2. Être une femme

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Kayleigh?

Pani Andreea stanęła w drzwiach gabinetu. Piaskowe włosy przepasane były pasemkami siwizny,  a w świetle żarówki jej twarz zdawała się popielata. Na twarzy miała zmarszczki, a oczy, choć zmęczone, emanowały ciepłością. Nikt nie wzbudzał zaufania Kayleigh tak jak pani Andreea.

— Dzień dobry — powiedziała dziewczyna, wstając z krzesła.

— Zapraszam. — Pani Andreea odsunęła się na bok, pozwalając Kayleigh wejść do środka.

W gabinecie było przyjemnie zimno. Przez metalowe żaluzje wkradały się chłodne promienie światła, które oblewały ciemne, mahoniowe meble. Na zielonych ścianach wisiały obrazy utrzymane w duchu abstrakcji, z sufitu zwisały plecione koszyczki z paprotkami. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku, a w powietrzu dalej dało się wyczuć zapach wypalonego papierosa, który teraz dokonywał swojego żywota w popielniczce na parapecie.

Kayleigh w ciszy usiadła na krześle. Złączyła nogi, torebkę położyła na ziemi.

— W Rumunii mówi się, żeby nie kłaść torebki na podłogę, bo wtedy uciekają pieniądze.

— U mnie chyba nie ma co uciekać — zażartowała Kayleigh, ale dla pewności przewiesiła pasek przez oparcie krzesła.

Pani Andreea zajęła miejsce za biurkiem. Poprawiła mankiety marynarki, z szuflady wyjęła mały, czarny notesik i położyła go na blacie. Chwilę zajęło jej otworzenie właściwej strony, a Kayleigh kręciła się na krześle, jakby nie mogąc znaleźć swojego miejsca.

— Ślicznie dzisiaj wyglądasz, Kayleigh. Masz jakieś plany po wizycie?

Dziewczyna popatrzyła na swoją kraciastą spódniczkę, na śnieżnobiałą bluzkę z falbankami. Jej naturalną obroną przed wszelkimi komplementami było zawstydzenie, toteż z nerwowym uśmiechem spuściła głowę, a na policzki wstąpiły jej blade rumieńce.

— Moja szkoła gra dzisiaj mecz. Potem może idziemy na imprezę do Laury, jeszcze nie wiem.

— Laura to koleżanka z twojej grupy, prawda?

— Tak. — Pokiwała głową. — Carter gra w wyjściowym składzie. To pierwszy raz od czasów kontuzji, więc wszyscy się trochę stresujemy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Wiem, że dużo to dla niego znaczy.

— Powiedziałaś, że nie jesteś pewna czy pójdziesz do Laury. Dlaczego?

Kayleigh przekrzywiła głowę i wydęła wargi. W sumie nie miała żadnego powodu. Ostatnimi dniami czuła się nadzwyczaj dziwnie, stąd też nie była pewna czy jakakolwiek zabawa byłaby odpowiednim lekarstwem.

— Trochę mi się nie chcę, jeśli mam być szczera. Ostatnio... ostatnio mam dziwne dni.

Pani Andreea zmarszczyła brwi.

— Co masz na myśli? — zapytała.

Dziewczyna przygryzła wargi. Nie chciała powiedzieć niczego dziwnego. Jeszcze tego brakowało, żeby Pani Andreea nadała jej łatkę dziwaka i posądziła o niezdrowe urojenia. Między palce wpadł jej skrawek spódnicy, który miętosiła intensywnie.

— W poniedziałek miałam sen — zaczęła, a w jej głos wdarło się znajome rozmarzenie. — Wprawił mnie w najpiękniejsze otępienie, a zarazem wpędził w przerażającą melancholię. Żyłam innym życiem, z innymi ludźmi i to wszystko... to wszystko było tak boleśnie realne! Nawet przez chwilę nie pomyślałabym, że śnię, że mnie tam nie ma. To zupełnie jakbym teraz nie mogła być pewna czy nasza rozmowa jest prawdziwa, czy... czy snem był tamten sen czy teraz śpię i śnię, że tutaj jestem.

Pani Andreea pokiwała głową, notując coś w swoim zeszycie. Kayleigh przeraziła się, co mogła tam napisać, wyobraziła sobie te wszystkie ponure, smutne rzeczy na zawsze utrwalone w małym, czarnym notatniku. Kobieta popatrzyła na nią i najspokojniej na świecie, kontynuowała.

— Czy w twoim śnie byłaś Kayleigh, czy byłaś kimś innym?

— Byłam sobą. Miałam ten sam głos, te same nogi, te same ręce. Nawet myśli miałam takie same.

— A twoi przyjaciele?

— Byli zupełnie inni od moich znajomych — odpowiedziała prędko.

— Różnił ich tylko wygląd?

— Nie... Było w nich coś... idyllicznego? Szczęśliwi, beztroscy. Zdawało mi się, że bardzo się lubimy. Łączy nas coś szczerego. — Kayleigh popatrzyła jak przez wpółprzymknięte okno wpada powiew wiatru i figlarnie porusza żaluzje. — Ostatnią część snu pamiętam najlepiej. Reszta to tylko zlepek twarzy, głosów, obrazów. Pamiętam Donnę, pamiętam imiona Nancy, Michaela, Jamesa. Najwyraźniej jednak przypominam sobie Alfiego. Zdaje mi się, że był moim chłopakiem.  — Kayleigh przeniosła wzrok na kobietę, starając się dostrzec jej reakcję. Pani Andreea słuchała jej jednak cierpliwie, a jej twarz ani na chwilę nie zamieniła się w festiwal ironii. — Czy to brzmi zupełnie niedorzecznie? Czy jest możliwe, że wszystko sobie wymyśliłam? — przerwała. — Skąd w ogóle biorą się sny?

— Neurony przesyłają impulsy do mózgu. Te z kolei przekształcają się w obrazy, które później stają się twoimi snami. Nikt nie jest w stanie jednak stwierdzić dlaczego akurat te obrazy, a nie inne. Trudno jest określić ich podłoże. — Pani Andreea włożyła długopis pomiędzy stronice, a potem spojrzała na Kayleigh łagodnym wzrokiem. — Nie wiem skąd wziął się twój sen. Możemy jednak wspólnie zastanowić się dlaczego wywołał u ciebie aż takie emocje i dlaczego, choć minęło już pięć dni, ma on nadal tak istotny wpływ na twoje samopoczucie. Masz jakieś pomysły?

Kayleigh wzruszyła ramionami. Już wcześniej o tym myślała. Być może odpowiedź była banalnie prosta i nie potrzeba było psychologa by ją znaleźć. Całkiem możliwe, że była zwyczajnie nieszczęśliwa w swoim życiu.

— Może powinnam zmienić znajomych.

— Tylko jeśli sprawiają, że jesteś nieszczęśliwa.

— Trudno jednak o nowych przyjaciół na tym etapie życia. Nie jesteśmy już w przedszkolu, gdzie wystarczy przenieść się do innej piaskownicy.

Pani Andreea przyznała jej rację skinieniem głowy.

— A co z Carterem? Czujesz się z nim dobrze?

Kayleigh przygryzła wnętrze wargi, spuszczając głowę. Carter był dobrym chłopakiem, a ona zachowywała się nieracjonalnie kwestionując ich związek na podstawie głupiego snu. Wsadziła włosy za ucho i westchnęła.

— Z Carterem wszystko dobrze. Jest lepiej niż zwykle.

❦❦❦

Na terenach szkoły kręciła się masa ludzi. Na parkingu trudno było znaleźć miejsce, stąd też tata Kayleigh zaparkował pod Walmartem, stojącym nieopodal.

— Naprawdę chce ci się przyjść to oglądać? — zapytała, kiedy silnik zgasł.

— Tylko rzucę okiem. Nie bój się, nie będę ci wchodzić w drogę.

— O to się nie martwię.

Razem przeszli przez ulicę, wchodząc na plac przed szkołą. Uczniowie, zbici w grupki popijali przemycone piwo, nieumiejętnie skrywając się przed okiem publiki. Kayleigh napisała wiadomość do Laury, a następnie pożegnała się z tatą i ruszyła w stronę trybun.

Stroje kibiców mieniły się od błękitu i złota, oficjalnych barw drużyny Kell High School. Dziewczyna przepychała się przez tłum, próbując wypatrzeć swoich znajomych. Było to jednak zadanie niewykonalne, a jak na złość Laura nie odpowiadała. Kayleigh przystanęła na środku, wlepiając wzrok w telefon i czekając na wskazówki. Zupełnie zapominając, że znajduje się w samym wnętrzu ludzkiego tornada, przez przypadek zahaczyła łokciem o czyjś bark.

— Uważaj, co?

Uniosła zdziwiona wzrok. Ktokolwiek się do niej odezwał najwyraźniej nie był w najlepszym humorze, bo głos miał oschły i nieprzyjemny. Zanim zdążyła przeprosić i odsunąć się na bok, zamarła, a coś w jej sercu eksplodowało i zmieniło je w pył.

Przed nią stał wysoki chłopak, o włosach prostych jak drut i czarnych jak grudniowa noc. Rysy twarzy miał ostre, policzki zapadnięte, a usta blado-malinowe. Z głębi oczu prześwitywało rozdrażnienie, chociaż Kayleigh mogłaby przysiąc, że gdzieś pod tym niezadowoleniem kryje się delikatność i swego rodzaju tkliwość. I choć twarz, teraz nieprzyjemna i zirytowana, potrafiła być czuła i opiekuńcza.

Słowa umarły jej w gardle; jedyne co mogła zrobić to patrzeć się w milczeniu na chłopaka, który chociaż nie miał prawa istnieć, stał przed nią cały i zdrowy, realny aż do szpiku kości.

— Dobrze się czujesz? — rzucił tylko, a potem zniknął w paszczy tłumu.

Kayleigh patrzyła oniemiała w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą stał Alfie. Kimkolwiek był, cokolwiek tutaj robił, zdecydowanie nie należał do uczniów jej szkoły. Jakim cudem, chłopak z jej snów zmaterializował się akurat dzisiaj, akurat w Savannah, akurat podczas meczu Kell High School. Jakie siły rządziły tym światem, jeśli wyglądał dokładnie tak samo jak Alfie z pięknego snu, a jednak wcale jej nie poznał.

Laura w końcu napisała, ale Kayleigh nie potrafiła myśleć o niczym innym. Kiedy już była pewna, że straciła głowę, że powinna zapisać się do czubków, on pojawiał się tuż przed nią i utwierdzał ją w przekonaniu, że być może jej sen, chociaż z teorii zachowywał się jak sen, wcale snem nie był.

— W końcu jesteś! — zawołała Laura, gdy tylko wdrapała się na zachodnią część trybun. — Myślałam, że zaginęłaś w tłumie.

— Miałam... miałam opóźnienie — szepnęła Kayleigh, wyciągając szyję i próbując dostrzec Alfiego wśród widowni. — Carter już w szatni?

— Tak. Biedaczek, bardzo się stresuje. Chce dać z siebie wszystko. Ta kontuzja  naprawdę uprzykrzyła mu życie. — powiedziała, wyjmując z torebki przenośnie lusterko. Uniosła je do góry, w drugiej dłoni trzymając czerwoną szminkę. — Dzwonił do mnie wczoraj, wiesz? — Wydęła wargi i poprawiła zanikający kolor. — Rozmawialiśmy cały wieczór. Wiem, że nie masz nic przeciwko, dlatego ci o tym tak otwarcie mówię. Jesteśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi.

— Mówił ci coś jeszcze?

— Skarżył się, że jesteś jakaś odległa. Mnie możesz wszystko powiedzieć, cokolwiek ci leży na duszy. — Laura schowała szminkę, przejrzała się jeszcze raz w lusterku i popatrzyła na Kayleigh. Oczy miała duże, owalne, rzęsy lśniące i kruczoczarne. Iskrzyły pociesznie, kiedy ta nachyliła się i zapytała, trochę ciszej: — Wszystko u was w porządku? Powiem ci szczerze, że ani na chwilę nie kupiłam twojej wymówki ze snem. Chłopaki! — Machnęła dłonią. — Oni łykają wszystko jak pelikany.

Kayleigh przełknęła ślinę. Energia Laury zdecydowanie przeważała jej własną, toteż już po chwili zaczęła czuć się niekomfortowo. Wzruszyła jednak ramionami i dosadnie zaprzeczyła.

— W razie czego, wiesz, że zawsze możesz mi ufać.

— Dzięki, Laura.

Powoli ludzie zajmowali swoje miejsca, na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, a reflektory świeciły coraz jaśniej. Na murawę wbiegły cheerleaderki, a z głośników buchnęła głośna muzyka. Kayleigh bacznie obserwowała stronę gości i kiedy już miała zaakceptować fakt, że być może Alfie był wyłącznie wybrykiem jej umysłu, na środek wbiegły obie drużyny.

— No pięknie — mruknęła Kayleigh.

— Hm? — Laura przysunęła się bliżej. — Coś mówiłaś?

Kayleigh nie odpowiedziała, bo nie mogła oderwać wzroku od Alfiego. Był tam. Stał w mocnym świetle reflektorów, wyglądając tak samo prawdziwie jak kwadrans temu i tak samo prawdziwie jak w poniedziałek.

— Wiesz kto to jest? — zapytała w końcu, ręką wskazując tajemniczego chłopaka. — Ten z numerem jedenaście.

Laura zmrużyła oczy, próbując wypatrzeć wspomnianego chłopaka. Potem pokręciła głową.

— Zupełnie nie kojarzę. Ale poczekaj chwilę. — Na te słowa wyjęła wyjęła telefon i szybko wystukała coś w wyszukiwarkę. Nie minęła minuta, a ona podała telefon Kayleigh i powiedziała: — Alfie Monroe. Chodzi do Jenkins.

Oniemiała Kayleigh wlepiła wzrok w ekran, palcem przesuwając po profilu na Instagramie chłopaka, który coraz bardziej był tutaj, a coraz mniej w jej śnie. Będąc w zupełnym szoku, co jakiś czas unosiła spojrzenie by sprawdzić czy Alfie nadal jest na boisku. Zupełnie zlekceważyła obecność Laury, która teraz nabrała podejrzeń i uśmiechając się głupio, szturchnęła ją ramieniem.

— Podoba ci się, co?

— Och, nie. Co ty. Byłam po prostu ciekawa. Zdawało mi się, że chodziliśmy razem do przedszkola, to tyle.

Mecz przebiegł dosyć wolno i to tylko dlatego, że Jenkins było wybitnie dobre, a gra prędko stała się przewidywalna i nudna. Kiedy tylko wybiły ostatnie minuty, Kayleigh porwała swoją torebkę z siedzenia i pognała do wyjścia dla zawodników. Tłumaczyła sobie, że robi to dla Cartera.

Czekała na swojego chłopaka pod drzwiami. Kiedy w końcu wyszedł, minę miał rozdrażnioną, policzki zaczerwienione, a włosy zakręcone od wilgoci. Przytuliła go, chociaż on ramiona miał sztywne i niezachęcające.

— Gdzie masz Laurę?

— Czeka na nas pod szkołą.

— Prawdę mówiąc, nie mam ochoty na żadną imprezę. Ten mecz mnie tylko zirytował, nadajemy się co najwyżej na masażystów, a nie na graczy — stwierdził posępnie.

— Przecież sami mówiliście, że w zeszłym roku Jenkins miało podium. Nie możecie się obwiniać.

Carter coś mruknął, kładąc dłoń na jej głowie. Złapała go mocniej i przymknęła oczy. Gdy je znowu otworzyła, część zawodników Jenkins High School opuszczała szatnie. Doskonale wiedziała, że Alfie gdzieś tam był, a ona nie mogła się oprzeć pokusie by jeszcze raz na niego popatrzeć i posłać mu jedno, małe, nieśmiałe spojrzenie.

Minął ją jednak bez słowa i pewnie planował iść dalej, ale jakaś niezbadana siła rozkazała mu stanąć i na nią spojrzeć; nie dlatego, że była oszałamiająco piękna, a twarz rozpływała jej się w słodyczy tak jak w przypadku Laury. Wysyłała mu jednak sygnały; dawała szansę by on też ją rozpoznał, by popatrzył na jej podekscytowane oczy, na zarumienione policzki. Trwało to mniej niż sekundę; jego uważny wzrok zatrzymał się na jej twarzy i choć nie był już tak zirytowany jak poprzednio, prawie natychmiast odwrócił się, przenosząc go na napływający tłum uczniów.

drugi rozdział za nami, więc koniecznie dajcie mi znać czy historia wam się podoba! Mam też pytanie do researchu: wolicie długie rozdziały czy jednak krótsze?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro