VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Sherlock, nie mogę...

- Proszę, jesteś jedyną osobą, która może zdołać mnie uratować.

- Nie, Sherlock, wiesz, że jestem dla cieb... To znaczy, że w każdej chwili będę chciała ci pomóc, ale nie w taki sposób.

De facto, absolutnie zdawał sobie z tego sprawę. Nie oczekiwał więc, aby się zgodziła. Jeżeli chodziło o narkotyki, to Molly była równie nieugięta co pozostali. Z tego właśnie względu nie przymierzał się do drążenia tematu, choć upozorował zbolałą minę cierpiętnika, żeby zademonstrować, jak bardzo niepocieszony jest jej odmową. Jednak, kiedy udręczonym przez los głosem spytał, czy może u niej przenocować, jej stanowisko uległo przemianie. Ochoczo wpuściła go do siebie i przepełniona wigorem, przygotowała mu prowizoryczne łóżko w salonie, odganiając z kanapy spoczywającego sobie w najlepsze rudego kota. Nie wyglądał na rozradowanego, że ktoś przerwał mu drzemkę. 

W gruncie rzeczy, po swym pustelniczym pomyśle, aby uciec przez okno z mieszkania, żeby nie zbudzić panią Hudson oraz po odwiedzeniu grobu Johna, nie czuł się w żadnym razie śpiący. Dlatego okryty futrzanym kocem, patrzył nieobecnym spojrzeniem na prześlizgujące się po ścianie światła reflektorów samochodowych i cierpliwie czekał. Przeciętny człowiek zapadał w sen w ciągu siedmiu minut. W przypadku Molly graniczyłoby to z cudem. Jej rozbiegany wzrok, rozgorączkowane gesty od chwili, gdy przekroczył próg mieszkania, sabotowały tej wzmiance. Dlatego dał jej godzinę na to, żeby przetrawiła sobie jego obecność. 

Odrzucił wreszcie z siebie okrycie. Kiedy opuszczał salon napotkał się z bacznym wzrokiem pupila kobiety, który nie dał za wygraną i zajął miejsce na fotelu, jakby w nadziei, że odzyska swe ukochane miejsce spania. Gdy przechodził obok sypialni Molly, nadstawił uszu. Nie zarejestrował żadnego dźwięku. Wyśmienicie.

Docierając do łazienki, zamknął za sobą drzwi i wymacał dłonią kontakt. Zmrużył oczy, gdy światło rozlało się po pomieszczeniu. W momencie, kiedy jego spojrzenie się do niego przyzwyczaiło, chcąc nie chcąc, obrzucił się przelotnym spojrzeniem w lustrze, do którego podszedł. Bezwiednie przypomniał mu się wczorajszy incydent związany z jego lustrem, przez co dłoń, którą gorliwie zabandażowała pani Hudson, jakby na zawołanie go zapiekła. 

Sprawną ręką rozchylił lustrzaną szafkę. Ukazał mu się rząd stojących w niej buteleczek oraz opakowań z medykamentami. Przebiegł po nich wzrokiem. Już obawiał się, że Molly nie zakupiła nowej dawki, lecz, kiedy dojrzał znajomą nalepkę, uśmiechnął się lekko. Lewamizol. Bingo.

***

- Nie masz pojęcia, jaką reprymendę dostałem z ust twojego brata. Od szóstej rano byłem zmuszony słuchać przez telefon tej jego tyrady na temat niezbędności twojego bezpieczeństwa. Miałem po dziurki w nosie jego wywodów. Od kilku dni siedzę jak na szpilkach, bo napastują mnie ci z góry z powodu tej cholernej sprawy z nożownikiem, a on jeszcze ma śmiałość mnie bardziej obciążać i siłą wyciągać z ciepłego łóżka.

Sherlock słuchał Grega w sposób, w którym napływające do niego informacje wlatywały jednym uchem, a drugim wylatywały. Lestrade'owi to najwidoczniej nie zawadzało. Był raczej zadowolony, że detektyw od samego początku, gdy on dojechał do domu Molly, nie sprawiał problemów i nie uraczył go ciętymi komentarzami. Brak żony mu nie sprzyjał, skoro to jego postanowił wtajemniczyć podczas jazdy na Baker Street w sprawy, które wiedział, że go nie interesują. Innymi słowy, Greg został desperatem, który pragnie komukolwiek ponarzekać o całej reszcie świata. A kto inny byłby odpowiednim słuchaczem, niż wyniszczone przez narkotyki chuchro, które nie ma siły na choćby otworzenie ust? 

Co ciekawe, Mycroft ewidentnie nie podzielił się z inspektorem szczegółami dotyczącymi jego psychotropowego zajścia, bo inaczej mężczyzna nie skupiałby się na swojej osobie. Chociaż nigdy by tego nie przyznał, to był mu za to zobowiązany. Nie ścierpłby, gdyby został skazany na kolejną porcję morałów. Błagał więc w duszy, żeby pani Hudson mu tego oszczędziła. 

Może to przez jego wygląd, a może Bóg faktycznie istnieje i zlitował się nad nim, gdyż rzeczywiście odjął mu tego ciężaru, kiedy dotarł do mieszkania. Naturalnie staruszka nie była ucieszona jego wybrykiem, co sama zaznaczyła, lecz poza tym większych konsekwencji nie doznał. 

Ach, to było dziwne doznanie tutaj wrócić. Do miejsca, które dzień temu stanowiło dla niego swego rodzaju więzienie. Więzienie, jakie stworzyło dla niego tamto widmo, mające nad mieszkaniem całkowitą kontrolę. Bądź co bądź miał wiele czasu, aby starannie zaznajomić się z poruszoną ideą, lecz równało się to z niezwykle bolesną lekcją, kiedy sprawcze oddziaływanie używki przestało pracować. Z ową lekcją osaczały go ogłuszające uczucia, z których największą z nich była dojmująca pustka. Przywarła do niego ze zdwojoną siłą. Nie umiał jej wyplenić. Jej odnóża rozwidlały się etapowo w jego organizmie i dostawały do krwiobiegu na miejsce narkotyków. Nie czuł się zdolny do zapełnienia jej. Pustka z rozkoszą w nim żyła i uchodziła za pasożyt, zabierający mu energię witalną. 

Pragnął zapłakać. Tym razem jeszcze żałośniej niż przy miejscu pochówku Johna. Pragnął krzyczeć, dopóki nie będzie mieć zdartego gardła. Pragnął rozrzucić meble. Drapać paznokciami tapetę w mieszkaniu, aż je zetrze do krwi. Chciał uderzać miarowo głową o ścianę do momentu, kiedy padnie bez czucia. Chciał dostać w swe ręce ostre narzędzie, którym pociągnąłby po nadgarstkach. Chciał obserwować, jak uchodzi z niego życie, jak jego ciało wariuje od ubytku czerwonej posoki - lecz nie. On nie może tego zrobić. Nie sam.

Trzęsącymi palcami wydobył z kieszeni płaszcza Lewamizol. Celnie założył, że zostanie, według wcześniejszych instrukcji Mycrofta, przeszukany przez kogoś, kogo ten po niego pośle. Gdyby posiadał w zanadrzu środek do odrobaczania zwierząt byłoby to wysoce podejrzane i prędko skonfiskowane. Nie bez powodu podczas nocnej wizyty w łazience wymienił między siebie zawartości buteleczek, żeby rano intencjonalnie dać do zrozumienia Molly, żeby wręczyła mu proszki na ból głowy. 

Odkręcił wieczko. Lewamizol uchodził za dodatek dodawany do kokainy. Wzmagał on intensywność glutaminy, współmiernie wzbogacając dopaminę, która pobudzała działanie używki. W większej ilości stanowił on środek trujący dla ludzi i powodował nieprzyjemne w skutkach trudności z oddychaniem, gorączkę, nieustępujące drgawki, czy też krwawienie. 

Na niestabilnych nogach przytaszczył się do kuchni, po czym napełnił szklankę wodą z kranu. Postawił ją na blacie, niemal wylewając całą jej zawartość. Odczekał parę minut, żeby zahamować wibrowanie ręki i rozwlekle wsypał biały proszek do środka. Obserwował jak opada na samo dno, a następnie odliczył do dziesięciu. 

Dziesięć...

Dziewięć...

Osiem...

Siedem...

Sześć...

Pięć...

Cztery...

Trzy...

Dwa...

Jeden...

Wypił jednym haustem. Nie pozwolił, aby chwila zwątpienia nad nim zagórowała. Chociaż się bał. Tak okropnie się bał, że się pomylił, że jego usiłowania spełznął na niczym, a to było jego jedynie pragnienie. Zobaczyć go po raz ostatni. 

Powlókł się z powrotem do salonu, lecz stracił równowagę obok swojego fotela. Nie był jednak na tyle szybki, by chwycić za brzegi stojącego stolika, aby zneutralizować upadek. Uderzył ciałem o podłogę. Nie dołożył starań, żeby się podnieść. Nie baczył na to, bo zależało mu tylko na jednym. 

Obrócił się z trudnością na plecy.

- Proszę, proszę, proszę... - z zamkniętymi oczami zaczął szeptać kurczowo, żeby go usłyszał. Gdziekolwiek  jest. 

Nie mógł go zostawić. Nie teraz, kiedy go potrzebował. Przecież to wszystko do tego zmierzało, prawda? Nie było mowy o błędzie. Tego właśnie on oczekiwał. To mu chciał przekazać, więc, gdzie on się znajduje? Gdzie?

Jego myśli kołysały się na granicy amoku. W akcie rozpaczy mknął po dotąd zaryglowanych pokojach w Pałacu Pamięci z nadzieją, że go odnajdzie, póki sprawuje władze nad predyspozycjami własnego umysłu. Wrzeszczał co chwilę z determinacją. Nerwowo rozglądał się na wszystkie strony, by nie pominąć jego sylwetki. Jednak jej nie było. Nigdzie nie było.

- Szukałeś mnie? - zapytał raptownie niewinny głos powyżej, który jako jedyny był w stanie ostudzić jego zlęknione ciało. 

- Proszę... - wychrypiał z oporem brunet - Proszę, zabij mnie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro