23. Colapso

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kayleigh leżała na kanapie, a promienie zimowego słońca tańczyły jej na twarzy. Wcisnęła się w sam róg, przykrywając koc pod samą brodę. Czuła się dziwnie spokojna, zważając na fakt, że zeszłej nocy ktoś probował się jej pozbyć, albo przynajmniej poważnie przestraszyć. Patrzyła tylko tępo w podłogę, palcami wygładzając materiał koszuli nocnej Donny.

Nawiedzały ją interesująco negatywne myśli. Być może potrzebowała w końcu przyznać to przed samą sobą; nie ufała Laurze w najmniejszym stopniu. Tylko ona nie pojawiała się w poprzednich wcieleniach, figurując jako największa zagadka. Dodatkowo to ona sprowadziła Alfiego do jej życia i również ona lgnęła do niego na każdym kroku, tłumacząc wszystko rozwodnioną wymówką o przyjaźni i przyjaciołach.

— Jak się czujesz? — Znikąd w drzwiach pojawiła się Donna, trzymając w obu dłoniach kubki z herbatą. Włosy, jeszcze wilgotne po porannym prysznicu, skręcały się w łagodne loki, a nawilżona twarz błyszczała jak lukier na pączku.

— Podejrzanie dobrze? — Kayleigh ściągnęła kolana z kanapy i usiadła prosto. Pozbyła się ponurych myśli i popatrzyła na Donnę z wdzięcznością. — Wielkie dzięki, że pozwoliłaś mi zostać na noc. Potrzebowałam towarzystwa, nie wiem czy dałabym radę zasnąć samej w domu.

— Żaden kłopot, możesz zostać tutaj jak długo chcesz — odpowiedziała, podchodząc bliżej. Zdjęła z fotela przemoknięty tłuszczem karton po pizzy i położyła go z niesmakiem na podłogę. — Moi rodzice nie wracają do kolejnego piątku, więc totalnie nie żartuje.

— Serio? — powiedziała cicho, uśmiechając się serdecznie.

Donna podała jej kubek, a ona objęła go obiema dłońmi. Przyjemne ciepło przeszło jej od palców do ramion.

— Może przez ten czas zdążę naprawić szkody i przynajmniej częściowo uratuje cię przed rodzicami.

— To kochane, Kayleigh, ale pamiętaj, że to nie była twoja wina.

— Czuję się jakby była.

— Żartujesz sobie ze mnie — prychnęła Donna, z rozmachem popijając herbatę. — Jakiś psychopata przychodzi na moją domówkę, atakuje mojego gościa i ty jeszcze czujesz się w jakiś sposób za to odpowiedzialna? Daj spokój.

Z serca dziewczyny zniknął uwierający ciężar poczucia winy. Donna wpadła wczoraj w słuszny gniew i Kayleigh była pewna, że jego część jest zarezerwowana też dla niej.

— Wiesz kto to mógł być? — zapytała konspiracyjnym szeptem, podwijając oba kolana pod brodę. — No, bo było to chyba celowe? Rzadko podpala się z przypadku całą szopę.

— Nie. Nie mam pomysłu. — Kayleigh pokręciła głową, wyraźnie smutniejąc. — Nie mogę sobie wyobrazić nikogo z wczoraj, kto byłby w stanie zrobić coś takiego. Bo... bo to już jest próba zabójstwa, nie?

Donna przytaknęła poważnie, zatapiając się w przemyśleniach.

— Nie masz żadnych wrogów?

Kayleigh uniosła głowę, a oczy zaszły jej obcym chłodem. Zmarszczyła czoło jakby się nad czymś mocno zastanawiała, ale prędko zaprzeczyła.

— Żeby mieć wrogów trzeba coś najpierw zrobić. Ja trzymam się od wszystkiego z dala i nikomu nie utrudniam życia.

— A twój ex?

— Carter? — powtórzyła, robiąc zniesmaczoną minę. — Raczej nie dałby rady. Nie ma wystarczających nakładów gniewu, żeby posunąć się aż tak daleko. Natomiast jego najlepszy przyjaciel, Hunter... on... on jest dosyć specyficzny. Być może nie miałby oporów. Czy to jednak on? Nie jestem pewna. Plus nawet go tutaj nie było, a przysięgam, nie da się go nie zobaczyć. Wygląda jak góra.

— Przerażająca sprawa — skomentowała, siorbiąc cicho. — Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam.

Nastąpiła krótka cisza, którą przerwało dzwonienie dzwonka. Obie dziewczyny podskoczyły ze strachu, a Kayleigh wylała na siebie trochę herbaty. Za chwilę roześmiały się głośno, a Donna wyszła z salonu i poszła sprawdzić kto to.

Kayleigh, zajęta suszeniem plamy na nieswojej pidżamie, nawet nie spostrzegła, że liczba osób w pomieszczeniu nagle skoczyła do czterech. Dopiero gdy ktoś przysłonił jej słońce, uniosła zdziwiona głowę.

— Przynieśliśmy śniadanie — oznajmił Michael, unosząc w ręce papierową torbę.

— Chipotle? — Kayleigh zmarszczyła brwi, zupełnie nieprzekonana. — Z rana? Mniam.

— Kay-Kay mam kaca, w dodatku zupełnie nie spałem, a kiedy w końcu mi się udało przyszedł Alfie z misją. Dlatego nie marudź, weź swoje buritto i bierzmy się do pracy, dopóki mogę utrzymać otwarte oczy.

Dziewczyna przeniosła wzrok na Alfiego, który stał obok Donny i patrzył na wszystko dziwnie odlegle. Wyglądał na zmęczonego, ale zdecydowanie przegrywał w tej kategorii ze swoim przyjacielem. Oczy Michaela były załzawione, pod-czerwienione, policzki różowe, a usta suche. Alfie, oprócz zamglonego spojrzenia i przyciszonej aparycji, trzymał się względnie dobrze.

— Jakiej pracy? — Donna zmrużyła powieki, spoglądając na każdego z osobna.

— No, naprawimy ci tę szopę, żebyś później nie miała problemów. Dobrze znamy twoich rodziców — Michael rozłożył się na kanapie obok Kayleigh. Wyjął z torby aluminiowe zawiniątko i zaczął je rozrywać jak dzikie zwierzę. — Boże, ale jestem głodny.

— Nie musicie nic naprawiać, Michael.

— A poźniej patrzeć jak jesteś uziemiana na cały miesiąc? — wtrącił Alfie, kręcąc głową. — Nie, to nie jest żaden problem. Zgodziliśmy się nie dzwonić na służby, więc pozwól nam przynajmniej doprowadzić twój ogród do porządku.

— Ja nadal uważam, że powinniśmy to gdzieś zgłosić. Wczoraj miałem ich już na linii — stwierdził nieprzekonany Michael. — Ten ktoś jest niebezpieczny i powinien być złapany.

— Tak, a po wszystkim rodzice wyślą mnie do szkoły katolickiej.

— A mój tata kompletnie zwariuje — wtrąciła Kayleigh. — Wystarczy najmniejsza wymówka, żeby sprzedał nasz dom i wyjechał z Savannah na dobre. Gdyby dowiedział się, że ktoś mnie prześladuje, nie oglądałby się nawet za siebie.

Donna stała tak chwilę w drzwiach, wyglądając jakby jeszcze przez chwilę rozważała słowa Michaela. Westchnęła jednak w odpowiedzi, machając dłonią. Temat uległ zmianie.

— Chcecie chociaż coś do picia? Herbatę, albo kawę...

— Masz colę? — zapytał Michael, przeżuwając burrito. — Albo Mountain Dew?

— Kawę — poprosił Alfie, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Dziękuję, Donna.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, a później wyszła, zostawiając ich samych. Alfie przeszedł przez pokój, nogą odsunął stare pudełko po pizzy i usiadł na fotelu. Pochylił się nad stołem. Oczy mu trochę przygasły, gdy zapytał szeptem:

— Jak się trzymasz, Kayleigh?

— Nieźle — odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Trochę się boję, ale tak raczej powierzchownie; nie jestem przerażona do szpiku kości.

— Serio? — Michael odwrócił głowę, unosząc brwi. — Jakby to mnie ktoś chciał spalić żywcem w szopie Donny to już dawno bookowałbym sobie lot do Nowego Jorku, żeby zacząć nowe życie.

— Skąd pewność, że ta osoba nie poleciałaby tam za tobą?

— Nie znam nikogo kto wydałby sto dolarów byle tylko mnie stalkować — odparł, zrywając resztki folii i wrzucając ją z powrotem do torby. — A... no wiesz, masz może pomysł kto to był?

Kayleigh zaprzeczyła.

— Bo ja z Alfiem to najbardziej obstawiamy Huntera — kontynuował. — Nie potrafi się kontrolować, raczej kieruje się zwierzęcymi instynktami i zdaje się mieć niekończący się problem do całego świata.

— Hunter ma głównie problem do was, nie do świata — przedstawiła fakty, odstawiając pustą filiżankę na stolik. Koc spadł jej ze stóp, ale Michael szybko ją przykrył z powrotem. Podziękowała mu uroczym uśmiechem. — Utrzymujemy względnie przyjazne stosunki, więc nie mam absolutnie żadnego powodu, by go o coś podejrzewać. Może była to robota z zewnątrz? No wiecie, ktoś spoza naszej grupy.

— Z pewnością. Pewnie CIA, bo jesteś międzynarodowym agentem i każdy chce cię dopaść.

— Zabawne, Alfie — mruknęła.

— Tak czy inaczej, dowiemy się kto za tym stoi. Zamierzam nie spuszczać cię z oka. — Uniósł głowę. Światło spod okna wyostrzyło jego zmęczenie, oczy przybrały ciemny kolor melasy. — Dopóki ta osoba chodzi na wolności i bezkarnie uprzykrza nam życia.

— Będziesz moim ochroniarzem, Alfie? — Kayleigh rozbawiona przekręciła głowę, a włosy połaskotały jej ramię.

— Jeśli jest taka potrzeba — odparł miękko.

Patrzyli jeszcze chwilę na siebie, wymieniając nieśmiałe uśmiechy. Michael, zbyt zajęty jedzeniem, nawet nie usłyszał jak głośno i natarczywie biją im serca. Dopiero gdy do salonu wróciła Donna, odbił się od poduszki i gwałtownie wyciągnął rękę po szklankę.

— Donna, jesteś wspaniała — westchnął, wypijając wszystko jednym haustem. Całość skwitował śmiałym beknięciem. — Sorka.

Dziewczyna pokręciła głową z dezaprobatą, przysiadając na podłokietniku. Położyła ramię na oparciu fotela, przymykając oczy. Cienie tańczyły na jej włosach, a czubek nosa błyskał zadziornie w żółtej poświacie słońca. Z sennym uśmiechem było jej do twarzy.

— Nie da się po prostu zamówić takiej samej szopy na Amazonie? — Otworzyła jedno oko i popatrzyła na pozostałych. — Czy ktoś w ogóle coś odbudowuje w tych czasach?

— Też to zaproponowałem — oznajmił Michael, wycierając twarz serwetką. Zrobił to niefortunnie niedokładnie, rozsmarowując czerwoną smugę sosu na prawym policzku. — Nasz Bob Budowniczy jest jednak innego zdania.

Wszystkie twarze i oczy zwróciły się w stronę Alfiego, a ten spokojnie wzruszył ramionami i przywdział dyskretny uśmiech.

— Mamy coś lepszego do roboty?

— Tak, przykładowo mógłbym iść się wyspać.

— Możesz zawsze położyć się na kanapie — zaproponowała Donna. — Przyniosę jeszcze jedną poduszkę i...

— Och, nie ma takiej potrzeby. — Machnął dłonią. — Nie będę najsłabszym ogniwem.

Koniec końców wszyscy znaleźli się na zewnątrz, przybierając dobre miny do złej gry. Stara szopa była zwęglona do fundamentów, trawę przykryła płachta szarego popiołu, a drzwi ledwo wisiały na zawiasach. Po ciele Kayleigh przeszedł dreszcz, a włosy na rękach stanęły dęba. Dopiero gdy obok przystanął Alfie i objął ją przyjacielsko ramieniem, poczuła się lżej.

Pracowali stosunkowo wolno, czemu winne były piętnastominutowe przerwy na papierosa księgowane przez Michaela. Kiedy jednak nie odpoczywali, ostrożnie zdejmowali deskę po desce, gwóźdź po gwoździu. Uratowali resztki ogrodniczego ekwipunku, w tym nowiuteńką pilarkę do gałęzi, kosiarkę i maszynę, którą Michael profesjonalnie nazwał: "glebogryzarką". Pozbyli się popękanych szyb, rozebrali fundamenty do nagości. Donna zamówiła nowe części, które z kontem premium powinny pojawić się jeszcze dzisiejszego wieczora pod domem. Kayleigh w międzyczasie próbowała również odnaleźć poszlaki, które pomogłyby jej zidentyfikować sprawcę. Niestety, miejsce zbrodni było czyste.

Słońce na dobre zawisło na niebie, kiedy razem z Alfiem przysiadła w altance. Oboje oddychali ciężko, wyprostowując nogi i narzekając na ciężkość pracy. Chłopak wyciągnął twarz w stronę nieba i odpalił fajkę. Ona z kolei siedziała nieruchomo, z dłońmi wsadzonymi między kolana i wzrokiem utkwionym w ogród, mieniący się fantazyjnie w popołudniowych blaskach. Jej myśli zaczepiły spojrzenie Alfiego i przyciągnęły je magiczną nicią.

— Często o tym rozmyślasz? — zapytał.

— O czym, Alfie?

— O Durham.

Kayleigh przeciągnęła ramiona na tyle mocno, że aż strzeliły jej kości.

— Dosyć — mruknęła. — Czasem wydaje mi się to zbyt nierealne, żeby być prawdziwe. Więc chyba nie traktuję tego tak poważnie, jak powinnam.

— Nie chciałabyś dowiedzieć się więcej? — Odwrócił głowę. Popatrzyli na siebie w ciszy zmieszanej z ekscytacją. Coś zgrzytnęło, jak klucz otwierający zardzewiały zamek. — Kim byliśmy, co tam robiliśmy. Znaleźć jakiś dowód, że ten świstek papieru jest coś warty i rzeczywiście jesteśmy byle wspomnieniami naszych prawdziwych wcieleń. Oderwać się trochę od Savannah, bo potrzebujesz tego, Kayleigh. Może nie znam cię wystarczająco długo i pewnie powiesz, że nie wiem o czym mówię, ale jesteś chodzącym kłębkiem nerwów. Taki niezobowiązujący wyjazd mógłby ci pomóc.

Nie wiadomo dlaczego, ale Kayleigh poczuła, że zaraz się rozpłacze. Ostatnio było jej tak ciężko. Urocza miękkość, która zabarwiała jego głos gdy do niej mówił, uważne milczenie, gdy potem słuchał. Wystarczyło jeszcze tylko jedno miłe słowo, jedno tkliwe spojrzenie a chyba po policzkach spłynęłyby jej łzy.

— Chciałbyś to zrobić? Wrócić do tamtej historii?

— Oczywiście, że tak — oświadczył, jakby zdziwiony, że go w ogóle o to pyta. — Kayleigh, mówimy o czymś tak niesamowitym jak poprzednie wcielenie. Czemu miałbym zostawić to w spokoju?

— Musielibyśmy znowu jechać do Karoliny Północnej.

— Ciesz się, że nie mieszkaliśmy w Oregonie.

Kayleigh uśmiechnęła się. Alfie przełożył rękę przez oparcie. Oczy miał zamyślone, jakby niewidzialna dłoń zebrała popiół, który opadał z papierosa i oprószył nim jego tęczówki.

— Moglibyśmy zacząć od pani Sanders.

— Kim jest pani Sanders? — zapytał zdziwiony.

— Oh. W którymś roczniku trafiłam na jej nazwisko — skłamała. — Była dyrektorką liceum w tym samym czasie, kiedy mieliśmy chodzić do szkoły. Jeśli nadal żyje to powinna coś pamiętać. Chociaż kto wie, musiałaby mieć teraz z dziewięćdziesiąt lat!

Oszukiwanie Alfiego i skrywanie przed nim prawdy nie przychodziło jej tak łatwo jak w przypadku innych ludzi. Tłumaczyła sobie jednak, że było to wygodniejsze niż prawda. Kłamstwo było jego zbawieniem.

— Tak jak mówiłem, Kayleigh. Istnieją setki sposobów by stwierdzić czy ktoś jest szczery, ale w twoim wypadku wystarczy tylko jedno spojrzenie. Czemu tak bardzo chcesz coś przede mną ukryć?

— Wydaje ci się, Alfie.

Nachylił się bliżej, gasząc papierosa i wrzucając go do pustej doniczki. Przypatrywał jej się spod przymrużonych powiek, jakby trochę zawiedziony, że bierze go za tak nieświadomego. Ona udawała, że nie wie o co mu chodzi, świecąc tylko oczami i mrugając słodko.

— Jesteś taka inteligentna, Kayleigh. Zawsze wiesz kiedy wypada coś powiedzieć, kiedy przeprosić, kiedy unieść się honorem, a kiedy milczeć. Kiedy jest bezpiecznie postawić kolejny krok, a kiedy lepiej się wycofać. Musisz jednak uważać, bo bardzo łatwo w ten sposób postawić wokół siebie mur, a później za nim cierpieć w samotności.

— Sugerujesz mi, że przez mój charakter skończę sama? — zażartowała.

— Raczej nieszczęśliwa — poprawił.

— Może pomyliłeś się i wziąłeś moje zwykłe tchórzostwo za inteligencje?

— Raczej nie. Rzadko się mylę.

Kayleigh przyległa do oparcia, krzyżując ramiona na piersi. Wiatr dmuchał w filary altany, a te odpowiadały mu skrzypnięciami. Zwisające wiklinowe donice bujały się w powietrzu, a z daleka dochodziły ich mgliste głosy Donny i Michaela.

— Czego się spodziewasz odkryć? — zapytała w końcu, gdy cisza zaczęła jej zbytnio doskwierać. — W Durham.

— Cała magia tkwi w tym, że nie mam bladego pojęcia. A ty?

— Też nie.

Alfie popatrzył na nią kątem oka, ale nie odpowiedział. Kayleigh przygryzła nerwowo wargę, bo zdawało jej się, że znowu jest jak otwarta księga.

— Jestem jednak bardzo ciekawy. Mam niczym niepoparte, dobre uczucie.

— W takim razie przygotuj się w podróż, panie Monroe.

— Och, jestem już od dawna gotowy.

jeszcze raz chciałabym wam podziękować za kochane słowa pod poprzednim rozdziałem. Staram się zwykle być pozytywna i cierpliwa, ale chyba ostatni miesiąc był dla mnie cięższy. Anyway, enjoy, love you all ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro