14. Lay Me Low

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kayleigh leżała w łóżku, otępiała, a noc powoli zmieniała się w dzień. Na zewnątrz robiło się jasno, ale bardziej szaro-jasno, bo słońce zaginęło trzy dni temu i od tamtej pory nikt go nie widział. Zaplątana w kołdrę, pachnącą jeszcze niespokojnym snem, rozmyślała o szkole w Durham, o Alfie'm, o tych wszystkich wcieleniach, które rozpryskiwały się w powietrzu, a potem dręczyły jej skonfundowany umysł.

Nie potrafiła się skupić na niczym, co dotyczyło jej doczesnego życia. Bardziej żyła w przeszłości niż teraźniejszości, w dodatku tak zaaferowana tą niezwykłą przejażdżką jaką była znajomość z Alfie'm, że zupełnie zaniedbywała wszystko inne. Już drugi raz z rzędu odwołała spotkanie z psychologiem, co wcześniej jej się nie zdarzało. Zawisła w stanie gdzie uważała, że powoli szaleje, ale nie miała na to jeszcze zbitych dowodów. 

Dlatego podjęła decyzję, która miała raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości. Jej domniemana przeszłość zostawiła wystarczająco dużo okruchów, by one teraz mogła je wszystkie zebrać i przekonać się raz, a na zawsze, co to wszystko ma znaczyć i w ilu procentach całkowicie zbzikowała. 

Podróż do Durham była logicznym posunięciem, ale skrywała w sobie parę mankamentów. Przykładowo, sam transport dostarczał wystarczająco problemów, by odpuścić i nigdy więcej o tym nie myśleć. Musiałaby w jakiś sposób przedostać się do Karoliny Północnej; transport publiczny zajmował około dziesięciu godzin i chociaż jazda samochodem skróciłaby ten czas aż o połowę, to jednak nie miała przy sobie nikogo, kto mógłby wyświadczyć jej przysługę i bez zadawania pytań zawieźć na miejsce. Carter odpadał całkowicie, bo dalej nie zamienił z nią ni słowa - ba! - nawet na nią nie patrzył. Alfie, czy Michael byliby lepszym wyborem, gdyby tylko potrafili zatkać buzie i nie kwestionować jej tajemniczych planów. Laura byłaby strzałem w dziesiątke - niestety, tak samo jak Kayleigh nie miała prawa jazdy.

Nie chciała pytać Alfiego też z innego powodu. Ostatni wieczór przeraził ją do szpiku kości, a wizja, że coś może się między nimi rodzić, wpędziła w tryb paraliżu analitycznego; obsesyjnie wymyślała wymówki dlaczego nigdy im nie wyjdzie, zamiast cieszyć się, że coś o czym tak cichutko marzyła, w końcu było na wyciągnięcie ręki. Ten wspólny obiad, słuchanie starych płyt winylowych, w końcu subtelny dotyk przy pożegnaniu i gorączkowe spojrzenia; wszystko zdawało mgliste, tak samo odległe jak ten pierwszy sen, który rozpoczął tę emocjonalną lawinę. 

Nienawidziła w sobie tej niezdolności do cieszenia się momentem, dobrą passą, chwilowym szczęściem; w jej głowie wszystko sprowadzało się do nadchodzącej katastrofy, bo przecież nigdy nic nie szło po jej myśli. Była naznaczona klątwą wiecznego cierpienia, a świat już się dawno o to postarał, by doskonale o tym wiedziała. Może teraz wszystko było dobrze, może leżała o świcie z bijącym sercem, drżącymi powiekami i wspomnieniem uczucia, którym napełniał ją Alfie. Dobra fortuna miała to do siebie, że szybko ulatywała. I jeśli właśnie tego nie chciały jej przekazać te tragiczne wizje, to wiele razy przekonała się o tym na własnej skórze. 

Poranek przyszedł w swojej całej okazałości, a ona wyjęła telefon i walcząc z nawracającymi czarnymi myślami, wybrała numer Alfiego. 

— Kayleigh? 

Jego głos był zaspany, niewyraźny, trochę zachrypnięty. 

— Hej, Alfie. Sprawa jest — powiedziała odważnie, dłonią gniotąc materiał prześcieradła. — Miałbyś ochotę na przejażdżkę do Durham? 

— Gdzie do diabła jest Durham?

— Północna Karolina. 

— Po co?

Kayleigh przygryzła wargi. Niespokojnym wzrokiem wodziła po ścianach, bo chociaż już wcześniej przygotowała w głowie scenariusz tej rozmowy, to kłamca był z niej słaby, a uwodziciel jeszcze gorszy.

— Muszę odebrać dokumenty z tamtejszego liceum. Mój tata dzisiaj pracuje, więc pozostajesz mi albo ty, albo autokar. 

— Jakie dokumenty? — zapytał. 

Wiedziała, że prosi go o wiele, ale nie mogła oprzeć się pokusie i wywróciła oczami. To była ich pierwsza rozmowa od czasu wspólnego obiadu, więc nie dość, że wspinała się na wyżyny zakłopotania to jeszcze wszystko trwało niepoprawnie długo i niezręcznie. 

— No, szkolne, a jakie — odpowiedziała wymijająco. — To pomożesz mi czy nie? Zapłacę za paliwo. 

— Paliwo nie jest problemem.

— Okej... Więc jak będzie?

Złapała mocniej skrawek kołdry i podciągnęła ją pod samą szyję. Nagle poczuła się głupio; niepotrzebnie zawracała mu głowę, wyciągnięciem dłoni zapraszając na tę niedorzeczną przejażdżkę śladami jej kaprysów. Narzucała się, tak jak narzuca się zawsze i być może źle odrobiła pracę domową z matematyki, myląc się w kalkulacjach i naiwnie oczekując przysług od innych ludzi. Cisza zawisła tak boleśnie jak zawisa milczenie po nietrafionym żarcie.

— Jest środa. Nie powinnaś iść w końcu do szkoły? — Nagła przerwa. Alfie najwyraźniej wyciągnął błędne wnioski. — O to chodzi, prawda? Nie chcesz tam wracać, bo ta karykatura ludzka ciągle nie daje ci spokoju? Kayleigh, jedno słowo, a...

— Nie — przerwała stanowczo. — Nie chodzi o to, o dziwo. Naprawdę mam sprawę do załatwienia, to nie jest żadna wymówka. Plus, Durham? Po co miałabym cię fatygować aż tak daleko?

— No nie wiem — westchnął. 

— Jeśli to jest problem, to jakoś sobie poradzę. Właściwie... właściwie to zapomnij, że dzwoniłam.  Nie było tematu, przepraszam, że cię obudziłam, bo chyba właśnie cię obudziłam prawda? Ach, nieważne. Wyrzuć to z głowy, wszystko ci się przyśniło, nie było żadnego telefonu... 

— Kayleigh...

— ... czasem zapominam, że ludzie mają własne życia i plany i mam taką niezdrową tendencję, że lubię się w te plany wcinać, także, proszę, serio, idź do szkoły, kurtyna, mnie tu nigdy nie było.

— Kayleigh. — Tym razem Alfie wyraźnie się śmiał. — Zawiozę cię. 

— Och. — Zamrugała zdziwiona. — Och. Więc... dzięki? Tak, tak myślę. Dzięki. 

— Daj mi godzinę. 

Potem się rozłączył, a Kayleigh nabrała powietrza w płuca. Dłoń z telefonem niedbale opadła na poduszkę, splątane włosy zakryły twarz, a po pokoju przemknął zduszony świst, z pozoru trwożny, a napewno zmordowany. 

❦❦❦

Jechali krajową dziewięćdziesiątką piątką, spokojnie, bez pośpiechu. Kayleigh rozkoszowała się kolorami południa i rześkim powietrzem, wpadającym do auta przez otworzone okno. Alfie trzymał obie dłonie na kierownicy, twarz miał skupioną i do tej pory nie odważył się negować celu podróży, mimo że wyraźnie nie kupił historii o szkolnych dokumentach z liceum w Durham. 

Z głośników leciał blues, Alfie podśpiewywał pod nosem i wszystko wyglądało na to, że misja zakończy się powodzeniem. Nie rozmawiali dużo; raczej wymieniali sporadyczne uwagi odnośnie mijanych krajobrazów; przykładowo w pewnym momencie, gdzieś w okolicach miasta Falcon, Kayleigh zauważyła stado koni i podekscytowana poinformowała o tym Alfiego, na co on odpowiedział rozbawione: "rzeczywiście". Głównie panowała jednak cisza, co nikomu też specjalnie nie przeszkadzało, bo w żadnym stopniu nie była z rodzaju tych niezręcznych, albo uwierających. 

Dopiero gdy zbliżyli się do Durham na tyle, że Alfie pytał o dokładny adres liceum, Kayleigh zaczęła się stresować. Co prawda pierwszy krok miała za sobą i dostała się na miejsce bez szwanku, to nie do końca wiedziała co dalej. Być może oczekiwała na nagły przypływ inspiracji, wskazówkę z nieba, przebłysk wspomnień. Tego sama do końca nie wiedziała. I chociaż nie była ani Sherlockiem Holmesem, ani agentem specjalnym Dale'm Cooperem to wstępnie wydedukowała, że liceum tamtej Kayleigh i tamtego Alfiego musiało znajdować się w niedalekiej odległości od jeziora Falls, co zostawiało im tylko jedną opcję. 

Gdy w końcu zaparkowali w cieniu starej olchy, radio ucichło wraz z silnikiem, chevrolet przestał terkotać, a Alfie popatrzył na nią z zainteresowaniem. Zasunęła torebkę, przełożyła ją przez ramię i powiedziała:

— Okej, to nie powinno mi zająć długo.

— Iść z tobą? — zaoferował.

Normalnie ucieszyłaby się z jego propozycji, pokiwała głową i później nie odstępowała o krok. Niestety, musiała odmówić. Inaczej jej kłamstwo rozsypałoby się w pył, z którego później powstałyby argumenty przemawiające za jej frenezją, z tendencją do wariactwa. Alfie nie wiedział, że za ich znajomością stoi coś więcej, niezbadana siła wyższa, z jakiegoś dziwnego powodu ubiegająca się o jej uwagę. Gdyby mu to teraz powiedziała, a później okazało się, że to wszystko bujda to wróciłaby szybciej do pani Andree'y na fotel niż ktokolwiek zdołałby pomyśleć. Przecież mogło tak być, przecież mogła to wszystko powymyślać, bo jej życie wyprane było z jakiejkolwiek wartości i umysł, w obronie, sam chciał mu nadać sens.

Może.

— Nie, powinnam iść sama — odpowiedziała. — Poczekasz tutaj czy wolisz się gdzieś przejść? Gdzieś w pobliżu powinna być kawiarnia, może chciałbyś...

— Pojadę zatankować, a później posiedzę w aucie. Nie martw się.

Kayleigh uśmiechnęła się. 

— Zatem widzimy się niedługo.

Alfie machnął jej dłonią na pożegnanie, a ona uznała, że rano popełniła pomyłkę w ocenie jego osoby. Dzisiaj udowadniało, że chłopak miał świetne predyspozycje by zostać certyfikowanym partnerem w zbrodni. Nie wnikał, nie kwestionował; patrzył się tylko tym dużymi oczami, przenikliwie, z lekka figlarnie. 

Przeszła na psach, odwracając się jeszcze przez ramię by z przymrużonymi oczami obserwować jak Alfie wycofuje i odjeżdża. Następnie nabrała powietrza, zadarła głowę i ruszyła by w końcu skonfrontować fantazję z rzeczywistością. 

Stwierdziła, że najlepiej będzie zacząć od biblioteki. Zanim jednak weszła do środka, wiedziona ciekawością, minęła pomnik Duke'a Washingtona i z nieukrywanym zapałem obeszła budynek, dostając się na tyły. 

Serce waliło jej w piersi, kiedy spoglądała oniemiała w TAMTO okno. Wolno, bo mimo wszystko była przerażona, zbliżała się do bieluteńkiej framugi, która odpowiednio odświeżona, uniknęła pocałunku czasu. Wyciągnęła drżącą dłoń, palcami przejeżdżając po ubrudzonym parapecie. Potem się odwróciła, stając twarzą w twarz z tym samym miejscem, gdzie kiedyś, w jej śnie, stali Alfie i Donna, kąpiąc swoje młodziutkie twarze w letnim słońcu. Za ogrodzeniem wiła się leśna droga, a gdzieś tam dalej popołudniową drzemką spały wody jeziora Falls. Kayleigh wzdrygnęła się na myśl o ich ciemnej przeszłości. 

Jeszcze raz rozejrzała się zadowolona, próbując zapamiętać jak najwięcej. Nigdy wcześniej nie była w Durham, nigdy wcześniej nie stała na tym placu - a jednak - wszystko zdawało się znajome. Nie mogła tego przyśnić, nie od tak. Miała jednak nadal zbyt mało dowodów, by pobiec do Alfiego i wyśpiewać mu całą prawdę. Potrzebowała czegoś namacalnego; zdjęcia, wpisu do książki z fotografiami, byle artykułu z gazety. 

Drzwi do szkoły stały otworem, a w zasięgu wzroku nie było nikogo. Kayleigh weszła do środka, i rozejrzała się po korytarzu. Cisza jak makiem zasiał i ani jednej duszy. Szare linoleum na podłodze odbijało żółte światła z żarówek, metalowe szafki szczerzyły się do siebie, kryte matową blachą, ściany białe, jak w szpitalu i puste tablice korkowe wiszące na wykręconych gwoździach. Echo jej kroków wznosiło się w górę i zaraz gdzieś uciekało w głąb, nieuchwytne i głuche. 

Śledziła oznaczenia, kierując się prosto do biblioteki. Nawet tam, za żółtymi drzwiami z obdrapaną farbą i kwadratowym oknem, nie czekało na nią niczyje towarzystwo. Za biurkiem bibliotekarki stało plastikowe krzesło obrotowe, na blacie kubek z wystygniętą kawą, a pod nim stos książek z malowanymi brzegami. Zaciekawiona, zachowując należytą ostrożność, wzięła jedną do ręki i przeczytała tytuł, wypisany elegancką, białą czcionką. 

Zabić drozda. 

Kayleigh przystawiła ją do nosa. Pachniała nowością. Zaraz odłożyła ją na miejsce, poklepując pieczołowicie okładkę. Niepewnie spoglądając przez ramię, zagłębiła się w półmrok biblioteki. Drewniane deski skrzypiały pod naciskiem jej powiek, a stare półki trzęsły jak osiki, w ruch wprawione zaledwie jej obecnością. Szła przed siebie, aż dotarła do przejścia. Tam, za holem obitym w tanią boazerię, znajdowały się czasopisma i gazety. Kayleigh pchnęła dłonią drzwi, odłożyła torebkę na pobliskie krzesło i rozejrzała się wokół. 

Panował tu bałagan; pudła leżały w kątach, tak, żeby nie wchodziły nikomu w drogę. Pod ścianą, trochę jakby zapomniany, stał zgniło-zielony projektor do filmów z plastikowymi pokrętłami i tandetną obudową. Kayleigh jeszcze nigdy takiego nie widziała, toteż przyjrzała mu się z bliska, wstrzymując oddech. Potem jakby oprzytomniała, bo w końcu czas był jej bardziej wrogiem niż przyjacielem, stąd też zabrała się do pracy. Bez zbędnych ceregieli zanurkowała w pierwszym, lepszym kartonie. 

Szczęście musiała mieć dzisiaj nadzwyczajne, bo praktycznie od razu znalazła papiery z lat sześćdziesiątych. Delikatnie, by nie uszkodzić żadnej ze stron, przeglądała zestawy magazynów, biuletynów i prasy maści wszelakiej. Co kolejny artykuł dotyczył kryzysu kubańskiego, przeplatanego z zabójstwem Johna F. Kennedy'ego. Rzadko kiedy natrafiała na coś lokalnego, a jeśli już była to polityka - wyprana z większego znaczenia, średnio-fascynująca i całkowicie bezużyteczna. 

Miała myśli, żeby się poddać. Nie mogła tu siedzieć do wieczora, bo przecież nadal musieli wrócić do Savannah i najlepiej zrobić to przed północą. Minuty niebłagalnie płynęły, a poszlak nie przybywało. Kiedy jednak zmęczona ziewnęła, kątem oka spostrzegła nagłówek, wylany na papier tłustym drukiem. Tragedia w jeziorze Falls. 

Zanim jednak zaczęła czytać, spomiędzy kartek wytoczyło się plastikowe koło, które z brzdękiem upadło na podłogę i tam kręciło się wokół własnej osi, dopóki Kayleigh nie klęknęła i nie wzięła go do ręki. Na widok starego filmu, kolory odeszły jej z twarzy, a oddech ugrzęzł w piersi. Czy było to dowód, którego potrzebowała? 

Jak w amoku podeszła do starego projektora, wkładając taśmę na miejsce. Przez minutę nie działo się nic; przedmiot rozgrzał się, burknął coś po mechanicznemu, a potem niechętnie wypluł blady snop światła. Na ścianie zatańczyły czarne kształty; migały nerwowo, niechętnie, plamiąc karty prologu amatorskiego video. Kayleigh przysiadła na krześle, a z nerwów spociły jej się dłonie. W końcu czerń stała się kolorem, kolor twarzami, a twarze duchami przeszłości. 

— Jest dwudziesty drugi czerwca, a ja zakochałem się w Kayleigh Jane.

Zdumiona spoglądała w znajome oczy, niezdolna do wykreowania choć jednej klarownej myśli. Nawiedziło ją przedziwne uczucie, miażdżące, uciążliwe. Do oczu napłynęły łzy i do końca nie wiedząc co robi, przewinęła film do tyłu. 

— Jest dwudziesty drugi czerwca, a ja zakochałem się w Kayleigh Jane.

Usta miała wpół-rozwarte, a wargi zdrętwiałe. Klatkę piersiową ścisnął żal, ten sam, który już dawno zakorzenił się w głębi jej ciała. Nie mogła się powstrzymać.

— Jest dwudziesty drugi czerwca, a ja zakochałem się w Kayleigh Jane.

To ten sam dzień, który już raz widziała. Obok Alfiego była ona, jej lustrzane odbicie, siostra bliźniaczka z dawnych czasów. W tle śmiała się Donna. Perliście i dziecięco. Byli tam, mięso i kości, żywi i w komplecie. Ruszali się, świecili oczami, gadali głupoty. Kayleigh palcami cofnęła taśmę jeszcze raz.

— Jest dwudziesty drugi czerwca, a ja zakochałem się w Kayleigh Jane.

Wtem z głównej części biblioteki doszedł ją odgłos tłuczonego szkła. Kayleigh wyprostowała plecy, odchrząknęła i dłonią otarła łzy tęsknoty za chłopakiem, który nigdyś należał do innej Kayleigh, ale zdołał wyślizgnąć się z jej objęć. 

— Przepraszam? — zapytała, wychylając głowę z archiwum. — Jest tutaj ktoś?

Biblioteka nadal trwała w niemym opustoszeniu, dryfując w melancholii. Kayleigh przeszła dalej, bez nerwów i z wyrachowaniem. Być może był to tylko skutek uboczny szoku, który wywołał stary film z lat sześćdziesiątych. Już miała machnąć ręką i wrócić, gdy ujrzała na podłodze kawałki rozbitego kubka. Dalej leżały egzemplarze Zabić drozda, pogniecione i pogryzione, jakby przez agresywnego wilczura, albo lepiej, potwora, bo tylko potwór mógł wyrządzić taką krzywdę książkom. Lśniące okładki, eleganckie czcionki, złote nici, malowane brzegi rozpłynęły się na drewnianych deskach, pozostając byle plamą, wyprutą duszą. 

— Halo?

Kolejny łomot, a Kayleigh podskoczyła. Tym razem dochodził z archiwum, gdzie zostawiła swoje rzeczy i nieśmiertelny film; jej jedyne świadectwo dawnej miłości. Wycofała się, trzymając strach na wodzy. 

Pierwsze co doszło do jej uszu to nieprzyjemne klekotanie. Im bliżej do archiwum, tym wyraźniejszy był jego dźwięk. Kiedy stanęła w progu i zrozumiała co było przyczyną tych odgłosów, złapała się za serce i załkała. Film był zniszczony, klisze stopiły się w plastikową masę, a to co z nich zostało, kręciło się na śrubie i uderzało w bok projektora. Kayleigh rzuciła się z pomocą, ale było już za późno. Na ścianę wylewały się cienie z koszmarów, ich krzywe uśmiechy, chude łapska. Pozostałości po Alfiem. 

Załamana stanem filmu i utraconą szansą na udowodnienie światu, że nie postradała zmysłów, że jeszcze się trzymała i wszystko było z nią w porządku, straciła pogodę ducha. W oczach znowu zapączkowały łzy, tym razem cięższe i trudniejsze do odpędzenia. Może byłaby w stanie się uspokoić, gdyby nie czyjaś postać. Wysoka, tajemnicza i dobrze znana. 

Kayleigh wrzasnęła, ciskając resztki spalonego filmu w swojego prześladowce. Następnie poderwała torebkę z krzesła i wybiegła do biblioteki, wołając o pomoc. Nikt jej jednak nie odpowiadał. 

Szkolny korytarz wił się jak boa, a podeszwy butów ślizgały się na podłodze. Kiedy popatrzyła do tyłu, żeby sprawdzić czy dalej grozi jej niebezpieczeństwo, o mało nie potknęła się o sznurówki. Postać ją goniła, a cień jej spływał po metalowych szafkach i pełzał po podłodze. W plastikowych gablotkach widziała swoją wystraszoną twarz, rozpuszczone włosy, zapłakane oczy. Nie rozumiała co się dzieje. 

Choć planowała biec do drzwi wyjściowych, przez gonitwę straciła orientacje w terenie i w szoku pognała na schody. Tam na kolejne. Jak pędzący pocisk wyleciała na pierwsze piętro, dysząc i pokasłując. Wślizgnęła się do damskiej łazienki, przymykając za sobą drzwi i po cichu skradając się do kabiny. Chciała stanąć na sedesie, wstrzymać oddech i ujść z życiem. Przeczekać cokolwiek się działo, a potem wziąć nogi za pas i nigdy nie wracać do Durham. 

Postać jednak tu była. Weszła tuż za nią, ciężkimi buciorami uderzając o płytki. Kayleigh odwróciła się plecami do okna, stawiając malutkie kroczki. 

— Kim jesteś? — zapytała drżącym głosem. — Czego chcesz? 

Na plecach poczuła powiew wiatru. Okno musiało być uchylone.

— Nie pokażesz swojej twarzy, tchórzu? No dalej.

Postać szła prosto na nią, nie wahając się nawet na sekundę. Na głowie miała duży kaptur, na twarzy kominiarkę, na dłoniach skórzane rękawiczki. Swoim milczeniem mroziła krew w żyłach, a gdy Kayleigh dłońmi wyczuła, że to koniec, że dalej już nie może pójść, wydawało jej się, że ta sama krew zamieniła się w lód. 

Przełykając ślinę, wspięła się na parapet, starając odsunąć się jak najdalej. Dłońmi chwyciła framugi, czując jak za paznokciami zbiera jej się stara, biała farba. Kolejny krok w tył, a pod naciskiem jej ciała, okno otworzyło się na roścież. 

— Błagam, nie rób tego. Dam ci co chcesz, błagam, tylko nie podchodź do mnie. 

Łazienka znikąd zapachniała gorzką wonią śmierci. Po ramionach Kayleigh wspinały się dreszcze, szczypiąc ją w szyję i kark. Plac pod oknem zdawał się rozmyty, okryty mgłą, jakby jeszcze nie zdążył się załadować w tej chorej grze. Postać znajdowała się coraz bliżej; już prawie na wyciągnięcie ręki. 

Kayleigh zaparła się dłońmi i nogami, oddychając ciężko. Pociąg myśli rozbił się o jej głowę, a ona nie miała nawet sekundy na szukanie ocalałych. Patrzyła przerażona na to przedziwne zjawisko, które choć miało kształt i posturę człowieka, zdawało się pochodzić z innej sfery. 

— Skacz, Kayleigh. Skacz!

Potem dwie ręce znalazły się na jej piersi i siłą wypchnęły za okno. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro