21. Breezeblocks

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dom Donny znajdował się w pobliżu Ardsley Park, w rodzinnej i przyjaznej okolicy. Gdy Kayleigh stanęła pod drzwiami w głowie miała same pozytywne myśli. Manifestowała udany wieczór, gdzie auto-destrukcyjna część jej duszy spała snem wiecznym.

Zadzwoniła dzwonkiem, a już za chwilę w progu pojawiła się Donna.

— Jak się czujesz? Trochę lepiej, mam nadzieję?

— Och, o niebo lepiej.

— Całe szczęście, bo długa noc przed nami! — odpowiedziała, stawiając krok w bok. — Wchodź do środka, bo zaraz zamarzniesz!

Kayleigh zamknęła za sobą drzwi i spróbowała powiesić płaszcz na wieszaku, co ledwo się udało z uwagi na jego chwilowe przeciążenie. Z serca domu dopływała muzyka wymieszana z odgłosami rozmów i śmiechów. Donna była cała rumiana, a w dłoni trzymała butelkę wódki.

— Łyczka na rozluźnienie? — zapytała, podając Kayleigh butelkę.

Dziewczyna zawahała się, bo ostatnio nie miała szczęścia ani do alkoholu, ani do imprezowania. Po chwili skinęła jednak głową i wzięła łyka, który jeszcze przez długi czas grzał ją w żołądek. Następnie wyprostowała swoją spódniczkę, poprawiła włosy i wzięła głęboki oddech.

W salonie panował istny kocioł, a twarze gości były głównie nieznajome. Donna zaraz zniknęła, pochłonięta przez obowiązki gospodarza, więc Kayleigh stała pośrodku i wzrokiem szukała bezpiecznej przystani w postaci swoich znajomych.

— Proszę, proszę! — Z tłumu wyłoniła się Laura. Oczy miała maślane, lekko podczerwienione. — Kto by się spodziewał?

Kayleigh coś ukuło, jakby przeczucie. Mimo wszystko uśmiechnęła się i podeszła do dziewczyny.

— Mam wrażenie, że ostatnio mnie ignorujesz — stwierdziła, łapiąc ją pod rękę i wprowadzając głębiej w tłum. — Nawet mi nie powiedziałaś, że przyjdziesz. Stało się coś? Zrobiłam coś nie tak?

Kayleigh pokręciła głową, choć naszła ją chęć na szczerość. Chciała mieć wszystkie karty na stole, żeby znowu przypadkiem nie pogubić się w rozgrywce.

— Wiem, że może nie byłam ostatnio najlepszą przyjaciółką, zwłaszcza po twoim wypadku, ale naprawdę... naprawdę sprawy się skomplikowały. Znaczy nie, skomplikowały to złe słowo, bo jest negatywne, a ja wcale nie jestem negatywna. Raczej szczęśliwa, bo w końcu sprawy zaczęły się układać, a mi rzadko kiedy się coś układa, więc jestem ostatnio mega roztrzepana i rzeczy mi jakoś wylatują z głowy...

— To masz mi chyba wiele do opowiedzenia — przerwała.

— Matko, żebyś wiedziała. Ale to potem. Teraz znajdźmy chłopaków.

Na te słowa pociągnęła ją mocniej. Kayleigh bez słowa szła za nią, czując niesamowitą ekscytację na samą myśl, że zobaczy Alfiego. Jej brzuch już dawno przegonił wspomnienia o nieszczęsnym milkshake'u, zamieniając się teraz w wiosenną sielankę, gdzie w górę wzbijał się rój kolorowych motyli i małymi skrzydełkami łaskotał ją od środka.

Michael stał przy parapecie i akurat skręcał coś co Kayleigh uznała za papierosa. Gdy je ujrzał, uśmiechnął się ciepło.

— Kay-Kay, jak dobrze cię widzieć. Wyglądasz zjawiskowo, dziewczyno!

Kayleigh spłonęła rumieńcem, nieśmiało dziękując za komplement. Wytrzymała pięć sekund zanim nachyliła się bliżej i konspiracyjnym szeptem, zapytała:

— Gdzie jest Alfie?

— Alfie jest jak kot, pałęta się tylko sobie znanymi drogami — odparł, liżąc papier. — Najpierw tutaj był, a później zniknął.

— Krąg życia. Wszyscy najpierw jesteśmy, a później znikamy — wymamrotała Laura.

— Ale przyfilozofowałaś, kochana.

— Co nie? — Uśmiechnęła się rozbawiona.

Kayleigh niepewnie przestępowała z nogi na nogę, bijąc się z myślami czy powinna iść go poszukać czy zostać z Laurą i Michaelem. Stwierdziła, że opcja druga będzie mniej nachalna, więc westchnęła i skrzyżowała ramiona na piersi.

— No, gotowe. Patrzcie jaki piękny. — Michael podniósł swoje dzieło na wysokość oczu, przyglądając się całości wnikliwym spojrzeniem. — Snoop Dogg mógłby mnie zatrudnić do skręcania jointów.

Kayleigh dopiero wtedy zrozumiała, że nie był to zwykły papieros. Trochę zawstydzona podrapała się po głowie.

— To co, idziemy do ogródka? — zaproponowała Laura.

Wszyscy przystali na propozycje, toteż odeszli od parapetu w stronę drzwi od tarasu. Na zewnątrz siedziała mała grupka, popalając i rozmawiając przejętymi głosami. Kayleigh spojrzała na nich przez ramię, a jedna dziewczyna uniosła głowę i zmarszczyła brwi.

— Ej, czy to ty jesteś dziewczyną typa, który zaatakował Alfiego Monroe'a, nie?

Na samo wspomnienie tamtejszej domówki, Kayleigh przełknęła ciężko ślinę i widocznie się zmieszała.

— Byłą dziewczyną — zaznaczyła.

— No i piątka, z takimi krótko! — zawołała niespodziewanie, wystawiając rękę do góry.

Kayleigh najpierw się rozejrzała niepewnie, a później podeszła bliżej i zbiła piątkę z nieznajomą. Laura stała z tyłu, rozbawiona kręcąc głową.

— Jak masz na imię? — spytał chłopak z kręconymi włosami i piwem w ręku.

— Kayleigh.

— Ja jestem James, a to Mercy, Zoe, Faris i Abdul.

Dziewczyna przywitała się z każdym po kolei. Zanim jednak wróciła do swoich znajomych, popatrzyła jeszcze raz na Jamesa. Jego głos brzmiał znajomo, twarz falowała gdzieś na powierzchni wspomnień, a uśmiech przywoływał pamiętne czasy nad jeziorem Falls.

Serce zabiło jej szybciej, pobudzone i żywe. Spotykanie tych osób w prawdziwym życiu napełniało ją niezwykłym ciepłem i przekonaniem, że nawet jeśli do tego momentu nie znali swoich imion to łączy ich coś szczególnego. Najpierw Alfie, Michael, Donna, a teraz James.

— Chcecie do nas dołączyć? — zaproponował Faris.

— Faris, jaki ty jesteś miły. Oczywiście. — Michael podszedł bliżej, wyciągając zza ucha jointa. — Dobrze, że przynoszę prezent.

Następnie wcisnął się pomiędzy Abdula, a Mercy. Laura również stanęła bliżej, witając się z grupką szybkim machnięciem dłoni.

— Laura, prawda? — zagadnęła Zoe. — Poznałyśmy się na ostatniej domówce.

— Tak i błagam, nie przypominaj mi jej — poprosiła, wywracając oczami. — Aż mnie łapie dreszcz żenady.

— Nie no, ja zupełnie rozumiem czemu zmieniłyście towarzystwo — stwierdził James, wyciągając nogi. Laura usiadła obok niego, robiąc jeszcze jedno miejsce i dłonią zapraszając Kayleigh. — Dobrze, że chłopaki z Jenkins to dobre chłopaki.

Michael zajęty odpalaniem jointa, zawiwatował półgębkiem i poruszył zabawnie ramionami.

— Chłopaki z Jenkins to zdecydowanie dobre chłopaki — przyznała Laura, a James zbił z nią żółwika.

Kayleigh wlepiła zamyślony wzrok w ciemność ogrodu, zastanawiając się gdzie zniknął Alfie i kiedy wróci. Otrzeźwił ją dopiero zapach marihuany i widok jointa, który Mercy podstawiła jej prawie pod sam nos.

— Dzięki — mruknęła.

Wciągnęła dym, który zaatakował jej gardło tak wściekle i niespodziewanie, że dopadł ją nagły atak kaszlu. Laura poklepała ją po plecach dla wsparcia, a za chwilę nachyliła się bliżej i szeptem powiedziała:

— Jak nie chcesz palić to nie musisz.

— Wiem, dzięki.

Laura popatrzyła na nią dziwnie, ale nic nie odpowiedziała. Kayleigh założyła nogę na nogę i spróbowała zaciągnąć się po raz drugi. Tym razem zrobiła to z większym wyczuciem, dozując dym i unikając kolejnego zakrztuszenia.

— Ojoj, Kayleigh.

Dziewczyna odwróciła się, a na widok Alfiego oczy jej zabłyszczały, a serce wybiło szczęśliwą melodię. Stał w drzwiach tarasu, spoglądając na nią i kręcąc głową, jakby z dezaprobatą, ale taką bardziej rozbawioną niż negatywną. Na twarz padał mu blask księżyca, tęczówki szkliły się ślisko w mlecznej poświacie. W dłoni trzymał niezapalonego papierosa, którego po krótkim namyśle włożył z powrotem do kieszeni.

— No i jest nasza zguba. — Laura zarzuciła włosami, a nos Kayleigh objął zapach jej perfum. — Kayleigh nie mogła już wytrzymać.

Dziewczyna popatrzyła na przyjaciółkę z niezrozumieniem, gasnąc na chwilę. Czemu Laura tak bardzo chciała ją zdemaskować, na dodatek przy kompletnie nieznajomych ludziach? Na całe szczęście każdy zajęty był zupełnie inną konwersacją, nie zwracając na nich specjalnie uwagi.

— Och. Czy to prawda? — Alfie podszedł bliżej.

Kayleigh przygryzła wargę, szukając w głowie odpowiedzi z rodzaju tych lekkich, zabawnych i zaczepnych. Przychodziło jej to z nieukrywanym trudem, bo jednak specjalizowała się w interakcjach niezręcznych i niewygodnych. Milczała o sekundę za długo.

— Chcesz miskę? — dopytał żartobliwie.

— Wow, wow. Stand-up comedy prosto z Jenkins, proszę państwa.

Alfie uśmiechnął się milcząco, kładąc dłoń na jej prawym ramieniu. W miejscu jego dotyku pojawiło się łaskoczące uczucie, a motylki w brzuchu zawirowały z radości. Uniosła głowę, patrząc na niego zaczerwionymi oczami. Miała tyle absurdalnych myśli w głowie, że nie mogła przestać się szczerzyć.

Podała jointa Alfiemu, który włożył go pomiędzy wargi i zaciągnął się kilka razy. Następnie rozejrzał się po zgromadzeniu, puścił ramię Kayleigh i usiadł w bujanym krześle naprzeciwko.

— A wy co? Przeprowadzacie integrację między-szkolną?

Pytanie skierował do Jamesa, na co tamten odpowiedział, że jak najbardziej, bo trzeba żyć w pokoju i kochać bliźniego. Laura wyciągnęła rękę po jointa, a gdy go dostała, zaciągnęła się nim jak modelka z francuskiego magazynu.

Kayleigh bujała się w rytm wieczora, przymykając oczy z rozkoszy i przysłuchując się coraz to dziwniejszym rozmowom.

— Ej, myślicie, że inteligencja jest wrodzona czy nabyta?

— Totalnie nabyta.

— Jak nabyta, jak ludzie się rodzą albo inteligentni, albo nie.

— Jako dziecko próbowałam nagrać piosenkę o marchewkach, więc wycięłam sobie z papieru koło, narysowałam na nim marchewki i włożyłam do odtwarzacza. Odtwarzacz się zaciął, piosenka mimo moich najszczerszych nadziei nigdy nie poleciała, więc przystaje przy wersji, że jednak nabyta — wtrąciła Kayleigh, otwierając jedno oko. — Albo plot twist, nie jestem inteligentna.

Michael wybuchł śmiechem, odchylając się na ławce i wystawiając twarz w stronę nieba. James popatrzył na nią zafascynowany, a Alfie taktycznie zasłonił usta, by ukryć rozbawienie.

— Posłuchałabym twojej piosenki o marchewkach — wyznała Laura, gapiąc się w podłogę.

— Ja też — dodał Alfie.

— Kayleigh, musisz chwytać swoje marzenia. — Zoe zaciągnęła się blantem. — Świat stoi otworem, leć wysoko i nagraj piosenkę o marchewkach.

— Ja z kolei jak byłem mały pobiegłem do ojca z płaczem, że uderzyłem się w głowę, nie. — Michael popatrzył na grupę. — On się pyta co się stało, skąd ten ryk, a ja poszedłem się uderzyć w głowę jeszcze raz żeby mu zademonstrować — opowiedział.

— Michael, ja cię uwielbiam, ale ty totalnie byłbyś w stanie to zrobić jako dorosły człowiek — skomentowała Laura.

— Nie zaprzeczam — przyznał.

Kayleigh zaśmiała się głośno. Czuła się wspaniale; rozluźniona i beztroska. Przeskakiwała po twarzach myśląc jak niesamowitą moc miało uniwersum i ile sekretów chowa przed zwykłymi ludźmi. Była wdzięczna, że udało jej się część odnaleźć i poznać.

— Gramy w chowanego?! — zawołał nagle Faris, klaszcząc w dłonie.

— W chowanego? — powtórzyła nieprzekonana Laura. — Właśnie miałam wracać do środka, bo jest l o d o w a t o.

— Ja też — wtrąciła Kayleigh, bo nagle przypomniało jej się, że istnieje coś takiego jak zimno i właśnie je odczuwa. — Albo przynajmniej muszę iść po kurtkę.

— To przynieś też moją, ślicznie proszę. — Laura popatrzyła na nią swoimi słodkimi oczami.

Kayleigh pokiwała głową, wstając z miejsca. Zakręciło jej się w głowię, dlatego przystopowała i zgięła się w pół-skłonie. James zapytał czy wszystko w porządku, a ona przytaknęła, że tak.

— Pójdę z tobą, Kayleigh, co?

Dziewczyna wróciła do pionu, dostrzegając, że Alfie również wstał. Zgodziła się, po czym obwieściła radośnie, że zaraz wracają.

W salonie tylko przybyło ludzi, a podłoga lepiła się od wylanych napoi i alkoholu. Z podręcznego głośnika leciała piosenka Nicki Minaj, dziewczyny skakały po kanapie i piły wódkę z gwinta, jeden chłopak rapował wraz z artystką, a na parapecie leżał kot, który z niejasnego powodu postanowił odwiedzić imprezę.

— Patrz jaki słodziak! — Kayleigh palcem wskazała rozleniwione zwierzę. — Kocham kotki.

Alfie spoglądał tylko na nią w milczeniu, trochę pobłażliwie, ale również z dostrzegalnym oczarowaniem. Kayleigh poruszała się w rytm muzyki, strojąc miny do powietrza i karmiąc okolicę pozytywną energią.

Gdy weszli do korytarza gdzie znajdowały się wieszaki, Kayleigh stanęła na palcach, próbując wygrzebać swój płaszcz w morzu materiałów. Obok Alfie szukał kurtki Laury, przebierając niechlujnie rzeczy.

Kiedy oboje odnaleźli sukces w misji, odwrócili się tak nagle i niespodziewanie, że stanęli ze sobą twarzą w twarz. Uśmiechy umarły im na twarzach, a w oczach narodził się strach, jakby przed pożądaniem, które nagle stało się prawdziwe, prawie namacalne. Nicki Minaj zgasła, jasne światło w korytarzu przestało razić po oczach.

— Panie przodem — powiedział cicho Alfie, przesuwając się w bok i dłonią wskazując przejście.

— Dziękuję, paniczu Monroe. — odpowiedziała elegancko, a smak tych słów rozniósł się słodyczą po jej języku.

Po raz pierwszy poczuła, jakby jedna z dawnych Kayleigh była tutaj wraz z nią. Obserwowała z dystansu, przykładając dłonie do ust, z cichym życzeniem na wargach. Gdy go mijała, dygnęła z klasą, posyłając mu słodkie spojrzenie spod drżących powiek.

Idąc przez salon czuła na sobie jego wzrok, chociaż przekonywała się, że nie miała podstaw, żeby tak myśleć. Kiedy wyszli na zewnątrz, pierwsza podniosła się Laura i wyciągnęła rękę do Alfiego.

— Zamieniam się w Walta Disney'a — zapłakała. — Jesteś kochany.

Chłopak zaśmiał się dźwięcznie, a potem podał jej kurtkę. Kayleigh przekrzywiła głowę i zanim zdążyła zatruć swój umysł, James podniósł się z ławki i klasnął w dłonie.

— Faris, ty szukasz — zakomunikował, na co tamten głośno zaprotestował. — Nie ma żadnego "ale". Wymyśliłeś grę to teraz musisz ją zacząć, zasada stara jak świat.

— Nie znam takiej zasady. — Kayleigh wychyliła się zza pleców Laury.

Zanim Faris zdążył wypowiedzieć energiczne: "DOKŁADNIE!", James wskazał palcem prosto na nią.

—... i mamy drugą chętną!

Kayleigh rozłożyła ręce i otworzyła buzię. Faris podszedł do niej krokiem skazańca, obejmując ją przyjacielsko przez ramię. Potem odwrócił się do wszystkich i wyciągnął wskazujący palec.

— W takim razie lepiej dobrze się schowajcie, bo gdy ostatnio sprawdzałem tabelę to drużyna Kayleigh-Faris była na samym szczycie.

— Samiutkim — dopowiedziała Kayleigh, kiwając cwaniacko głową.

— Gramy tylko w ogródku. Nie ma używania latarek. — James dłonią zatoczył koło. — Szukający liczą do sześćdziesięciu.

— Hę? Macie czterdzieści sekund i to najwięcej ile od nas dostaniecie — obruszył się Faris.

— JEDEN! — zawołała Kayleigh, odwracając się twarzą do domu. — DWA!

W powietrze zdążył się jeszcze wymsknąć pisk Zoe i przekleństwo Michaela, który przez nieuwagę wpadł na bujany fotel. Później zapadła głucha cisza, spod której przebijały się stłumione dźwięki piosenki. Kayleigh po pięciu straciła rachubę, chichrając się z Farisem z niewypowiedzianych żartów. W momencie, który uznali za odpowiedni, wydali z siebie dwa głośne krzyki i wbiegli do ogrodu, zupełnie zapominając, że tak naprawdę są na domówce.

— Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów.

— A jesteś tylko w ogrodzie Donny — westchnął Farid, a potem dodał pod nosem. — Kocham zioło.

— Jest ogromny.

Trudno było powiedzieć, kiedy każdy poszedł w swoją stronę, ale w pewnym momencie Kayleigh znalazła się przed krzewem róży, gdzie zza wyschniętych gałęzi przebijało smoliście ciemne oczko wodne. Stanęła na palcach, mrużąc oczy i próbując wypatrzeć cokolwiek wśród mroku.

Przez wodę prowadził kamienny mostek, którego mokra powierzchnia połyskiwała złowieszczo. Kayleigh nie ufała mu w najmniejszym stopniu, dlatego ostrożnie przeszła wzdłuż brzegu, dłonią odkrywając potencjalne kryjówki wśród krzaków. Gdzieś za jej plecami doszedł do niej krzyk Farida, który obwieszczał, że właśnie złapał Abdula. Kayleigh odwróciła się z uśmiechem, a potem kontynuowała poszukiwania.

— Mercy, widzę twoje buty! — zawołała, doskakując jednej z choinek.

— A mogłam się wspiąć wyżej — westchnęła dziewczyna, zeskakując na ziemię i wzdychając. — Dobrze, że przynajmniej nie jestem pierwsza. Tak czy inaczej, idę do środka, żeby się napić przed drugą rundą.

Kayleigh ruszyła przed siebie, zmierzając do drewnianej altanki w kącie ogrodu. Zajrzała do środka, sprawdziła kanapę i nawet przejrzała każdą poduszkę i koc. Upewniając się, że nikt nie szuka schronienia pod stolikiem, już miała zawracać gdy wśród nocnych kolorów spostrzegła kłębiasty dym, unoszący się ponad wiklinowym płotkiem. Wdrapała się na kanapę, uklęknęła, a następnie nachyliła się do przodu i powiedziała:

— Witam, Michael.

Chłopak uniósł zawiedziony głowę, wsadzając fajkę między zęby i wdrapując się z powrotem do altanki. Następnie rozłożył się na kanapie, przez nieuwagę zrzucając popiół z papierosa na biały materac.

— Zmęczyłem się — wyznał, a potem uniósł głowę. — Znalazłaś już kogoś?

— Mercy. Mówiła, że idzie do środka.

— No tak, trzeba doładować baterie — przyznał Michael i upewniając się po kieszeniach czy przypadkiem nie zgubił telefonu, wstał. — Zaraz wracam.

Kayleigh znowu została sama, zaciskając usta i ostrożnie obserwując teren. Po prawej stronie rósł żywopłot, za którym znajdował się składzik na drewno i przyrządy do ogrodu. Cicho zakradła się do drzwi. Ogród przeciął skrzyp nienaoliwionych zawiasów i brzdęk kłódki, która spadła na ścieżkę.

— Czy ktoś tutaj jest? — zapytała szeptem. — Weszłabym głębiej, ale boję się pająków.

Odpowiedziała jej cisza, więc wzięła głęboki oddech i postawiła krok do przodu. Przejście przymknęło się za jej plecami, pozostawiając tylko małą szczelinę, przez którą do środka wlewały się nikłe światła ogrodu. Kayleigh wyciągnęła ramiona, by przypadkiem na coś nie wpaść. W pewnym momencie dotknęła pajęczyny i czując nieprzyjemną lepkość na swoich palcach, podskoczyła w górę i strzepała dłoń.

W końcu dotarła do końca, gdzie na drewnianej półce srebrzyły się narzędzia, zardzewiałe wiaderka i węże ogrodowe. Kiedy już miała odwrócić się i wyjść na zewnątrz, zawiasy zawyły dziko, a snop światła zniknął z podłogi.

— Hej!

Podbiegła do drzwi i z początku myśląc, że jest to byle kawał, zaśmiała się i zawołała:

— Bardzo zabawne.

Położyła obie dłonie na drewnie i z całej siły pchnęła. Przejście nawet nie drgnęło. Kayleigh zmarszczyła brwi i spróbowała raz jeszcze.

— Serio? — zapytała. — Mogę już wyjść?

Odpowiadał jej wyłącznie szum wiatru i oddalone dźwięki rozmów ludzi z imprezy. Dziewczyna zmarszczyła brwi, powoli dopuszczając do siebie pierwszą falę nieuniknionego strachu. Oblizała niepewnie wargi, a później kopnęła w drzwi. Raz, a potem drugi. Niestety, wyglądało na to, że ktoś założył kłódkę.

Kayleigh oparła się plecami o ścianę, wyjmując z kieszeni telefon. Kciukiem przejechała po kontaktach, aż w końcu wybrała jedno imię. W słuchawce głucho odbijał się sygnał, a ona zaniepokojona zaczęła obgryzać skórki od paznokci. Nie miała bladego pojęcia kto z nią igrał, ani dlaczego.

Alfie nie odbierał, dlatego spróbowała raz jeszcze. Nagle do jej nosa przywędrował ciężki zapach opalanego drewna. Uniosła zaalarmowana głowę, odkładając telefon od ucha. Niczego nie widziała, ale mogła przysiąc, że coś się pali.

Serce i rozum jednogłośnie doszło do wniosku, że ta sytuacja nie jest przypadkowa i właśnie znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. Zanim kompletnie spanikowała, wybrała numer Laury.

Telefon dziewczyny był wyłączony, a odpowiedziała automatyczna poczta głosowa.

— Jest tutaj ktoś? — krzyknęła. — Pomocy!

Wtedy to zobaczyła. Gruby, czarny dywan uformowany z popiołu i dymu. Wił się po ziemi jak wąż, który zaraz uniesie łeb i zaatakuje. Skradał się do niej, liżąc czubki jej butów i muskając odsłonięte łydki.

— Pomocy! — Walnęła pięścią w drzwi, a te zatrzęsły się w gniewie. — Pomocy!

Łzy zakręciły się pod jej rzęsami, ale trudno było powiedzieć czy to ze strachu czy od gryzącego dymu. Rękawem zakryła usta i zawołała o pomoc jeszcze kilka razy. W środku zrobiło się parno, śmierdząco i klaustrofobicznie. Tylna ściana wolno zajmowała się ogniem, a z półek pospadały narzędzia uderzając w podłogę z metalicznym krzykiem. Drewno skwierczało szyderczo, a Kayleigh osunęła się na podłogę i tam już została, bezskutecznie dzwoniąc do znajomych. Kiedy już myślała, że był to ten moment, w którym zepsuje wszystkim wieczór i wybierze numer na policję, w zewnętrzną stronę drzwi ktoś uderzył.

— Kay?!

— Laura!

Kayleigh doskoczyła do przejścia, przykładając czoło do szorstkiej powierzchni.

— Nie mogę się stąd wydostać, pomóż mi, błagam!

— Kay, ta szopa się pali, boże, pali się! — pisnęła. — Co ja mam robić, o mój boże, jak ja mam to otworzyć?!

Kayleigh zakasłała.

— Co tutaj się dzieje?

Gdy dziewczyna usłyszała głos Alfiego, rozszerzyła oczy.

— Nie wiem, w środku jest Kayleigh i...

— Kayleigh jest w środku?!

— Co wy tutaj robicie? Grilla? — Z oddali przypłynął rześki głos Michaela. — Poczekajcie, czemu ta szopa się pali?

— Zawołajcie Donne.

— Zadzwońcie na straż.

— Moje dni, co wy zrobiliście? — Przed drzwiami stanął Abdul. Głosów przybywało, a Kayleigh powoli traciła rachubę. — Co?! Ktoś tam jest?!

— Odsuńcie się. — Alfie uderzył czymś w drzwi.

Szopa zaklekotała, a Kayleigh nadgarstkiem otarła łzy. Włosy przesiąkły jej smrodem spalenizny, skóra na dłoniach krwawiła, a myśli obijały się wzajemnie w bezsilnym tańcu.

W końcu coś puściło. Rozległ się głośny brzdęk, a drzwi stanęły otworem. Pierwsze co Kayleigh zobaczyła to zestaw śmiertelnie przerażonych twarzy, gdzie na przedzie stał Alfie z dziwnie wyglądającą siekierą w ręku. Kayleigh przeszła przez próg, nadepnęła na rozwaloną kłódkę i tak zachłystnęła się świeżym powietrzem, że zaczęła kasłać.

Pierwsza podbiegła do niej Laura, przytulając ją i szepcząc coś do ucha. Kayleigh nie wiedziała co, bo była w zbyt wielkim szoku, żeby rejestrować słowa i ich znaczenia. Popatrzyła przez ramię na szopę, gdzie dach, kryty osmoloną blachą powoli się zapadał. Coraz więcej osób zbierało się wokół, wszystko nagrywając i robiąc zdjęcia.

Kayleigh popatrzyła wystraszona na Alfiego, który odrzucił siekierę na bok i przypatrywał się każdemu z osobna. Strach ustępował miejsca rozdrażnieniu.

— Kto z was to zrobił? — zapytał gniewnym tonem. — Kto wpadł na ten wspaniały pomysł?

Ludzie wzruszali ramionami, opalając twarze w pomarańczowej poświacie pożaru. Z grupy wyłaniały się pojedyncze głosy, które tłumaczyły, że ich tutaj nie było, że byli w środku, że ktoś ich widział, więc wie, że nie mają z tym nic wspólnego.

Laura cały czas ściskała Kayleigh, gdy ta z przejęciem obserwowała rozwój sytuacji. Michael rozmawiał z kimś przez telefon - zapewne dzwonił na straż pożarną, bo kilkoro z zebranych trąciło się taktycznie łokciem, sugerując szybką ewakuację.

— Rodzice mnie zabiją. — Znikąd w ogródku pojawiła się Donna i z drżącą wargą spoglądała na płonące ściany. — Jak to się stało?

Kayleigh wyplątała się z ramion Laury i chciała iść jej wszystko wyjaśnić, ale przejął ją Alfie. Rozłożył ramiona, a ona bez słów, z bijącym sercem i rozszerzonymi oczami położyła głowę na jego torsie. Oddychała nadal ciężko, a w głowie miała bałagan.

— Nic ci nie jest? — zapytał cicho, a ona pokręciła głową. — Wiesz kto to był?

Kolejne zaprzeczenie.

— Jesteś pewna, że wszystko w porządku?

Kiwnięcie.

— To ta sama osoba co wtedy — szepnęła, a głos dalej jej drżał.

Zapadła cisza, gdzie oboje trawli ewentualność, że ktoś zrobił to celowo.

— Teraz przynajmniej możemy założyć, że jest to ktoś z tej imprezy. Lista się zawęża.

Kayleigh uniosła głowę, a Alfie pod wpływem chwili odgarnął jej włosy z twarzy. Kiedy po raz trzeci upewnił się, że żyje i nic jej się nie stało, oblizał wargi i popatrzył na zgromadzonych.

— Ale... kto to mógłby to zrobić? — zapytała.

— Ktoś szalony, Kayleigh. I to mnie martwi najbardziej.






tak jak obiecałam, część druga <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro