do higieny. Na samym końcu schowałam pistolet i amunicję, którą zdobyłam na czarnym rynku. Zapięłam plecak i go założyłam. Potem wyjęłam spod poduszki ciemnoróżową czapkę, która następnie wylądowała na mojej główce. Upewniłam się, czy niczego nie zostawiłam. Jedyne co dojrzałam, to ogryzek od jabłka, które jadłam zanim przyszedł ten mężczyzna i miskę, której używałam do mycia się. Wyszłam z mojego "mieszkania", po czym zamknęłam drzwi i poszłam w stronę tego gościa, który stał przy czerwonym aucie. Ale nie byle jakim. Był to Seat Ibiza, rzadko spotykany w tych czasach. "Nie powiem, ma facet klasę" pomyślałam. Wsiadłam do auta, a on zamknął za mną drzwi. Zdjęłam plecak i położyłam go sobie na kolanach, po czym zapięłam pasy. Mężczyzna również wsiadł, zapiął pasy, po czym odpalił auto i ruszyliśmy.
  — Zapomniałam zapytać... jak się nazywasz?
  — Och... em... mów do mnie Profesorze. Nie możesz znać mojego imienia, to jedna z zasad, jakie będą obowiązywać podczas napadu, jak i przygotowań do niego. Dlatego, jak poznasz resztę, nie przedstawiaj się. Wymyślimy sobie pseudonimy — odpowiedział.
— Dobra... gdzie będą odbywały się te przygotowania? — dopytałam.
— W domu w Toledo.
— Aha...
— Prześpij się, czeka nas długa podróż — powiedział.
— Spróbuję, ale nie obiecuję, że się uda, od miesiąca mam problemy z zaśnięciem przez mieszkanie w tej szopie.
— To chociaż spróbuj.
Pokiwałam twierdząco głową, po czym przekręciłam ją na bok, próbując zasnąć.
Co ciekawe, po raz pierwszy od miesiąca zasnęłam bez problemu. Obudził mnie Profesor, szturchając mnie i mówiąc:
— Jesteśmy.
Obudziłam się, po czym zamrugałam kilka razy. Odpięłam pasy, wzięłam plecak i wyszłam z auta. W moje oczy rzucił się duży dom, który wyglądał na dość stary. Pod domem stało też trochę osób, konkretnie to cztery - facet w garniturze, kobieta w futrze, oraz dwóch gości, z czego jeden był młodszy i miał loczki, a drugi był starszy, nieco niższy od poprzedniego. Profesor powiedział, że weźmie mój plecak, a ja mam poczekać pod domem. Oddałam mu plecak, a sama podeszłam do tej kobiety w futrze i oparłam się o ścianę obok niej.
    Minęło trochę czasu, zanim wszyscy się zebrali. Na miejsce przygotowań przyjechała kolejna czwórka osób. Dwaj mężczyźni, trzeci mężczyzna, co wyglądał na niewiele starszego ode mnie i kobieta, co miała prawie że identyczną fryzurę jak ja. Kiedy wszyscy się zebrali, Profesor zaprowadził nas do pomieszczenia przypominającego klasę w szkole. Usiadłam w ławce za tym chłopakiem, który wyglądał na jakieś... nie wiem... sześć lat starszego ode mnie. Kiedy wszyscy usiedli, okularnik podszedł do tablicy i napisał "Witajcie!". Nawet ładnie to podkreślił.
— Witajcie, bardzo się cieszę, że przyjęliście moją ofertę pracy — zaczął nieśmiało. — Będziemy tu mieszkać, z dala od irytującego zgiełku i przez pięć miesięcy będziemy się przygotowywać do napadu — dokończył.
"Pięć miesięcy?! Bez jaj" pomyślałam. Najwyraźniej starszego pana, którego widziałam wcześniej też to oburzyło, gdyż zapytał:
— Jak to przez pięć miesięcy?! Oszalałeś?!
— Ludzie uczą się latami, żeby dostać dobrą pensję, która i tak w najlepszym przypadku jest niska. Co to pięć miesięcy? Myślałem nad tym znacznie dłużej. Żeby nie musieć już pracować, wasze dzieci również — powiedział, po czym wziął kredę i zaczął coś pisać na tablicy. — Na razie się nie znacie i tak ma zostać. Żadnych imion i nazwisk. Nie zadajemy sobie pytań osobistych. Związki też są zakazane. Żadnych głębszych więzi. Niech każdy z was wybierze sobie pseudonim. Najlepiej coś prostego, może to być numer, planeta lub miasto.
— Pan siedemnaście i pani dwadzieścia trzy? — zapytał ten z loczkami, wskazując na "Matyldę".
— Źle się zaczyna, nie potrafię zapamiętać własnego numeru telefonu... — westchnął starszy pan.
— Dlatego zawsze ci go podaję — powiedział do niego Loczek.
— A planety? Ja będę Marsem, a on Uranem — odparł chłopak przede mną.
— Nie ma mowy, nie będę żadnym Uranem, źle brzmi — odpowiedział Loczek, a niektórzy zaczęli się śmiać.
— To może... użyjemy miast? — zaproponowałam.
— Niech będą miasta — przystał na moją propozycję Profesor.
I tak oto zaczęli na mnie mówić Kopenhaga. Moja dorosła wersja to Tokio. Ma na koncie piętnaście udanych napadów, jednak szesnasty już się nie udał. Były dwa trupy, w tym jej chłopak i ochroniarz którego zastrzeliła. Jej podobizna znajduje się na każdym komisariacie, grozi jej trzydzieści lat więzienia. Nawet się dogadujemy - łączy nas zamiłowanie do droczenia się ze sobą, wspólnego wygłupiania się i opróżniania tequili. Facet, który patrzy na jej dupę to Berlin, czyli dowódca skoku, jest na niego nakaz aresztowania. Ponoć jest jak rekin w basenie - możesz z nim pływać, ale wciąż odczuwasz niepokój. Czy jakoś tak. Dokonał dwudziestu siedmiu napadów, głównie na jubilerów, domy aukcyjne, czy też wozy opancerzone. Jego największy skok był na Champ Élysées w Paryżu, ukradł około czterystu trzydziestu czterech diamentów. Strasznie go podziwiam. Starszy pan od numeru telefonu to Moskwa. Zaczynał od kopalni w Asturii, aczkolwiek zrozumiał, że zarobi więcej, kopiąc w górę. Obrabował sześć sklepów z futrami, trzy z zegarkami i Bank Spółdzielczy Aviles. Traktuję go jak dziadka, którego nigdy nie miałam. Za nim siedzi jego syn, Loczek, czy jak kto woli - Denver, król bijatyk. Notowany za narkotyki oraz liczne rozboje. Ma bardzo oryginalny śmiech, nawet obiecał, że kiedyś mnie go nauczy. Ziomuś (albo w sumie nie-ziomuś) przede mną to Rio, taki Mozart, ale informatyki. Jest drugą najmłodszą osobą w grupie. Nie dogaduję się z nim za bardzo, w sumie to strasznie mnie wkurza jego obecność i to dość często. Dwa misie po mojej prawej stronie to Oslo i Helsinki. Walczyli razem na wojnie, a każdy wie, że nie ma lepszych żołnierzy od Serbów. Zawsze kochani, można się z nimi powygłupiać. Kobieta za mną to Nairobi, zagubiona optymistka, która podrabia pieniądze od trzynastego roku życia. Nasz spec od kontroli jakości. Bardzo dobrze się dogadujemy, a wraz z Tokio tworzymy niezniszczalną trójcę. No i na końcu jest Profesor - nasz Anioł Stróż. Nienotowany. Nie odnawiał dowodu osobistego od dziewiętnastego roku życia. Jest żywym duchem. Bardzo mądrym, zresztą.
  — Profesorze? — spytała Tokio.
  — Tak, panno Tokio? — odpowiedział pytaniem na pytanie nasz Anioł Stróż.
  — Na co właściwie napadamy? — dopytała.
Profesor wskazał na makietę za nami, po czym odparł:
  — Na Narodową Mennicę Hiszpanii.
Potem przez pięćdziesiąt minut objaśniał nam co będziemy tu robić, a na koniec powiedział, że mózg nie jest w stanie przyswajać informacji dłużej niż pięćdziesiąt minut i ogłosił koniec zajęć. Dowiedziałam się, że mam pokój zaraz po lewej stronie od wyjścia z klasy. Weszłam do pomieszczenia wskazanego przez Profesora. Moim oczom ukazało się duże łóżko, z białą pościelą w niebieskie paski. Obok łóżka stała szafka nocna, a na niej czekała mała paczuszka, którą postanowiłam, że otworzę jak obejrzę pokój. Nie był szczególnie duży, bo oprócz łóżka, po lewej była duża szafa, która zajmowała prawie całą lewą ścianę, a po prawej były drzwi, jak się okazało do łazienki. Pod meblem po lewej stał mój plecak. Odciągnęłam go od szafy, po czym otworzyłam ją. Była bardzo przestronna, jakby nie patrzeć. Zaczęłam przekładać rzeczy z plecaka do szafy, a na końcu schowałam jego samego. Zamknęłam szafę, a następnie usiadłam na łóżku i wzięłam paczkę. Leżała na niej karteczka z podpisem "Dla czternastolatki". "Hm... najwyraźniej Profesor od początku zakładał, że się zgodzę" pomyślałam. Otworzyłam paczkę, w której był liścik i... dyktafon. "Po co mi on?" zapytałam się w myślach. Zaczęłam czytać list:
"Cruz!
Jeśli to czytasz, to znaczy, że przystałaś na propozycję Profesora. Na początku chcę Cię przeprosić, bo to ja powiedziałam, gdzie jesteś (chodzi o mieszkanie w szopie). Sama jednak Profesora kojarzyłam, bo przychodził do kawiarni mojego syna. A sama też miałam kryminalną przeszłość, więc wiedziałam, że mogę zaufać temu człowiekowi. Mam nadzieję, że Ci się poszczęści, gdy będziesz pod jego opieką. A ten dyktafon jest prezentem ode mnie. Jeśli coś wyda Ci się podejrzane, nagrywaj dźwięk na ten dyktafon, dzięki czemu będziesz miała dowody na przyszłość, które, jeśli dobrze wykorzystasz, to Ci się poszczęści. Jak tylko odpakujesz, zrób próbę, czy aby na pewno działa. Jak coś, dałam też zapasowe baterie. Używaj go mądrze. Po przeczytaniu listu, porwij go na strzępy. Całusy!
Pani Rodríguez"
Pani Rodríguez była właścicielką peronu pociągu, przy którym było moje lokum. Dogadałam się z nią, dzięki czemu ona użyczyła mi szopę. Naprawdę miła i uczynna starsza pani. Była niejako moją wspólniczką oraz opiekunką podczas mojego mieszkania w szopie. A gdy policja przyjeżdżała, ściemniała, że w szopie jest horda agresywnych szczurów. Oczywiście pieski jej uwierzyły, bo kto by nie uwierzył starszej pani? Traktowałam ją jak własną babcię, której nigdy nie miałam (matki moich ojców poumierały na długo przed adoptowaniem mnie). Czy miałam jej za złe to, że mnie wydała? Nie do końca. Gdyby nie znała Profesora, to by mnie nie wydała. Ale znała. Może moja gadanina nie ma sensu, ale trudno. Obejrzałam dokładnie dyktafon. Model rozpoznałam od razu - DVT4110 od firmy Philips. Zgodnie z prośbą pani Rodríguez, uruchomiłam go, po czym zaczęłam nagrywać dźwięk:
— Scooby-Dooby Doo, jesteś tu? — zapytałam, po czym skończyłam nagrywać i odtworzyłam dźwięk.
Dyktafon powtórzył moje słowa bez szwanku, co było dobrą oznaką. Odłożyłam sprzęt na szafkę nocną, a obok niego położyłam czapkę. Postanowiłam pozwiedzać trochę dom. Chciałam wyjść na taras, ale moje zamiary zrujnował deszcz. Zmieniłam nieco plany, więc wyszłam z pokoju i zaczęłam zwiedzanie. Co jakiś czas na korytarzu widziałam, jak osoby z gangu wchodziły i wychodziły z pokoi. Wtedy poczułam, że ktoś mnie szturchnął w ramię. Odwróciłam się i zobaczyłam Nairobi.
  — Hej... — przywitałam się nieśmiało.
— Hej młoda! Kopenhaga, tak? Nairobi jestem — przywitała się bardzo radośnie, po czym wyciągnęła dłoń.
Uścisnęłam ją, po czym spytałam:
— Co u ciebie?
  — Wiesz, całkiem dobrze, dostałam wygodne łóżko. A u ciebie? — zapytała.
  — Też dobrze — odpowiedziałam, lekko się uśmiechając.
  — Idziesz na dół? Profesor mówił, że zaraz kolacja.
  — Serio? W takim razie tam się udam.
  — A ja z tobą! — oznajmiła radośnie, po czym udałyśmy się w kierunku schodów.
Zeszłyśmy na dół, a następnie poszłyśmy do jadalni, gdzie usiadłyśmy obok siebie przy stole. Niedługo potem po mojej prawej siedziała Tokio, z którą się przywitałam:
— Hej, Kopenhaga, miło mi cię poznać — powiedziałam, a potem wyciągnęłam dłoń na powitanie.
— Tokio, również miło poznać — odparła, ściskając moją dłoń.
— Fajna fryzura — skomplementowałam ją.
— Dzięki. Twoja też niczego sobie — odpowiedziała z uśmiechem.
Odwzajemniłam uśmiech. Wtedy do stołu dosiadł się Denver, który od razu nas zagadał:
  — Witam miłe panie, jestem Denver, a przyjemność by mnie poznać jest po waszej stronie.
  — To twój tekst, który zawsze rzucasz, gdy poznajesz zajebiste babki? — spytałam.
  — Od kiedy dzieci przeklinają? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
  — Wypraszam sobie, nie jestem dzieckiem, tylko nastolatką — odparłam, rozśmieszając przy tym Nairobi i Tokio, które zaczęły się śmiać. Ja jedynie się uśmiechnęłam.
  — A to przepraszam panią nastolatkę za błąd — odpowiedział z udawaną skruchą.
Potem wszyscy się śmialiśmy, póki nie przyszli inni. Profesor wraz z Moskwą przynieśli kolację. Na kolację była fabada - mniam! Po tym jak skończyliśmy jeść, zaczęliśmy pić. Większość piła coś mocniejszego, między innymi wino. Też poprosiłam, aby mi nalali, czym nieco ich zdziwiłam. Zapewniłam, że nic mi się nie stanie oraz, że mam mocną głowę, co było prawdą - po raz pierwszy napiłam się gdy miałam lat pięć. Nic mi się nie stało, więc picie nie było dla mnie problemem. Nie myślcie, że byłam alkoholicznym dzieckiem, bo piłam, ale to bardzo rzadko, bo i tak mi przeważnie nie pozwalali. Gdy upijałam kolejnego łyka, czułam na sobie wzrok niektórych osób. No cóż, pijąca czternastolatka to rzadki widok. Po zakończonej kolacji wszyscy się rozeszli do swoich pokoi. 
   Leżałam pod kołdrą na swoim dużym łóżku, próbując zasnąć. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć w to, że leżę w normalnym łóżku. Nie mogłam uwierzyć w to, że w końcu będę miała porządne jedzenie. Ale i tak najbardziej nie mogłam uwierzyć w to, że jestem w internacie dla gangsterów i niedługo będę brać udział w napadzie na Mennicę Królewską. Gdy tak leżałam, zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, zgadzając się na propozycję Profesora. Szybko jednak odgoniłam od siebie myśli, że robię źle. "Pieniądze mi się przydadzą i to bardzo. Tylko... co ja ze sobą zrobię, kiedy już wyjdziemy z mennicy? Do ojców nie wrócę, choć bardzo bym chciała. Do pani Rodríguez też nie wrócę, bo możliwe, że policja w końcu przestała srać w gacie i zebrali się na przeszukanie szopy, gdzie przecież zostawiłam ślady linii papilarnych. Nawet jakbym miała wyjechać za granicę, to boję się zostać bez opieki, a trochę głupio mi prosić kogoś z gangu, żeby mnie przygarnął...". Z rozmyślań wyrwało mnie pukanie do drzwi. Wstałam i podeszłam do drzwi, po czym je otworzyłam. Ujrzałam w nich Profesora.
— Mogę wejść? — zapytał, poprawiając przy tym okulary.
— Jasne — odpowiedziałam, a potem go wpuściłam i zamknęłam drzwi.
Mężczyzna poprosił, abym usiadła na łóżku. Wykonałam jego prośbę, a on usiadł obok mnie.
— Widzę, że odpakowałaś paczkę od tej starszej pani... — zaczął nieśmiało.
— Pani Rodríguez — powiedziałam.
  — Pani Rodríguez... a jak się tu czujesz? Nie brakuje ci czegoś? — dopytywał.
  — Niczego mi nie brakuje. A czuję się dobrze, może w końcu nie będą mnie plecy bolały po przebudzeniu rano — odpowiedziałam. — Tylko... cały czas się nad czymś zastanawiam... — dodałam.
  — Nad czym? — spytał troskliwie.
  — Co mam ze sobą zrobić po napadzie? Do ojców nie wrócę, do pani Rodríguez też nie będę mogła pójść. A za granicą nieco się obawiam szwendać samej. I to mnie trapi. Co ja ze sobą pocznę? A nie chcę błagać kogoś z gangu, by mnie wziął ze sobą. Byłoby mi strasznie głupio — wyżaliłam się.
  — Faktycznie, nie wygląda to za dobrze. Może... mogłabyś zamieszkać ze mną. I tak byłbym sam po napadzie, podobnie jak ty, więc moglibyśmy mieszkać wspólnie — zaproponował.
  — Serio? Zrobiłbyś to dla mnie? — dopytywałam.
Profesor pokiwał twierdząco głową. Przytuliłam go i powiedziałam cicho "Dziękuję". Mężczyzna objął mnie swoim ramieniem, po czym powiedział:
  — No, a teraz idź spać. Jutro rano ktoś przyjdzie cię obudzić. Chyba, że sama wstaniesz wcześniej.
  — Dobrze, dobrze. Dobranoc Profesorze.
  — Dobranoc Kopenhago.
Po tych słowach mój Anioł Stróż wyszedł, zostawiając mnie samą. Zgasiłam światło, po czym wpakowałam się pod kołdrę i zasnęłam.

******Dwa miesiące później, chyba czwartek
   Śniłam sobie o tym, jak trafiłam do Krainy Czarów i spotkałam Profesora, który był tam w roli Szalonego Kapelusznika. Widziałam też Denvera jako Kota z Cheshire i Tokio jako Królową Kier. Ale mój piękny sen został przerwany zrzuceniem mnie z łóżka.
  — Halo, pani nastolatko, budzimy się! — usłyszałam radosny głos Loczka.
Otworzyłam powoli oczy, po czym podniosłam się.
  — Denver, czemu mi przerwałeś tak piękny sen... właśnie widziałam cię jako kota... — odpowiedziałam, przecierając przy tym oczy.
  — Co ty brałaś? Bo zaczynam się o ciebie martwić — odparł nieco przerażony.
  — Niczego nie brałam. Śniło mi się, że trafiłam do Krainy Czarów i ty byłeś w roli Kota z Cheshire — wyjaśniłam, a on dziwnie na mnie spojrzał. — Nie znasz Kota z Cheshire? Nie oglądałeś nigdy "Alicji w Krainie Czarów"? — dopytałam.
  — A, o tę bajkę ci chodzi. Oglądałem, oglądałem, tylko postaci nie skojarzyłem. Wracając, Profesor prosił abym cię obudził. Zaraz będzie śniadanie, zjemy na dworze — odpowiedział.
  — Dobra. Ogarnę się i zejdę — oznajmiłam, a Denver w odpowiedzi pokiwał twierdząco głową i wyszedł z pokoju.
Poczłapałam powoli do łazienki, gdzie umyłam zęby, a potem przemyłam twarz. "No i od razu lepiej widzę" pomyślałam. Wróciłam do sypialni, gdzie z szafy wyciągnęłam bieliznę, szare skarpetki z królikiem Bugsem, ciemnoróżowy T-shirt w żółte paski i dżinsowe szorty z ciemnobrązowym paskiem, które następnie założyłam, a na mojej szyi umieściłam czarny choker z zawieszką w postaci srebrnego słoneczka. Na koniec, założyłam czarne botki. Wyszłam z pokoju i zeszłam na dół, po czym udałam się w kierunku podwórka, gdzie stał stół ze śniadaniem, a wokół niego siedzieli moi przyjaciele oraz Rio. Usiadłam obok Tokio, po czym wzięłam bułkę, którą następnie posmarowałam masłem i zaczęłam konsumować. Cisza została przerwana przez Profesora:
— Dzisiaj... będziemy ćwiczyć z bronią.
Zaczęły się wiwaty. "W końcu coś się będzie dziać!" pomyślałam.

~💶~

Koniec rozdziału pierwszego, wrzuconego na próbę, aby sprawdzić czy się Wam spodoba. Możecie dać znać co sądzicie i czy nie ma jakiś błędów ortograficznych/interpunkcyjnych. Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro