6. Ships in the Rain

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wiatr przeciskał się między szybą, a framugą, zawodząc płaczliwie. Drzewa kłaniały się w powietrzu, szumiąc smutną melodię grudnia. Żwir na drodze przed domem unosił się do góry, a niewidzialna dłoń ciskała go z powrotem na ziemię. Noc skradała się na czterech łapach, a wraz z nią przychodził marazm i melancholia.  

Jane siedziała przy kominku, wpatrując się w ogień. Płomień syczał niebezpiecznie i w niewiadomym momencie przestał być zwykłym ogniskiem, a zmienił się w prześladujące ją obrazy; w wykrzywiane twarze pełne bólu, w chaos, w bezsilne morze podartych mundurów, umorusanych spodni. Osmolone drewno osunęło się i upadło w popiół, a towarzyszyło mu wycie tysiąca gardeł i lament tak przeraźliwy, że zdolny złamać nawet najwytrwalsze serca. 

W dłoni trzymała fotografię, asekurowaną ramką z prostego drewna. Na niej młody mężczyzna o bladym licu, z ciemnymi włosami i poważnej twarzy. Usta miał kształtne, lekko malinowe, czoło wysokie, wyeksponowane dodatkowo przez grzywkę, ułożoną w pojedynczą falę. Szyja była długa jak u charta, przykryta białym kołnierzem i związana jedwabną wstęgą. 

Przyłożyła ramkę do serca, ściskając ją mocno. Dzisiejszy wieczór był inny niż pozostałe. Wraz ze zmierzchem przybył koszmar, gorszy niż zazwyczaj. Rozpacz wlewała się przez dziury w dachu, przeciskała przez szpary między drzwiami. Atakowała z piwnicy, nawoływała ze strychu. Czyhała w każdym kącie, a Jane nie mogła przed nią uciec. 

Coś w niej umarło. Jakaś część. Drugie serce, które biło w takim samym tempie, z taką samą siłą. W lustrach widziała już tylko swoją twarz, a refleksy na ramkach i szkle były tylko grą świateł. Nadzieja w niej zgasła tak samo, jak zgasło dzisiaj słońce. 

Kiedy Michael wtargnął do salonu, wraz z nim wleciał mrok nocy. Owiał pomieszczenie, zgasił świece na stole, zaigrał z paleniskiem. Jane odwróciła się, a oczy lśniły jej od łez. Kurczowo przyciskała ramkę do serca, jakby mogła go jeszcze przy sobie zatrzymać, byle na chwilę.

Michael spoglądał na nią i chociaż nie da się zobaczyć złamanego serca, Jane wiedziała, że jego leży zdruzgotane, gdzieś na zwęglonych polach Frederickburga. Oczy miał puste, jak u lalki, usta spierzchnięte, policzek naznaczony krwawą rysą, której meandry na zawsze wypaliły się w jego skórze. 

Upadła na kolana. Gwóźdź z podłogi rozdarł jej sukienkę i wbił się w nogę. Na niebieskiej koronce pojawiła się ciemnoczerwona plama. 

— Przykro mi Jane, naprawdę strasznie mi przykro. 

Jane uniosła zamglony wzrok. Jego słowa jak rozpędzony pociąg zderzyły się z jej sercem, a ból który za nimi przyszedł był nadzwyczajny. Płakała jak dziecko, tuląc do siebie ramkę. Nie wiedziała czy odgłosy, które wydostawały się z jej ust były skowytem czy gorliwą modlitwą. Może obiema rzeczami na raz. 

Łzy kapały jej po policzku, spływały po szyi, wpadały za dekolt. Każda z nich paliła jak ogień, każda udowadniała, że to koniec, że została samotna, że to nie jest sen. Niewiadomo kiedy Michael podszedł bliżej, uklęknął i zamknął jej drżące ciało w objęciach. Wsadziła głowę głębiej w jego tors, chciała widzieć i słyszeć tylko ciemność. 

Dławiła się smutkiem, dławiła wszystkimi niewypowiedzianymi słowami, które od miesięcy tkwiły jej w gardle. Już nie miała komu ich powiedzieć. 

Michael głaskał ją po głowie, a dotyk miał delikatny, kojący. Kiedy zakaszlała, bo już brakowało jej powietrza, bo coraz więcej było rozpaczy, a coraz mniej jej, on przytulił ją jeszcze mocniej. Trudno powiedzieć ile trwała w tej agonii. Wykrzywiona w niewygodnej pozycji, z głową uwięzioną w czyiś ramionach, w pewnym momencie umilkła wycieńczona. Nos miała zapchany, dlatego powietrze łykała wpółotwartymi ustami. Oddychała cicho, ledwie słyszalnie, obserwując  miasto popiołów i płomień, dokonujący swojego żywota. 

Myślała, że razem z Alfiem wzbiją się w niebo, lecz świat bezlitośnie spalił ich skrzydła.  


Aaaa kochani, koniecznie dajcie znać jak się odnajdujecie w tej historii, bo ja muszę przyznać, że wpadłam w taką dobrą passę! Strasznie miło mi się ją pisze (((:  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro