the moon is beautiful isn't it

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

burza szalała, powodując coraz większe fale. załoga piper miała trudności z utrzymaniem kursu. i tak zostali zmuszeni do zmiany kierunku, zmierzając do najbliższego miasta. liczyli, że sztorm im na to pozwoli, choć przetrwanie nocy wydawało się ciężkie.

— wszyscy żyją?! — krzyknęła piper, gdy udało jej się uspokoić ster. zeszła na pokład, zostawiając na tylnicy kogoś z załogi.

— jest ciężko, ale widać port! — odpowiedział leo, który dopiero co zszedł z masztu. był cieślą okrętowym, ale to jemu teraz przypadło wypatrywanie lądu. — jeżeli burza się nie pogłębi, uda nam się dopłynąć.

— dzięki, valdez — westchnęła mclean, odgarniając z twarzy mokre pasma włosów. fale uderzały o burtę, ale statek nadal był w stanie utrzymać się prosto. nie wiedzieli jak długo, więc liczyła się każda minuta.

potężna fala uderzyła w statek, przewracając piper, leo i połowę załogi. dziewczyna krzyknęła, powalona siłą uderzenia i wiatrem.

— wszystko w porządku, kapitanie!? — zapytał leo, próbując się podnieść i jednocześnie pomóc piper.

— jest dobrze — odpowiedziała mclean. kurtyna deszczu zasłaniała jej pole widzenia, gdy usiłowała wstać z podłogi okrętu. — nie zbaczajcie z kursu! — krzyknęła, licząc, że załoga ją usłyszy. — musimy dopłynąć do miasta, jeśli chcemy kontynuować wyprawę.

— zaraz może nie być statku, a co dopiero wyprawy — odpowiedziała jej drew tanaka. była bosmanem, jak i młodszą siostrą piper. część załogi twierdziła, że to właśnie dzięki temu pokrewieństwu udało jej się uzyskać tak ważną funkcję, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno.

— sternik próbuje utrzymać statek w prostej linii, ale ulewa jest zbyt silna, możemy nie dać rady dopłynąć — kontynuowała tanaka. wyciągnęła do piper rękę, pomagając jej wstać.

— damy radę — zapewniła mclean. — statek nie zatonie, dopóki ja jestem kapitanem.

jej słowa nie były wielkim pokrzepieniem dla załogi, szczególnie, że kolejna fala uderzyła w okręt, prawie wyrzucając piper za burtę. leo od razu rzucił się na pomoc dziewczynie, która nie była tylko jego kapitanem, ale i przyjaciółką.

— wracaj do kajuty, kapitanie — powiedział valdez, obejmując ją. — poradzimy sobie, najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo.

— nie! — krzyknęła piper. odepchnęła leo od siebie, nawet nie widząc, w którą stronę. deszcz nadal zasłaniał jej pole widzenia, a przyklejające się do twarzy włosy nie pomagały. — obiecałam ojcu, że zajmę się statkiem. jeżeli tonie, tonie razem ze mną!

kolejna fala zalała okręt. tym razem woda dostała się na pokład, przewracając wszystkich. kolejne uderzenie zatrzęsło statkiem. piper usiłowała odsunąć się od burty, ale następna fala zaatakowała załogę. siła uderzenia spowodowała, że dziewczyna wpadła do oceanu, słysząc jedynie niewyraźne krzyki reszty załogi. zdążyła wstrzymać oddech, chociaż niewiele to pomogło.

woda zalała ją całą. będąc pod powierzchnią wypuściła oddech, nie będąc w stanie dłużej go wstrzymywać. nie chciała umierać. nie w takich okolicznościach. musiała wypełnić ostatnią wolę jej ojca, którą było znalezienie ukrytej wyspy, pokazanej tylko na starych mapach. jedną z nich właśnie posiadała piper, przekazaną przez ojca tuż przed jego śmiercią. musiała dokończyć jego misję, a śmierć przez utonięcie nie była częścią planu.

czuła, że zawiodła. pokonał ją pierwszy sztorm. pomimo przeżycia całego dzieciństwa na statku rola kapitana ją przerosła. widziała, jak jej ojciec radził sobie z burzami czy ogromnymi falami, ale sama nie potrafiła sobie z tym poradzić. zawiodła swojego ojca i całą załogę. nie była dobrym kapitanem i w chwili śmierci musiała się do tego przyznać.

ale śmierć nie nadeszła. zamiast tego nadeszły silne ręce, zakończone szponami, obejmujące ją w talii. została ciągnięta w górę, choć przed chwilą jeszcze tonęła. wydawało jej się, że widziała pokryty łuskami ogon, ale nie była pewna. choć szpony, wbijające się w jej ciało zdecydowanie nie były jej wymysłem. wszystko było przytłumione, nawet gdy uwolniła się na powierzchnię.

wtedy dostrzegła, co tak właściwie jej pomogło, choć była to tylko sekunda. twarz zdecydowanie nie należała do człowieka, ale też nie do potwora. było to... coś pomiędzy. dziewczyna o brązowej skórze, której oczy były całkowicie białe, nie posiadając tęczówek ani źrenic. długie kły, jeszcze dłuższe niż u wampira, sprawiały, że wyglądała jeszcze bardziej przerażająco.

z nadludzką siłą wyrzuciła ją na pokład, co było zdecydowanie imponujące. upadek zdecydowanie zabolał piper, ale przeżyła.

— kapitanie! — krzyknął leo, podbiegając do niej. — myśleliśmy, że nie żyjesz!

mclean odpowiedziała kaszlem, wypluwając wodę, która zdążyła zebrać się w jej płucach. valdez uklęknął przy niej i pomógł jej podnieść się do pozycji siedzącej.

— sztorm się uspokoił — kontynuował leo. — uda nam się dopłynąć do portu, ale naprawa okrętu trochę zajmie.

— ważne, żeby wszyscy byli bezpieczni — mruknęła piper. — wszyscy są w porządku?

— tak, kapitanie — odpowiedział will solace, pełniący na statku rolę medyka. — ale musisz przejąć się też swoim stanem.

— nie. — mclean stanęła na nogi, ignorując zmartwione spojrzenia wszystkich. — zajmij się załogą, ze mną jest wszystko w porządku.

— prawie utonęłaś! — oburzył się will. — kapitanie, to nie jest odpowiedzialne.

— to ja tu wydaję rozkazy, solace — powiedziała dziewczyna. — osobiście doprowadzę ten statek do portu, a ty masz sprawdzić każdego członka załogi. chyba, że chcesz popływać z rekinami.

ruszyła w stronę steru, choć jej myśli cały czas zajmowała tajemnicza istota, która uratowała jej życie.

~

minęło kilka godzin, odkąd przybyli do portu. dostali zgodę na zatrzymanie się na kilka dni, za co piper była niesamowicie wdzięczna. zazwyczaj nie zatrzymywali się w miastach. nie planowali do tego dopuścić. mclean czuła, że zawiodła jako kapitan. siedząc na maszcie obserwowała miasto z góry, rozmyślając na temat poprzedniej nocy i tych szponów obejmujących jej ciało.

ojciec opowiadał jej historię o morskich istotach, ale mclean nigdy ich nie słuchała. nie wierzyła w takie opowiastki, mające na celu ją nastraszyć. całe te bajki o syrenach, krakenach czy luscach wcale nie były dla niej straszne. były tylko wyssanymi z palca opowieściami, które jej ojciec wymyślał przed snem.

ale tego zjawiska nie umiała wyjaśnić. nie potrafiła znaleźć rozsądnego wyjaśnienia dla tej morskiej istoty, w małym procencie przypominającej człowieka. pamiętała jej kły, białe, przerażające oczy i zaplecione w warkoczyki pasma włosów, gotowe owinąć się wokół niej i uwięzić w tej pułapce.

— wybierasz się do miasta, kapitanie?! — krzyknął do niej will, który w końcu wyszedł z ambulatorium, gdzie opatrywał pomniejsze rany członków załogi. — możemy skorzystać z okazji i uzupełnić zapasy. trochę ucierpiały podczas sztormu.

— dobry pomysł, solace! — mclean zaśmiała się, dziękując, że ktoś przerwał jej natarczywe myśli.

spuściła się w dół po linie, czego nauczyła się już jako dziecko. wylądowała tuż obok willa, prawie go przewracając.

— idziesz ze mną? — zapytała.

— weź kaylę, ona mówiła coś na temat miasta — odpowiedział solace. — zrobię wam listę, to odwiedzicie też aptekę?

— jasne.

kilkanaście minut później piper i kayla znalazły się na lądzie usiłując odnaleźć się w mieście. nie było ono duże, przynajmniej z tego co wywnioskowała mclean, obserwując je z masztu. knowles miała przy sobie dużą torbę, w którą zamierzały spakować wszystkie zakupy. zaplanowały już, że następny dzień również spędzą na zakupach, bo robienie zapasów było konieczne.

— na pewno wszystko w porządku? — zapytała kayla.

— tak, nie musicie się mną tak przejmować — zaśmiała się piper. — jest okej. chociaż... wydawało mi się, że coś widziałam. wczoraj, pod wodą.

— "coś", masz na myśli... istotę? — mclean zaczęła żałować, że w ogóle poruszyła ten temat. szczególnie, że kayla zdecydowanie wierzyła w każdą opowieść o nieludziach, którą jej opowiedziano.

— tak — kontynuowała piper. — wydawało mi się, że to ona mnie uratowała.

— syrena — odpowiedziała knowles, bez chwili zastanowienia. — tylko syreny są w stanie podpłynąć tak blisko ludzi. inne istoty żyją bardziej w głębiach. ale to dziwne. zazwyczaj syreny nie są przyjazne, a już zdecydowanie nikogo nie ratują.

— może jestem wyjątkowa — zaśmiała się piper, choć myśli szalały w jej głowie niczym opętane.

— możesz się śmiać, ale taka jest prawda. — kayla uśmiechnęła się lekko.

~

docierając do handlowej części miasta, zdecydowały się rozdzielić. piper cały czas czuła na sobie czyjś wzrok, nawet po opuszczeniu kayli, która ruszyła do apteki. mclean wiedziała, że ktoś ją śledzi. choć nie słyszała kroków, czuła czyjąś obecność, a miasto ziało pustkami.

odwróciła się i rozejrzała. dopiero wtedy ją zobaczyła. twarz dziewczyny, znikającej za rogiem domu, gdy tylko piper wyłapała jej spojrzenie. mclean od razu rzuciła się biegiem za nieznajomą. choć może nie tak bardzo nieznajomą, bo piper miała wrażenie, że kiedyś ją widziała.

dziewczyna miała na sobie tylko perłowo białą sukienkę, wyróżniającą się na jej brązowej skórze. cienkie warkoczyki powiewały na lekkim wietrze, gdy biegła, uciekając przed piper. była boso, choć kamienie na chodniku wydawały się nie ranić jej stóp.

— zatrzymaj się — krzyknęła piper, wyciągając nóż, który przymocowany był do jej pasa.

jednak dziewczyna nie zamierzała się zatrzymać, co było wyjątkowo do przewidzenia. przyspieszyła, ale nadal nie było wystarczająco szybka, by uciec przed mclean. jej ruchy były niepewne, jakby mogła wywalić się z każdym krokiem.

nieznajoma, na szczęście piper, wbiegła w ślepy zaułek. próbowała wspiąć się po drewnianych skrzynkach, ale nie dało to kompletnie nic. mclean dopadła ją, przykładając sztylet do jej szyi. oczy dziewczyny były w jasnym odcieniu szarości, a teraz wyrażały szczere przerażenie.

— dlaczego mnie śledzisz? — zapytała piper, przytrzymując dziewczynę.

— przepraszam — wymamrotała nieznajoma. postanowiła grać słabą, choć doskonale wiedziała, co robi. nic nie było przypadkowe, choć piper jeszcze o tym nie powiedziała. — jestem annabeth, zgubiłam się.

— więc dlatego mnie śledzisz, annabeth? — mclean ponowiła pytanie. nie opuściła noża, ale również nie przycisnęła go mocniej.

— poznałyśmy się wczoraj — przyznała annabeth. — znaczy się, ja cię poznałam.

— czyli to byłaś ty! — krzyknęła piper, nie wiedząc czy kieruje nią złość, czy jeszcze inna emocja. — czym jesteś?

— wszystko ci wyjaśnię jeśli mnie wypuścisz i zaprowadzisz na statek. tylko tam będę rozmawiać — powiedziała stanowczo dziewczyna.

— dlaczego miałabym to zrobić?

— bo chcesz znać odpowiedź na swoje pytania. — annabeth uśmiechnęła się, a wtedy piper zrozumiała.

i opuściła nóż.

~

annabeth została odprowadzana na statek przez piper i kaylę. druga z dziewczyn nie zadawała żadnych pytań, bo i tak nie chciała znać odpowiedzi. decyzje jej kapitana były niepodważalne, nawet jeśli w grę wchodziła całkowicie obca dziewczyna.

mclean od razu ruszyła z annabeth do swojej kajuty, grożąc załodze, że nikt ma im nie przeszkadzać. nie żeby ktoś zamierzał. zachowanie piper ich przerażało.

— czym jesteś? — zapytała piper, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. — i dlaczego mnie śledziłaś?

— jestem annabeth chase — odpowiedziała dziewczyna. — i jestem syreną. spotkałyśmy się wczoraj, gdy uratowałam ci życie, więc chyba należą mi się podziękowania.

— będę dziękować, jeśli dowiem się, czego ty właściwie ode mnie chcesz.

— mamy na ciebie oko już od dawna — wyjaśniła annabeth. — twój okręt nazywa się afrodyta, prawda?

— co do tego wszystkiego ma mój okręt?

— sam okręt nie, ale jego nazwa. wiesz kim tak właściwie jest afrodyta? syreną. syrenią królową. i twoją matką. a ja mam cię pilnować na jej prośbę.

— żartujesz sobie ze mnie — powiedziała piper, wyciągając nóż. — nie wiem kim jesteś, annabeth chase, ale nie zamierzam wierzyć w żadne twoje słowo.

— musisz mi zaufać, piper mclean. — na twarzy annabeth pojawił się krzywy uśmiech. — jesteś częścią mojego świata, czy tego chcesz, czy nie. mój ojciec również był człowiekiem, dlatego mogę tutaj być w ludzkiej formie.

— chcesz mi powiedzieć, że ja też mogę zmieniać się w... to coś? — zapytała piper, wciąż nieufnie.

— nie. wtedy nie mogłabyś nawet dotknąć wody bez przemiany. ale nadal masz w sobie krew syreny. królewską krew. a ja muszę cię chronić, bo jestem częścią królewskiej straży.

— dlaczego miałabym ci uwierzyć? to wszystko brzmi jak wyssane z palca opowieści, które mówił mi ojciec.

— bo mogę ci pomóc, piper. jeśli mi zaufasz i pozwolisz tu zostać, twojemu okrętowi nic się nie stanie. ani załodze. pomogę ci dotrzeć do celu, a potem doprowadzić do spotkania z twoją matką. taka jest jej wola.

piper nie rozumiała kompletnie nic. nie słyszała o matce przez całe swoje życie, a gdy w końcu to się stało, dowiaduje się, że kobieta jest syreną i w dodatku królową. to wszystko brzmiało zdecydowanie nierealnie. uwierzenie w to było ciężkie, choć annabeth nie brzmiała, jakby kłamała.

— dobrze — powiedziała w końcu mclean. — nie mówię, że ci wierzę, ale możesz zostać. na moim okręcie znajdzie się miejsce dla każdego, kto go potrzebuje.

~

więc annabeth została. po trzech dniach wypłynęli z portu. choć leo narzekał, że naprawa statku zajęła mu tak długo, piper nie narzekała. zdążyli zgromadzić zapasy na następne kilka tygodni. zaplanowali już kolejny przystanek, więc liczyli, że to wystarczy.

chase nie opuszczała piper na krok. spały w jednej kajucie, chociaż każdy proponował annabeth oddzielną, która nadal stała wolna. annabeth się na to nie zgadzała. wzięła sobie ochronę piper aż za bardzo do serca.

byli w drodze już od kilku dni. annabeth zaprzyjaźniła się z resztą załogi, opowiadając każdemu historię o tym, jak piper pomogła jej znaleźć schronienie i uratowała od bezdomności.

mclean nie chciała tego przyznać, ale polubiła obecność annabeth. przyzwyczaiła się, że budzi się w jej towarzystwie. zaczynanie dnia z annabeth zdecydowanie należało do jednych z ulubionych czynności piper, choć próbowała okłamać samą siebie, że tak nie jest.

— wszystko w porządku, chase? — zapytała piper, gdy siedziały w kajucie pewnego wieczora.

ten dzień był wyjątkowo dla nich męczący. annabeth ledwo nadążała za piper, która biegała po całym pokładzie. tego wszystkiego wydawało się dla niej za dużo.

— chciałabym wrócić do domu — wyznała annabeth, a dopiero wtedy piper przypomniała sobie, kim tak naprawdę była chase. mclean wyparła z głowy ten fakt, po prostu ciesząc się chwilami, spędzonymi z dziewczyną.

— rozumiem cię — powiedziała piper, uśmiechając się lekko. usiadła obok annabeth na materacu, który pełnił rolę łóżka dziewczyny. — wiem, że to nie to samo, ale mi też było ciężko opuścić dom.

— myślałam, że się tu wychowałaś.

— bo tak było. — mclean westchnęła ciężko. — ale chodziłam do liceum na lądzie. i czułam, że znalazłam moje miejsce. kocham ten statek, ale brakuje mi czegoś stałego. gdzie mogę zawsze wrócić, pewna, że będzie to to samo miejsce. powrót na statek po śmierci ojca był ciężki. musiałam pożegnać się z jedynym miejscem, które było zakotwiczone w moim życiu. nie mogę już tam wrócić, więc musiałam się pogodzić, że moim domem został ten statek.

— piper... — zaczęła annabeth. — nie wiedziałam, że tak się czujesz...

— bo to nie jest ważne. muszę kontynuować misję mojego ojca, bo tak zostało mi polecone. może kiedyś wrócę i będę miała szansę na normalne życie. z ludźmi których kocham. bo kocham całą moją załogę i chciałabym mieć ich przy sobie, nawet na lądzie. ten statek jest naszym miejscem, ale chcę żebyśmy mieli takie miejsce, które będzie stałe. bez ryzyka, że zaginieny na morzu. bez szalejących sztormów, gotowych nas zabić. więc rozumiem twoją tęsknotę, annabeth. i jeżeli chcesz wrócić, możesz to zrobić.

— nie chcę — odpowiedziała chase, niemal momentalnie. — lubię być tu z tobą. po prostu czasem tęsknię za domem. za byciem pod wodą. życie jako człowiek nie jest czymś, do czego jestem przyzwyczajona.

— wiesz, że zawsze możesz po prostu uciec do wody na jakiś czas? — piper uśmiechnęła się lekko. — jeśli brakuje ci... posiadania ogona i tego wszystkiego — zaśmiała się. — będę cię kryć.

— dziękuję, pipes — powiedziała cicho annabeth, ignorując srebrną łzę, spływająca po jej policzku.

— chcesz spać dzisiaj ze mną? — zapytała mclean, bez chwili zastanowienia. — w sensie... razem. nie tylko razem w kajucie.

— bardzo podoba mi się ten pomysł — odpowiedziała chase z uśmiechem.

~

piper się zakochała. przyznanie się do tego nie przyszło jej łatwo. zrozumiała wszystko dopiero, gdy spacerowały po plaży, podczas kolejnego przystanku w mieście. annabeth opowiadała dziewczynie o pięknie podwodnego świata, ale piper zwracała uwagę tylko na piękno syreny.

od pamiętnej nocy, gdy zdecydowały się spać razem, tak już zostało. zasypiały w jednym łóżku, przytulone do siebie i budziły się obok siebie. i piper była tak bardzo zakochana.

— księżyc jest dzisiaj piękny, prawda? — powiedziała annabeth, gdy razem z piper siedziały na pokładzie, wpatrując się w nocne niebo.

— teraz mogę umrzeć szczęśliwa — odpowiedziała piper, mając szczerą nadzieję, że annabeth tego nie zrozumie. nie pomyślała nawet, gdy te słowa wypływały z jej ust.

annabeth ścisnęła jej dłoń, uśmiechając się lekko.

— dokładnie to miałam na myśli — powiedziała. — kocham cię, pipes. i byłabym przeszczęśliwa, gdybyś została ze mną, nawet gdy podróż dobiegnie końca.

— zostanę, annabeth. przysięgam na księżyc i wszystkie gwiazdy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro