3. Die Sonne in deinem Zimmer

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Salon Laury był duszny, a od głośnej muzyki dudniły uszy. Powietrze pachniało słodką mieszanką owocowych vape'ów, a twarze ich właścicieli zasłaniały kłębki dymu. Na podłodze leżała rozbita doniczka, a wokół niej brunatna ziemia z wyraźnym śladem czyjegoś buta. Kayleigh opierała się o ścianę i spoglądała zaintrygowana na miejsce zbrodni, zastanawiając się gdzie też podziała się roślina i kto stoi za tym bałaganem. 

Carter z Hunterem i Laurą dołączyli do grupy okupującej stolik, który wcześniej został specjalnie przeniesiony na środek pokoju z jadalni; z tamtej strony dochodziły wyłącznie dzikie odgłosy, które mogłyby uchodzić za zwierzęce. Ekscytacja zmieszana z alkoholem zabarwiła policzki Cartera na czerwono i chociaż nie dane było mu zostać gwiazdą dzisiejszego meczu footbolu, tego wieczoru zdecydowanie znajdował uznanie wśród kibiców beer-ponga .  

W połowie rozgrywki ktoś wszedł do salonu. Goście na tyle niespodziewani, że w powietrzu zawisła konsternacja, a każdy - w mniejszym lub większym stopniu - przerwał to co akurat robił by popatrzeć ze zdziwieniem na resztę, lub - jak w przypadku dziewczyn okupujących sofę - ostentacyjnie wciągnąć powietrze, wybałuszając przy tym oczy jak liściołazy żółte. 

Kayleigh z początku nie zrozumiała skąd to nagłe zamieszanie i dlaczego przybyła grupa wzbudza aż takie zainteresowanie. Była zbyt zajęta śledzeniem ziemistych śladów, które w końcu zaprowadziły ją do chuderlawego koleżki w prostokątnych okularach i kraciastej koszuli. Dopiero gdy postanowiła popatrzeć na nowych gości jeszcze raz, zbladła, a po piersi przeszło jej elektryzujące uczucie. Ani przyjemne, ani nieprzyjemne. 

Zawodnicy Jenkins High School stanęli na środku, zbici w taktyczną formację żółwia. Rozglądali się zaintrygowani po salonie, zapewne nie wiedząc czy ta impreza jest imprezą, na której akurat chcieliby być. Miny ludzi były różne; jedni zmieszani, jakby conajmniej na nich spadła rola by chłopaków z Jenkins kulturalnie wyprosić ich za drzwi; inni zdenerwowani, bo oto rzekomy wróg doczłapał się do ich własnych progów i wszedł bez pardonu do środka; inni zachwyceni, bo chłopcy z Jenkins nie byli chłopcami z Kell High School, więc oto nadeszło potrzebne urozmaicenie. 

Emocje policzkowały Kayleigh z dwóch stron, a ona bezradna i oszołomiona, złapała zamkniętą butelkę piwa ze stolika i jak tchórz zwiała na piętro. Jeszcze zanim dotarła do połowy schodów, doszedł ją rozchichotany głos Laury, która głośno oznajmiła, że zawodnicy Jenkins zostali tu zaproszeni przez nią samą, a jeśli komuś się to nie podoba to może spakować swoje rzeczy i wyjść. 

Kayleigh znalazła się na korytarzu, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Istnienie Alfiego, fakt, że właśnie przyszedł na tę samą imprezę, rujnowało jej tezę, że jej sen to zwykły sen. Skoro jednak pogodziła się z faktem, że poniedziałkowego poranka otworzyła oczy do nowej rzeczywistości, stawiała sobie pytanie - jakie siły rządziły tym światem? Do tej pory granica pomiędzy co realne, a co urojone była święcie nienaruszona w jej życiu i nigdy los nie postawił jej w tak niewygodnej pozycji by tę granicę w jakiś sposób kwestionować. Alfie jako najprawdziwszy człowiek, a nie marzonka senna zmieniał zasady gry. 

Kayleigh pomyślała, że może była wróżką. Może miała trzecie oko, gdzieś głęboko w środku i potrafiła przewidzieć takie rzeczy jak nagłe pojawienie się Alfiego. Może ten świat nie był jedynym światem, może gdzieś znajdowało się coś pomiędzy, jakaś magiczna sfera, do której w owy nieszczęsny poniedziałek przypadkiem trafiła. 

Weszła do łazienki, przekręciła zamek i oparła się o drzwi. Gapiła się bezmyślnie w okno z na wpół przysłoniętą żaluzją. Próbowała poukładać swoje myśli, które jak rój motyli rozpierzchło się po całej głowie. W jej sercu narodziła się potrzeba rozmowy z Alfiem. Może gdyby miała w sobie więcej umiejętności społecznych, a jej pewność siebie wykraczałaby poza pewność siebie strachliwego zająca nie byłaby to całkiem niewykonalna sprawa. 

Trudno powiedzieć ile tak tkwiła, przywierając plecami do zimnego drewna. W pewnym momencie złapała mocniej butelkę piwa, którą przytargała tutaj z dołu, wzięła głęboki oddech, odwróciła się i otworzyła drzwi. Zaraz tego pożałowała, bo oto w dziwnym uniesieniu, wpadła z rozmachem na osobę, która zapewne czekała w kolejce do toalety i po wybąkaniu rozkojarzonego "przepraszam" spostrzegła, że ową osobą był właśnie Alfie. 

—  Znamy się? — zapytał, kiedy przez ułamek sekundy popatrzyła na niego z pulsującym sercem i nierównym oddechem. 

Najlepszą odpowiedzią byłoby tak, ale Kayleigh wolała skłamać i pokręcić głową. Mogłaby jednak wykorzystać okazję na rozmowę, po raz kolejny zesłaną tuż pod jej nogi, gdyby nie mięśnie żuchwy, które napięły się tak mocno, że nie była pewna czy jakiekolwiek słowo opuści jej usta. 

— Och, poczekaj. Widzieliśmy się na meczu, co? 

Kayleigh uniosła wzrok, zastanawiając się czy chłopak zauważył to oscylujące przerażenie, które właśnie zagnieździło się w jej oczach. 

— Yghm... Potrafisz otworzyć piwo? — wydukała tylko. 

Alfie pokiwał głową, jedną dłonią sięgając po zapalniczkę, a drugą prosząc żeby podała mu butelkę. Bez problemu podważył kapsel; za chwilę chrząstnęło, a potem w szyjce zasyczała piana. Kayleigh podziękowała i kiedy już chciała odebrać swoją własność - no może nie do końca, bo piwo ukradła z salonu, ale Alfie nie mógł o tym wiedzieć - chłopak uniósł wyżej ramię i uśmiechnął się podstępnie. 

— Nie powiedziałaś mi jak masz na imię — powiedział, unosząc brwi. Gdyby nie jej aktualny stan, Kayleigh prawdopodobnie wywróciłaby oczami. — Dzisiaj to już któryś raz kiedy wpadasz mi pod nogi.

— Zaledwie drugi — odpowiedziała. 

— A potem ten wzrok przy wyjściu z szatni... — Alfie westchnął, a ton jego głosu wskazywał, że potencjalnie mógłby sobie robić z niej żarty. 

— Myślałam, że skądś cię znam. Wydawało mi się, że mogliśmy chodzić razem do przedszkola. To wszystko — mruknęła, czerwieniąc się na twarzy. 

— Ach, tak? 

— Ach, tak. 

Alfie schował zapalniczkę do kieszeni, a potem pociągnął łyka z jej - nie jej - butelki. Wydawał się zaintrygowany, a do Kayleigh właśnie doszło, że być może wysłała mu sprzeczne sygnały. Wyglądało na to, że Alfie myślał, że ona jest nim zainteresowana. I trudno nazwać to kłamstwem, bo naprawdę była, ale nie w ten sposób. 

— Czy sportowcy nie powinni unikać alkoholu?

Chłopak popatrzył na nią rozbawiony i wzruszył ramionami. 

— Rozsądni sportowcy pewnie powinni. 

Kayleigh pokiwała głową, zastanawiając się czy Alfie Ze Snu był tak samo irytujący jak Prawdziwy Alfie. Zdawało jej się, że tak. Bardzo dobrze rozpoznawała ten zadziorny błysk i głupiutki uśmieszek. 

— To co? — Alfie oparł się o drzwi, a Kayleigh zmarszczyła brwi w niezrozumieniu. — Powiesz mi jak ci na imię?

— Och, no tak. Kayleigh. Mogę teraz dostać moje piwo z powrotem? Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo go potrzebuję. 

Alfie, najwyraźniej będąc człowiekiem słowa, bez problemu oddał jej butelkę. Popatrzyli jeszcze raz na siebie, a Kayleigh któryś to już raz próbowała dostrzec w głębi jego oczu ciepło i uświadomienie, że nie spotykają się po raz pierwszy. Musiała wyglądać naprawdę głupio, kiedy jej wzrok przyćmił smutek i zawód, bo Prawdziwy Alfie zdawał się wcale nie śnić tego samego snu. Był boleśnie obojętny. 

— Widzimy się później, Kayleigh — powiedział w końcu, kładąc dłoń na klamce. Palce miał szczupłe i długie. Na jednym z nich srebrem lśnił prosty pierścionek. — Na pewno jeszcze na siebie wpadniemy. 

Kayleigh uśmiechnęła się i zamachała mu wolną dłonią. Gdy zamknął za sobą drzwi, wypuściła głośno powietrze. Przeciągły świst, który wyszedł z jej ust brzmiał jakby uleciał z niej cały stres, oczekiwania i ekscytacja. Gorączkowość, uparcie tlącą się jeszcze w jej żołądku, zgasiła łykiem piwa. 

W końcu postanowiła zejść na dół. Była tak zaabsorbowana odkryciem trzeciego wymiaru świata, że prawie nie spostrzegła napięcia panującego przy stole do beer-ponga. Gra musiała się już skończyć, bo na blacie leżały poprzewracane plastikowe kubeczki, a piłeczka przeturlała się aż pod sąsiednią ścianę, gdzie zaraz skończyła żywot pod podeszwą czyjegoś buta. Podłoga pod stołem lepiła się od piwa, a w jednej z mniejszych kałuż stał Hunter. Poruszał niespokojnie czubkiem stopy, a za każdym ruchem słychać było cichutkie plaskanie. Za jego plecami skrywał się Carter. Brwi miał ściągnięte, usta zamknięte, a w oczach połyskiwały mu zalążki irytacji. Głowa latała mu w dwie strony - raz rozemocjonowany patrzył na swojego przyjaciela, a raz na chłopaków z Jenkins. Laura natomiast stała między nimi, podpierając biodra dłońmi i wyglądając jak matka dwóch rozwydrzonych bachorów, które postanowiły strzelić focha na środku supermarketu. 

Gdy była bliżej, doszedł do niej strzępek rozmowy. 

— Nadal nie rozumiem po co ich tu ściągałaś. To nie fair. Przegraliśmy pierwszy mecz, a teraz muszę patrzeć na ich głupie uśmieszki i znosić to upokorzenie — rzucił Hunter, czerwieniąc się na twarzy. 

— Nie przesadzaj. To tylko mecz. Jeden z wielu. 

— Nie, Laura, to nie był tylko mecz. — Carter przetarł swoją twarz tak mocno, że na nosie został mu czerwony ślad. — Tu chodzi o honor.

— Przestań. Co było na boisku, minęło. Nie mówię, żebyście od razu wpadali sobie w ramiona, ale przecież możecie się razem napić i spędzić miły wieczór. 

Hunter prychnął. Kayleigh niepostrzeżenie wsunęła się pomiędzy Laurę, a Cartera i pociągnęła z butelki. Nie wyglądało na to, żeby drużyna z Jenkins wycierała komukolwiek twarz porażką. W gruncie rzeczy zaraz wtopili się w tłum i równie dobrze mogłoby ich tu nie być.

— A ty gdzie zniknęłaś? — Carter spojrzał z ukosa na Kayleigh, chociaż wzrok już mu trochę złagodniał. — Widziałaś co się stało?

— Chodzi o chłopaków z Jenkins? Przecież nikomu nie przeszkadzają. 

Laura energicznie przytaknęła, dłonią wskazując na Kayleigh. Najwidoczniej właśnie przyszedł długo wyczekiwany sojusznik, bo walka była nierówna, a chłopięce rozumy zbyt trudne do okiełznania. 

— Ty też? Och... Gdzie wasz patriotyzm? 

Dziewczyny popatrzyły na siebie i o mało nie wybuchnęły śmiechem. Laura pokręciła głową, a potem wzniosła swój kubeczek i przystawiła go do butelki Kayleigh. Uśmiechnęła się słodko, a pomiędzy czerwonymi wargami zalśniły jej bielutkie zęby. 

— Zdrowie siostro — powiedziała, a potem nie czekając na odpowiedź, napiła się. 

Hunter wywrócił oczami, chociaż na twarz wkradł mu się delikatny uśmiech. Laura zdecydowanie była brokatem w ciemności, dyrygentem tłumów. Lubiła zamieszać w bulgoczącym kotle i w ten sposób nie bała się zaprosić na swoją imprezę kogoś tak kontrowersyjnego jak przeciwna drużyna. Nawet jeśli narobiła bałaganu, jej szpilki były zbyt wysokie by w nim ugrząźć. W końcu nikt nie będzie miał jej tego za złe. 

Kayleigh zastanawiała się dlaczego niektórzy ludzie mają większe skłonności do zostania taką Laurą, a inni kończą jak ona. Może wpływ mają na to gwiazdy? Może ktoś takiego pokroju rodzi się w specjalnej koligacji dwóch planet, o określonej godzinie i określonym dniu. Astrologowie twierdzą, że dzieci urodzone w niedziele mają o wiele większe szczęście w życiu. Nie dość, że to pierwszy dzień tygodnia - urodzony lider - to jeszcze dominuje wtedy słońce, a przecież słońce to najjaśniejsza gwiazda, przewodnik w mroku, nadzieja. Biedna Kayleigh nawet nie miała pojęcia, w którym dniu tygodnia ona sama przyszła na świat. Zapewne była to nijaka środa, albo - co gorsza - poniedziałek. 

Pewnie rozwodziłaby się nad tym problemem o wiele dłużej, gdyby nie czyjeś ramie, które nagłe i nieproszone, obwinęło jej się wokół szyi. W jej nozdrza uderzył zapach grudniowego, mroźnego poranka i opalanego drewna. Podskoczyła, przyglądając się z przestrachem jak Alfie pcha się prosto do pogorzeliska, które dopiero co skończyło się tlić. 

Na czole Huntera wyskoczyła niebieska żyłka, a dłonie ścisnął tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Nawet gdyby do ich grupy dołączył Donald Trump, nie wywołałaby to tak wielkiego obruszenia jak nadejście Alfiego. Carter z kolei chyba się zapomniał, bo rozwarł w zdziwieniu buzię i świdrował wzrokiem dłoń, która lekceważąco zwisała z ramienia jego dziewczyny. Obok rozbawiona Laura, przygryzała brzeg kubeczka, a plastik skrzypiał między jej zębami.

— Chyba wybrałem zły moment — zażartował Alfie. — Miałem nadzieję, że Kayleigh nas przedstawi. 

Hunter z Carterem popatrzyli na nią w szoku, a ich skołowane rozumy pracowały na najwyższych  obrotach - bo w końcu skąd ktoś taki jak Alfie Monroe znał kogoś takiego jak Kayleigh Jane? Dziewczyna przygryzła wargi; oto znalazła się w niesamowicie niekomfortowej sytuacji, a że nie urodziła się w niedziele, a jej dominującą gwiazdą nie było Słońce to niezbyt wiedziała jak wyjść z tego bez uszczerbku.

— Jesteście razem? — kontynuował Alfie, głową wskazując Cartera, który teraz chyba pobladł i trudno było powiedzieć czy widok Kayleigh obok innego chłopaka sprawił, że zrobiło mu się niedobrze czy napływająca fala nienawiści odebrała mu z twarzy koloryt. — Alfie Monroe. — Wyciągnął rękę, która z niechęcią została uściśnięta. — Ja i Kayleigh znamy się z przedszkola. Pomyślałem, że się przywitam. 

Kayleigh odetchnęła z ulgą. Na policzki Cartera wróciły rumieńce, a atmosfera trochę się rozluźniła. 

— Carter Walker — powiedział, a po chwili ciszy dodał: — Świetna gra, chłopie. 

Hunter o mało nie zachłysnął się powietrzem i nie padł trupem na podłogę. Na czole pojawiła mu się kolejna żyłka, a broda zadrgała w konwulsjach. Laura jeszcze mocniej przygryzła kubeczek. 

— Dzięki. — Tutaj popatrzył na Huntera. — Z kolegą wszystko w porządku? 

— Kolega nie potrafi przegrywać. — Laura mrugnęła, a potem zmięła w pięści kubeczek i odstawiła go na stół. — Laura Miller. — Wyciągnęła dłoń, a bransoletka zagrzechotała na jej nadgarstku. 

Alfie uśmiechnął się szarmancko i delikatnie ścisnął jej dłoń. Patrzyli jeszcze chwilę na siebie, wymieniając tajemnicze spojrzenia, które tylko ludzie ich pokroju mogli wymieniać. Musieli jednak przestać, bo wystarczyła sekunda więcej, a Hunterowi zaczęłaby płynąć piana z ust. 

— No cóż. Miło was poznać.  — Alfie łagodnie przesunął dłonią po jej plecach, a jego palce jakby wypaliły znaki na jej skórze. — Trzymaj się, Kayleigh. 

Kiedy reszta przyglądała się jak odchodzi, Kayleigh odsunęła się na bok i przerażona przełknęła ślinę, która paliła ją w przełyku. Ten wymowny, a zarazem tak niewinny gest przeszedł echem po jej ciele. Rozpłynął się po każdym zakamarku, dotarł do każdej kończyny. Za chwilę cała wypełniła się wspomnieniem dotyku Alfiego Monroe'a, a potem nagle osłupiała, jakby właśnie trafił w nią piorun. 

Nie zabłysnęło, nie trzasnęło.

Ale Kayleigh znikąd zobaczyła jak w dziesiątkach innych żyć jej serce rozkrusza się i pęka na milion kawałeczków. 


Nawet nie wiecie jak ekscytuje się tą historią! Już dawno czegoś takiego nie czułam, ahhh. Koniecznie dawajcie znać jak wam się podoba. Każdy komentarz dużo dla mnie znaczy<3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro