IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Serce podeszło mu do samego gardła. Nie, to nie mógł być... Nie miał prawa tego usłyszeć. Po prostu nie miał. Nie mógł wychwycić tego głosu. Tej unikatowej barwy, przepełnionej serdecznym ciepłem, życzliwością, która potrafiła ukoić zlęknionych pacjentów przed zabraniem ich na salę operacyjną. Barwy, która posiadała podobne przeznaczenie w stosunku do bliskich osób, kiedy się z nimi komunikowała. Tej barwy, dla której było kwestią czasu, by z tej łagodnej, móc przeistoczyć się w rozdrażniony, pełen wściekłości ton, gdy jego właściciel został wyprowadzony z równowagi przez irytującego współlokatora, ponownie zatracającego się w swoim nałogu. Jednak to było jeszcze za życia przyjaciela. Życia Johna. Jego Johna. Bez skutku próbującego odciąć go od używek, wspólnie z jego, niestety, dalej żyjącym bratem. Może tak naprawdę oszalał? To dowodziłoby, dlaczego wpadł w histerię, że w przypływie szału, ciskał naczyniami pani Hudson, a nie pamiętał, żeby coś takiego się wydarzyło.

A jednak tam stał. Widział go doskonale, mimo że sylwetka przyjaciela znajdowała się dalej od padającego na środku pomieszczenia światła księżyca. Nie było mowy, aby mógł się pomylić. Tę twarz skrytą w półmroku znał z drobiazgową dokładnością. Mógł zatem bezproblemowo nanieść na ciemną postać, każdy precyzyjny centymetr ciała Johna, jakby stał w samym centrum oświetlonego miejsca. Wierną kopię przyjaciela zachował w specjalnie utworzonym przez siebie pokoju w Pałacu Pamięci, który, na chwilę obecną, był odcięty od codziennego użytku. Nie był gotowy, aby sprostać temu, co mogłoby go tam spotkać. 

Napiął mięśnie, gdy poczuł, jak mężczyzna przykłada mu dłoń do jego czoła. Była osobliwie zimna, przez co kontrastowała z jego ciepławą skórą. Nagle palący snop światła przewiercił się przez jego oczy. Ukrył je bezwiednie pod powiekami, lecz pomimo tego udało mu się dotrzeć, aż do jego mózgu. Czaszka nie stanowiła dla niego żadnej bariery. A może to mu się zdawało? To wszystko stanowiło jedynie wynik jego zakłamanej wyobraźni, która tworzyła zbiór tych surrealistycznych wizji? 

Umysł niezależnie od ostrego przyćmienia zaostrzył swe wysiłki w generowaniu szeregu pytań oraz doszukiwaniu na nie odpowiedzi. Bezskutecznie. Miał wrażenie, jakby znajdował się pod wodą i coś uniemożliwiało wydostanie się mu na powierzchnię. Jakby komuś zależało na tym, by z jego płuc ulotniły się resztki upragnionego powietrza oraz przestał stawiać opór, pozwalając pochłonąć się w ciemnych, głębokich odmętach. 

Czuł się, jak gdyby minęły wieki, nim światło zanikło, ku jego niezmiernej uldze. Mógł wreszcie śmiało rozchylić powieki, lecz, nim do tego doszło, nienaturalnie przymilny głos zadźwięczał mu w uszach.

- Earl Grey, dwie łyżeczki cukru.

W chwili, kiedy otworzył oczy, John postawił przed nim filiżankę z parującym w środku bursztynowym płynem, razem ze spodkiem na stole. Zapatrzył się na nią tępo, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Był wciąż oszołomiony poprzednim doznaniem. Z tego też powodu minął dłuższy moment, kiedy parokrotnie zamrugał, uświadamiając sobie, że nie znajduje się we własnym łóżku, tylko kuchni. Jakim sposobem? Dlaczego? Czy podczas tamtego zamroczenia przeniósł się tu wspólnie z mężczyzną? Targały nim, w dalszej mierze, pytania zapychające hol Pałacu Pamięci, które docierały też do najbliższych sal. Musiał natychmiast zdławić ten proces, zanim zalegnie w nim całkowicie.

- Ty nie żyjesz...

Te słowa wypowiedziane, zadziwiająco, cichym oraz z lekka zachrypniętym tonem, jakby, zaledwie, ozwał się do kogoś po raz pierwszy od paru lat i potrzebował czasu, nim jego głos dojdzie do należnego stanu, przyczyniły się do poskromienia tego chaosu kotłującego się w nim. Zdobył się nawet na odwagę, by nawiązać kontakt wzrokowy z Johnem. Z Johnem? Czy na pewno z Johnem? Czy nie było to nonsensowne, żeby w myślach go tak nazywać? Sam przecież przed momentem to powiedział, a teraz stał przed faktem dokonanym. John nie żyje. Był przy nim, kiedy uchodziło z niego życie, kiedy mężczyzna żegnał się z nim samym spojrzeniem, przed tym, jak odszedł wprost w ramiona śmierci. Był na jego pogrzebie, widział, jak spuszczają na dół trumnę, która była ostatnią możliwością zobaczenia go. Skutkiem czego widok tego... kogoś, kto sprawiał wrażenie Johna, nie powinien go zwieść. 

- Nie? - mężczyzna przed nim uniósł w przypływie zdumienia brwi. Chociaż, może nie w przypływie. Ten odruch ocierał się o wręcz aktorski poryw w jego odczuciu. 

Nie-John pokręcił w rozbawieniu głową, gdy nie doczekał się, z jego strony, odpowiedzi. Pobębnił palcami o krawędź stołu, a następnie obszedł mebel w celu odsunięcia krzesła, znajdującego się najbliżej Sherlocka. 

- To zabawne, bo czuję się jak najbardziej żywy - orzekł szczebiotliwie, zajmując miejsce tuż przy nim. - Cóż za kuriozum, nie uważasz? 

- Kim jesteś? - Czy można było to potraktować jako odpowiednie pytanie? Czy nie powinien, w zasadzie, spytać, czym on jest? Najwyraźniej blondyn doświadczył podobnego wrażenia, jeżeli uwzględniłoby się jego grymas zahaczający o, swego typu, rozczarowanie, którym go poczęstował, dlatego też się w miarę prędko poprawił. - Czym jesteś?

Nim mężczyzna odpowiedział, uraczył go dość pogardliwym uśmiechem. Oparł w następnej kolejności łokieć na blacie, po czym ułożył policzek na swej dłoni, nie odrywając od niego spojrzenia.

- Nie wiesz?

- Nie jesteś Johnem.

Krótki, niepokojąco brzmiący śmiech rozszedł się po pomieszczeniu. Tyle wystarczyło by przyczynił się on do zjeżenia włosów na karku u bruneta. 

- Genialne spostrzeżenie, detektywie. Jak do tego doszedłeś? - spytał w dalszym przypływie rozbawienia. - Ewidentnie twoje procesy myślowe zawęziły się do minimum, skoro tak koszmarnie przychodzi ci zespolenie klarownych faktów - pochwycił zgrabnym ruchem palcami uszko filiżanki i podetknął ją Sherlockowi nieomal pod sam nos. - Dlatego się napij, a może odzyskasz trzeźwość umysłu.

- Czym jesteś? - zlekceważył działanie blondyna i ponowił pytanie, chociaż z trudnością przychodziło mu skupienie uwagi na zasadniczej kwestii. 

- Pij, poczujesz się lepiej.

- Czym?

- Po prostu się tego napij, nie bądź upartym osłem - wymamrotał ze znużeniem oraz z pewną dozą irytacji, przez to, że jego starania równają się z tym, jakby rozmawiał ze ścianą, którą był ewidentnie dla niego Sherlock.  

Właśnie wtedy puściły mu hamulce. Brzęk roztrzaskanej filiżanki, w wyniku, zetknięcia się z przeciwległą ścianą, kiedy wytrącił ją blondynowi gwałtownie z dłoni, doprowadził do niezmąconej ciszy między nimi. Dlaczego to zrobił? Co kierowało go do tak niezrównoważonego działania, które, w normalnych okolicznościach, nie było jego standardem? Powodem był on. Mężczyzna, który wyglądał zupełnie jak jego John, a który się pod niego podszywał. Był on wręcz doskonałym odbiciem osoby jego przyjaciela i dopóki się nie odezwał, mógł naprawdę przysiąść, że ten powstał ze zmarłych. Czar prysł później wraz z nadzieją, która niechybnie przepadła bez śladu, a jej miejsce ponownie zajęła rozpacz nad stratą najbliższej mu osoby. Ból był na tyle mocniejszy, a niezagojone rany zaczęły po raz kolejny krwawić, ponieważ ta projekcja Johna była tak monstrualnie wiarygodna, że przypominała mu o rzeczach, których nie zdążył powiedzieć prawdziwemu Johnowi.

- Kolejne naczynie stłuczone - westchnął ze złudnym rozgoryczeniem blondyn, na którym nie zrobił wielkiego wrażenia ten nagły akt detektywa. - Pani Hudson będzie rozwścieczona. 

Nie odezwał się na to. Nie chciał tego robić. A nawet, jeśli, to i tak żadne słowo nie potrafiłoby mu przejść przez zaciśnięte gardło. Pragnął uciec. Uciec jak najdalej od tego miejsca. Pozostawić iluzję Johna za sobą, by go już nie nękała i nie dawała o sobie znać. 

Wyrwał się naprzód, by dobiec do drzwi, którymi mógłby się stąd wydostać. Nie zbaczał na to, że jest ubrany w piżamę, a płaszcz pozostawił w sypialni, którym mógłby się szczelnie okryć i uchronić przed mroźnym, nocnym powietrzem. To nie było najistotniejsze. Liczyło się jedynie oderwanie od źródła jego cierpienia, które karmiło się z chrapką złudnym widokiem przyjaciela.

- Nie radziłbym ci tam schodzić.

Usłyszał za sobą, kiedy otworzył na oścież drzwi i przystanął w raptownym bezruchu. Tu trzeba było podkreślić, że głos mężczyzny nie był czynnikiem sprawczym, który położył kres jego intencjom. Winowajcą było oblicze tego, co właśnie zastał. Klatka schodowa zniknęła, a przynajmniej ta, która znajdowała się w mieszkaniu na Baker Street. Zastąpiły ją wijące się schody, prowadzące do najniższej kondygnacji, jaką absolutnie znał, bowiem podobną posiadał w Pałacu Pamięci. A jeżeli i tutaj istniało to samo, co w jego Pałacu, oznaczało to, że...

- Tak, Sherlock. Nie masz, gdzie uciec - mruknął z uciechą głos, który zabrzmiał tak, jakby jego właściciel szepnął mu do ucha.

Z chwilą, kiedy zarejestrował pstryknięcie palcami, drzwi magicznym sposobem samoistnie się zamknęły, pozostawiając go oko w oko z jego największym koszmarem, przed którym nie miał szans się uwolnić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro