19. Emmylou

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zima przeminęła, nadeszła wiosna. Dni ciągnęły się jak złocista żywica z kory drzewa, które stało pod oknem sypialni Kayleigh. Ciepłe światło rozlewało się po podłodze przyjmując różnorakie kształty, w zależności od godziny i pogody. Noce przychodziły i odchodziły, a żadna z nich nie zwracała panicza Alfiego, który już dawno powinien wrócić do Maryland.

W końcu Kayleigh zadecydowała, że dość, że basta. Nacierpiała się katuszy, a jej serce, chociaż nieposklejane, nabawiło się gorzkiej nieufności. Miała dość niekończących się popołudni, gdzie leżała z policzkiem przyciśniętym do szyby i czekała aż czarny powóz wjedzie przed posiadłość, a z środka wyłoni się Alfie.

Często wyobrażała sobie jak on teraz wygląda; czy londyńska zima odebrała mu kolory z twarzy, czy choroba go wychudziła czy nadal ma ten sam, piękny uśmiech i czy nadal kocha ją w ten sam sposób jak przed wyjazdem. W myślach snuła scenariusze, który w sposób logiczny i łagodny wytłumaczą dlaczego od miesięcy nie dostała od niego żadnego listu. Przez długi czas dotrzymywał swojej obietnicy, ale potem jakby zaniechał. Dystanse z natury smakowały się w miłości, ale ten, który dzielił Amerykę i Anglię musiał mieć wspaniałą wyżerkę; połknął wszelaką sympatię, którą tak gorąco darzyli się ze wzajemnością, a Kayleigh zostawił tylko okruszki. Dlatego nie patrzyła już więcej przez okno, nie nasłuchiwała rżenia koni, przestała przechadzać się po bezpańskich dróżkach i zadecydowała zamknąć swoje serce na klucz, a ten pogrzebać gdzieś głęboko, najlepiej w tej samej szkatułce, w której trzymała pierwsze listy od Alfiego.

— Twarz jaśnieje ci dziwnym blaskiem, Jane — stwierdziła Donna, gdy odpoczywały w bawialni po kolacji. — Twój papa myślał, że jesteś chora. Słyszałam jak kilka dni temu rozmawiał z panem Josephem, że może dopadła cię gruźlica, bo w mieście siostra krawcowej ostro kaszle i każdy opowiada, że to jakieś choróbsko się do nas doczłapało. Dobrze jednak widzieć, że wracasz do siebie.

— Przeszłam coś o wiele, wiele okropniejszego niż gruźlica.

Donna położyła swoje dłonie na jej, a dotyk miała lodowaty. Kayleigh westchnęła przeciągle, odchylając głowę i spoglądając na sufit. Nikt nie wiedział, co tak naprawdę przepędza jej sen z oczu, co odbiera apetyt i co skradło tę parę funtów wagi.

— Nigdy nie oczekuj nic od miłości, bo prędzej odnajdziesz różę ze szczerego złota niż przyzwoitego mężczyznę.

Kayleigh odwróciła głowę, spoglądając zaciekawiona na przyjaciółkę. Nie zdawała sobie sprawy, że była świadoma opłakanego stanu jej duszy i powodu, który do tego doprowadził. Donna uśmiechała się wiedząco. Potem ścisnęła ją jeszcze mocniej i zabrała dłonie.

— Myślisz sercem, Jane. To piękne, ale niebezpieczne. Otwierasz je dla wszystkich, a później cierpisz, bo świat w zasadzie jest pełen obłudy i fałszu — rzekła cicho, a jej spokojny głos wypełniał każdy kąt pomieszczenia. — Musisz pogodzić się z myślą, że Alfie ułożył sobie życie w Londynie, bo tacy jak on nigdy nie wracają.

— Wydawało mi się, że łączy nas coś niezwykłego. Jakbyśmy byli połączeni przez niewidzialną rękę losu, a nasze pierwsze spotkanie od dawna zapisane w gwiazdach. Myliłam się jednak, och Donna, tak bardzo się myliłam!

Następnie schowała twarz w dłoniach, bo oto nagle poczuła tę nieposkromioną ochotę by zalać się łzami i wyspowiadać ze wszystkich kłamstw, którymi tak nagminnie karmiła swoją głowę. W momencie, gdy Alfie przekroczył próg ich posiadłości, przepadła na dobre. Nie było słów na tyle mocnych i niebanalnych by mogły opisać uczucie, rozpływające się po jej ciele gdy tylko na siebie spoglądali. Dla niej była to prawdziwa miłość. Dla niego byle przelotna znajomość.

— Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Jest tylko odpowiednie miejsce i odpowiedni czas, a jeśli przegapisz swoją szansę, los nigdy nie zejdzie ze swojej drogi by dać ci drugą.

Kayleigh wierzchem dłoni otarła łzy, zanim te nieproszone rzuciły się z wysokości i spłynęły po jej policzkach. Słowa Donny były jak małe sztylety o cienkim ostrzu i matowym połysku. Bolały w taki sam sposób, jak boli szczera prawda.

— Błogosławieni, którzy nigdy nie mieli złamanego serca. — Pokręciła głową, pociągając nosem. Później wyprostowała się i zaniosła śmiechem. — Ze wszystkich osób, trafiło akurat na mnie! Nigdy nie planowałam tak kochać, ale nie dlatego, że brak mi odwagi - raczej uważałam, że rozsądek mam na właściwym miejscu. Ostatecznie jednak dochodzę do wniosku, że kobiety żyją po to, by ich nadzieje i uczucia ginęły pod bezwzględną męską podeszwą.

— Nie miałam najmniejszej uciechy widząc moją najdroższą przyjaciółkę w tak okropnym stanie, ale ta lekcja zostanie z tobą na zawsze i lepiej wyciągnij z niej wnioski, by kolejny raz nie był aż tak fatalny.

Kayleigh przytaknęła, a Donna wstała z sofy i lekkim krokiem zaczęła przechadzać się koło okna. Podłoga skrzypiała pod jej ciężarem, a blady cień migotał na meblach. Zmrok skradał się do bawialni jak kot, a na zewnątrz robiło się coraz ciemniej. Przez ściany przebijał się basowy głos rezydenta posiadłości, który każdego wieczoru, słabą francuszczyzną, czytał w swoim pokoju rozważania Diderota.

— Ktoś musi przeprowadzić badania chorobliwie zadurzonego umysłu, skoro mogłabym przysiąc, że właśnie słyszę nadjeżdżający powóz, a to tylko stary pan Whitney recytuje swoje nudne książki. — Kayleigh pokręciła głową, a kiedy Donna nic nie odpowiedziała, spojrzała na jej zastygniętą postać. Stała tyłem do sofy, wypatrując czegoś za szybą.

Dlatego powtórzyła łamiącym się głosem:

— To tylko pan Whitney, prawda?

Nie czekając na reakcję przyjaciółki, zerwała się z siedzenia i pognała do okna. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi gdy na podjeździe, otulony przez wieczorną szarość, stał samotny pojazd zaprzęgnięty w dwa, kare konie. Szyba zaparowała od jej przyśpieszonego oddechu, a ona prędko przetarła ją rękawem sukni.

— Jane, być może...

Ale Kayleigh nigdy nie dowiedziała się co takiego chciała powiedzieć Donna, bo odwróciła się i wybiegła z bawialni, w szaleńczym rozkojarzeniu człapiąc drzwiami tak mocno, że prawie wyleciały z framugi. Na korytarzu spotkała pana Whitney'a, który zaalarmowany niecodziennym łaskotem, wyjrzał wystraszony z rewolwerem w ręku.

Pożegnania być może były najstraszliwszą rzeczą w życiu, jednak nadchodzące po nich pojednania odpłacały ból z nawiązką. Biegła tak szybko, że nie nadążała ze stawianiem kroków, także przy ostatnim schodku straciła równowagę. Całe szczęście wpadła w ręce ojca, który akurat przechodził z jadalni do głównego holu, zapewne by powitać gości.

— Droga Jane, zwolnij proszę, bo zrobisz sobie krzywdę!

Puściła jego ostrzeżenie mimo uszu, łapiąc materiał sukienki w dwa palce i wywijając się zgrabnie z objęcia. Przeskoczyła dywan, pchnęła kolejne drzwi i w końcu wypadła z hukiem na zewnątrz. Przez jedwabne pół-buty przebijał się żwir i kłuł ją w stopy, ale żadna niedogodność nie powstrzymałaby jej przed dotarciem pod powóz pierwsza. Dyszała, a do oczu naleciały jej łzy. Wyciągnęła szyję, bo chciała go zobaczyć, bo tęsknota wyżarła jej serce doszczętnie i tylko jego spojrzenie mogło załatać powstałe dziury.

Najpierw wyszedł pan Monroe. Wyprostowany, dumny, ubrany tak elegancko jak zwykł się ubierać w tamto pamiętne lato. Podpierał się na swojej lasce, a chód miał bardziej koślawy niż Kayleigh zdołała zapamiętać. Dziwna życzliwość zaigrała z powagą w jego oczach; jednak była ona obecna na tyle krótko, że już za chwilę mogła uchodzić za byle wybryk podekscytowanego umysłu.

Dopiero gdy stanął bliżej, Kayleigh dostrzegła jak bardzo zapadły mu się policzki, jak zmatowiała skóra, jak przerzedziły włosy. Wyglądało to prawie tak, jakby pan Monroe opuścił Maryland jako czterdziestolatek, a wrócił jako siedemdziesięciolatek.

Niepokój trafił do niej z opóźnieniem; oblizała zdezorientowana wargi, bo właśnie drzwi powozu zostały zamknięte i nie zapowiadało się, żeby miał wyjść z niego ktoś jeszcze. Jakby do końca nieświadoma, przeniosła spłoszony wzrok na pana Monroe'a, tylko po to, by zaraz go spuścić. I chociaż nie była w stanie patrzeć, słuchała. On zaś położył dłoń na jej ramieniu, nachylił się i szeptem powiedział słowa, które jak trucizna rozlały się po jej ciele i zablokowały przepływ tlenu.

A ona wsiąkła w wieczorne powietrze, będąc przekonana, że właśnie umarła wraz z miłością swojego życia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro