4. Love Brought Weight

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jane, natychmiast tutaj przyjdź!

Kayleigh odpoczywała na kanapie, leniwie wertując stronice powieści Daniel Defoe'a. Sennie zatrzepotała rzęsami, jakby właśnie wybudziła się z transu i myślami powoli wracała do małej bawialni. Bez pośpiechu uniosła wzrok znad książki, zaciskając palce na twardej oprawie.

— Skąd ten raban, Donna? — Kayleigh popatrzyła przez ramię, jakby w drzwiach zaraz miał ktoś stanąć ktoś nieproszony i ofuknąć je za niepotrzebny hałas.

— Podejdź do okna, proszę! Musisz to zobaczyć.

— Ciszej, no już ciszej! — Zaśmiała się, przytykając palec do ust. — Zaraz obudzisz gości pensjonatu i narobisz nam kłopotów.

Odłożyła książkę na bok i włożyła pantofelka, który zagubiony w sielankowej rozlazłości przez nieuwagę musiał zsunąć się z jej stopy. Przygładziła miękką taftę sukni, poprawiła falbanki swojej robe à la turque i w końcu spokojnym krokiem podeszła do przyjaciółki.

Na początku nie spostrzegła niczego ekscytującego; ot na dróżce stał pojazd z czarnego drewna, lśniąc w porannym słońcu, przed nim toboły rożnego rodzaju i kształtu, pośród których już krzątał się wiekowy pan Joseph. Godzina była młoda, a gdzieniegdzie chytrze wiła się jeszcze mgła, soczysta i gęsta. Kayleigh najpierw zobaczyła płaszcz. Wełniany, z haftowanymi cekinami i srebrzystym filcem. Potem tył butów z wysoką podeszwą i klamrami. Kimkolwiek był nowy gość z całą pewnością ubierał się jak elita kontynentu i w chwilę zdobył zainteresowanie Kayleigh.

Dłońmi przywarła do ściany, wciskając głowę bliżej okna. Z pojazdu wyszła jeszcze jedna osoba; starszy mężczyzna o pociągłej twarzy, surowych rysach i mocno zaciśniętych wargach. Podpierał się o złotą laskę z pięknie zdobionym, wręcz ekstrawaganckim, chwytem. Niemiłym głosem burknął coś do pana Josepha - oczywiście Kayleigh nie mogła tego słyszeć, ale przez błysk rozsierdzenia na twarzy starca mogła sobie wyobrazić, że ton przyjezdnego był oschły i obcesowy - a potem rozejrzał się po placu i wszedł do środka.

Tak bardzo skupiła się na mężczyźnie, że nie zauważyła gdy Wełniany Płaszcz - bo tak w myślach nazwała gościa - odwrócił się i teraz zaintrygowany spoglądał w stronę okna bawialni. Twarz miał młodą, w kolorze alabastru, włosy tak samo czarne jak drewno jego pojazdu, posturę nienaganną, a nogi szczupłe i długie. Uśmiechnął się, a Kayleigh w sekundę spłonęła rumieńcem i odsunęła się na bok.

— Och, Jane, piękne dni zawitały do Maryland!

Kayleigh z bijącym sercem usiadła na sofie. Dłonią odnalazła swoją książkę i przelotnie dotknęła okładki. Tak bardzo pragnęła zobaczyć go jeszcze raz! Zwykle w pensjonacie zatrzymywali się starsi angielscy biznesmeni, z jakiegoś powodu często wdowcy, zgorzkniali, sztywni, bez najmniejszej iskierki w oczach. Wełniany Płaszcz był inny, jego twarz kwitła jak najwspanialszy owoc młodości, nie wyjedzony jeszcze przez zgryzoty życia. Przez chwilę widocznie posmutniała, bo oto pomyślała, że goście może są tutaj przelotnie, może zabłądzili, może pensjonat im się nie spodoba, a oni zapakują się z powrotem w czarny powóz i odjadą zanim jeszcze na dobre zacznie się dzień.

Martwiła się jednak niepotrzebnie.

Goście nazywali się Monroe - syn oraz ojciec - i przybyli na statku z Wielkiej Brytanii. Zajmowali się handlem tytoniu, a do Ameryki przywiały ich interesy. Kayleigh nie widywała starszego Monroe zbyt często - czasem, ale bardzo rzadko pojawiał się na śniadaniu, zwykle nie jadł zbyt wiele i z nikim nie rozmawiał. Kilka razy gawędził z jej ojcem, ale robił to bardziej z przymusu, bo w końcu ten był właścicielem pensjonatu i należało go darzyć choć odrobiną szacunku. Jego syn był natomiast zupełnie inny. Zaraz zjednał sobie serca jej rodziców, służby, ogrodników, ludzi z miasta. Mówił co myślał, miał cięty język, dobre serce i pogodę ducha.

Kayleigh oficjalnie poznała go podczas spaceru w ogrodzie, gdzie skryta pod parasolką przechadzała się między krzewami róż. Odpoczywał w cieniu buku, w dłoniach trzymał książkę, a kiedy spostrzegł Kayleigh, odłożył ją na bok i bezwstydnie ją obserwował. Na początku udawała nieprzejętą - uniosła wyżej głowę, wydęła usta i z fałszywym zainteresowaniem wędrowała wzrokiem po rozkwitniętych pąkach kwiatów. Niby niewinnie, a na pewno chytrze, przyglądała mu się kątem oka, bo panicz Monroe był okazem niezwykle interesującym i żywiołowym, a z takich nie spuszcza się wzroku. Może przez nieostrożność, a może dlatego, że los stał się wynudzony ich milczącą grą i postanowił ingerować, Kayleigh stała się obiektem nagłego, a jakże niesprawiedliwego ataku.

Opuszek palca wskazującego stanął w ogniu, a ona nieprzygotowana na żaden ból, pisnęła i odskoczyła w tył. Parasolka najpierw wyleciała w powietrze, a potem uderzyła o ziemię z głośnym BUM. Dopiero za chwilę, przez łzy, zauważyła jak wściekle żółta pszczoła znika między krzewami, bzycząc obrażona. Zapewnie zaraz opadnie gdzieś na liść róży, a tam umrze w samotności, uznając, że Kayleigh warta była stracenia jedynego życia i poświęcenia swojej tak ważnej roli w przyrodzie.

— Wszystko w porządku, pani? — Monroe stanął na ścieżce obok, podniósł jej nieszczęsny parasol i jednym ruchem otrzepał go z piasku. — Wyglądasz na wystraszoną. Co się stało?

Choć Kayleigh przygryzała wargi z bólu, uśmiechnęła się powabnie i cichutko pociągnęła nosem. Pszczoła miała tupet, by upokarzać ją tak bardzo, jeszcze na oczach nowego gościa!

— To nic takiego — odparła, zawstydzona chowając dłonie za plecami.

— Wygląda pani na strapioną!

— Ach. — Kayleigh wzruszyła ramionami. — To tylko malutka pszczoła.

— Pszczoła? — zapytał i choć nie udało mu się do końca ukryć rozbawionego pod-tonu w głosie, odkaszlnął i pełen przejęcia powiedział: — Proszę mi pokazać gdzie. Malutkie pszczoły są w tym sezonie niebywale niebezpieczne!

— Och, proszę się nie kłopotać. Zaraz pójdę do pana Josepha, on z pewnością wie co zrobić. — Tutaj wyciągnęła zdrową dłoń po swój parasol, ale chłopak postawił krok w tył. — Panie Monroe! Proszę oddać mi moją parasolkę!

— Muszę najpierw zobaczyć czy nic Pani nie grozi. Nalegam! Studiuję medycynę, także wiem o czym mówię. Takie ugryzienia mogą skończyć się tragicznie, a w Pani przypadku... każda minuta zwlekania zbliża Panią do utraty koniuszka palca, a nawet i całej ręki!

Kayleigh zmrużyła oczy, bo oto pan Monroe musiał się z niej nabijać. Zapewne było mu do śmiechu, bo przecież to nie on znalazł się w tak niefortunnej sytuacji, z niepokojąco pulsującym palcem i cieniutkim żądełkiem wystającym ze skóry. Mimo wszystko, westchnęła przeciągle i podała dłoń chłopakowi.

Ten przysunął ją bliżej i przyjrzał się ugryzieniu. Minę miał srogą i poważną, jakby za chwilę miał przekazać najtragiczniejsze wieści - palca nie da się już uratować, a oni będą musieli wezwać doktora z miasta by go odciąć. Wodził nosem w tę i we w tę, marszcząc jego koniuszek jak chart, który właśnie złapał trop zająca. W końcu bez wahania przystawił nieszczęsny palec do swoich ust i Kayleigh przez chwilkę poczuła przeszywający ból, a potem ulgę. Popatrzyła przez ramię, upewniając się czy ta scena pełna absurdu nie miała żadnych świadków. Potem zarumieniła się słodko, podziękowała grzecznie, przy czym szybciutko odebrała swoją parasolkę i przystawiając palec do piersi, odeszła w drugą stronę.

— Mogę przynajmniej zapytać o twoje imię? Ty znasz moje, wydawałoby się to najbardziej sprawiedliwe!

— Jane! — odkrzyknęła w powietrze, nie odwracając się.

Miała nadzieje, że wiatr bezpiecznie przeniesie jej imię na swoich ramionach i dostarczy chłopakowi prosto pod nogi.

Panicz Monroe nie opuścił jej myśli przez cały dzień!

❦❦❦

Mijały miesiące, a wiosna przeistoczyła się w lato, a lato pożarła jesień. Kolory dojrzały; liście okryły się rudością, czerwienią, złotem. Słońce przestało grzać, deszcze stały się regularne, a niebo zatraciło swoją błękitność. Dni stawały się krótsze, a noce dłuższe i cięższe do przepędzenia.

Cokolwiek jednak zrodziło się pomiędzy Kayleigh, a paniczem Monroe pamiętnego popołudnia, przybierało tylko na silę. Stąd też kiedy pewnego, jesiennego wieczoru już grubo po kolacji, przemykali razem przez zaciemnione korytarze pensjonatu, trzymali się poczciwie za dłonie. Zatrzymali się obok wysokiego zegara ze złotym wahadłem, który właśnie wskazywał kwadrans do północy.

Kayleigh oparła się plecami o ścisnę. Falbany jej sukni przykleiły się do drewna i rozpierzchły tak, że wyglądała jak paw w okresie godów. Panicz Monroe przyłożył dłonie do jej rozgrzanych policzków, czubkami palców dotykając jej włosów. Oczy miał duże, rozemocjonowane, jakby wilgotne. Kayleigh zmarszczyła czoło, bo oto dostrzegła, że czai się tam głęboko zakorzeniony i najrealniejszy smutek. Nie rozumiała skąd się wziął, a zaraz jej głowę sforsowały czarne myśli. Drżącą ręką odnalazła jego dłoń i bez słowa uścisnęła ją delikatnie.

— Wyjeżdżam, moja miła.

Zegar chyba stanął w osłupieniu, bo przez moment przestał odliczać sekundy. Warga Kayleigh zadrżała, a usta rozwarły w niemym lamencie. Rzęsy przysłoniła perlista mgła, kiedy spoglądała na chłopaka w niezrozumieniu.

— Interesy w Londynie — wyjaśnił, kciukiem ocierając łzę z jej zgaszonej twarzy. — Nie płacz, Jane, tylko nie płacz. Nim na dobre przyjdzie zima, będę z powrotem w Maryland i już nigdy cię nie opuszczę.

Kayleigh przesuwała niepewnym wzrokiem po twarzy chłopaka. Szukała szczerości... zdeterminowania? Sama nie wie czego. Na myśl, że zniknie, że go nie będzie, że jego krzesło w jadalni będzie stało puste, pękało jej serce. Do zimy było dużo czasu, przecież ledwo zaczęła się jesień.

— A co jeśli zmienisz zdanie? Co jeśli już tam zostaniesz, a mnie tu zostawisz bym usychała z tęsknoty!

— Moja droga, Jane! Nigdy bym cię nie zostawił, za największe skarby — zapewnił, a w oczach zamigotały mu świetliki wzruszenia. — Będę do ciebie pisać, w każdy piątek wyczekuj listu.

Kayleigh przełknęła łzy. Chciała protestować, ale wiedziała, że jest to decyzja ostateczna. Zapewne o wszystkim zadecydował pan Monroe, a nie ma tak silnego słowa na świecie, które mogłoby się mierzyć z jego własnym.

— Kocham cię, Jane — szepnął.

Jego słowa, tak piękne i tak ciepłe, na moment przepędziły całą gorycz. W ciszy coś urosło, coś żywego i bijącego. Nikt jej jeszcze nie kochał. Nikt wcześniej.

— Nie odpowiesz? — zapytał, chyba nawet trochę zasmucony.

— Odpowiem jak do mnie wrócisz — obiecała, chwytając jego dłonie. — Odpowiem ci nawet po tysiąckroć.

Oczy chłopaka zaszły łzami, kiedy stali tak przytuleni w noc tak markotną jak ta. Dom przemawiał do nich szeptem; podłoga na piętrze skrzypiała, jakby jeden z mieszkańców bezsennie chodził w kółko po pokoju, ściany strzelały, po posadzce w kuchni przemknęła mysz, której malutkie łapki plaskały głucho, okna trzeszczały, bo oto na zewnątrz rozpętała się wichura.

❦❦❦

Londyn, 1767

Moja kochana Jane!

Piszę do ciebie ten list, kiedy umysł mój trawi gorączka, a dłoń odmawia posłuszeństwa! Nie śmiej się, jeśli napiszę tu jakieś głupoty, albo nagle zacznę majaczyć. Lekarz każe mi odpoczywać, ale obietnica jest obietnicą, a ja nie mogę złamać słowa.

Cały czas o tobie myślę i ciągle żałuję, że zostawiłem cię samą. Jeśli mógłbym odwrócić czas, postąpiłbym inaczej, ale niestety taka siła nie jest mi dana. Jestem jednak dzielny, znoszę kurację całkiem dobrze, a wizja, że jeszcze cię ujrzę, podtrzymuje mnie na duchu. Moja miłości, nawet teraz wydaje mi się, że jesteś tutaj przy mnie, że trzymasz moją dłoń... W ciemności widzę twoją piękną sylwetkę, twoją promienną twarz, a w głowie słyszę twój delikatny głos. Razem wspominamy te piękne czasy, które przeżyliśmy w Maryland, śmiejemy się z tej malutkiej pszczoły, która raz, a na zawsze połączyła nasze dwa serca.

Kocham cię, Jane, kocham cię ponad życie. Tęsknie za tobą, tak mocno jak tylko ktoś zakochany tęsknić potrafi.

A. Monroe

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro