IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- No to jesteśmy w głębokiej dupie - obwieścił głośno i wyraźnie, gdy zdołał otrząsnąć się choć minimalnie z doznanego szoku.

Drżał. Drżał na całym ciele, niczym osika, nie mogąc tego opanować. To był cud, że w ogóle zdołał ustać na galaretowatych nogach, kiedy został nieoczekiwanie świadkiem tragedii. Co rusz w jego głowie odtwarzała się ta scenka. Krok po kroku w spowolnionym tempie. Zapętlała się i ponownie się rozpoczynała, sprawiając mu okrutną agonię. W połączeniu z dźwiękiem wystrzału wydobytego z broni, jaki go prześladował, powodowało wręcz apogeum w jego wnętrzu. Miał ochotę zakryć uszy i skulić się w kącie, aby zbudować wokół siebie niewidzialny mur, który by go od niego odgrodził. Tak jednak nie zrobił, bo był świadomy, że niczym by tym nie wskórał. Przyczyna jego katorgi mieściła się w jego umyśle, nie w świecie rzeczywistym, w którym stał przed faktem dokonanym i nie wyglądało na to, aby Bóg zamierzał z dobroci serca cofnąć bieg wydarzeń.

- Ja... ja tak bardzo przepraszam... - złowił uchem zachrypnięty od szlochu głos, dochodzący z dołu.

Dopiero wtedy poczuł mocniejszy uścisk na swoich nogach. Tak, to by tłumaczyło, dlaczego tak dzielnie się trzymał i nie upadł, niczym Sherlock-pieprzony-Holmes z dachu na ten dmuchany materac. A sądził, że przynajmniej jego ciało daje radę, mimo spustoszenia, które rozrywało go od środka.

- Ja nie chciałem... samo mi wymskło ... - wyjęczał po raz któryś Kevin, tworząc mokre plamy od łez na jego spodniach.

Wymskło. Wymskło. Wymskło.

Właśnie z tego ''wymsknięcia się'' są w takiej, a nie innej sytuacji.

Moriarty nie żyje, co oznaczało rozbicie się jego siatki.

Dwie godziny wcześniej.

- Już... już tylko trochę... - wymamrotał, muskając zgrabnymi ruchami poliki mężczyzny pędzelkiem, jakby był w tej dziedzinie od dawna wprawiony. A może właśnie tak było?

Lawirował wokół niego, niczym sęp, który dopatrzył się swej zdobyczy i tylko czeka na odpowiedni moment, aby ją chwycić swymi szponami i wzbić się wysoko w przestworza.

Sebastian zagryzł odruchowo wargę. Nie był co do tego przekonany. Właściwie nie miał pojęcia, po co jest tyle tego zachodu, jeśli chodzi o stronę wizualną. Najważniejszy był plan, czyż nie? Pozostałe sprawy traciły na wartości, bo były zbyt błahe, aby się nimi przejmować.

Jednak nie. Musiało być wszystko dopięte na ostatni guzik. Dosłownie.

Kevin tak naskakiwał Moriarty'ego, jakby był conajmniej drugim cudem świata. Pierwszym cudem był naturalnie w jego mniemaniu ten... propagantyczny ship, o jakim co kilka sekund musiał wspomnieć, bo inaczej z mózgu mężczyzny zrobiłaby się papka, wypływająca mu wszystkimi możliwymi otworami. Breji, co prawda, nie byłoby wiele zważywszy na potencjalny rozmiar wspomnianego organu, także to byłaby naprawdę niewielka strata.

- Gotowe! - oznajmił stażysta piszczącym głosem typowej fanki Zenka Martyniuka, która kupuje co roku bilety na sylwestra z TVP 2, byle tylko usłyszeć na żywo jego ''wszystkie dłonie klaszczą, jak najwyżej''.

Jim uchylił powieki i zapatrzył się w swoje odbicie w lustrze. Wszelkie jego niedoskonałości zniknęły, niczym za pomocą czarodziejskiej różdżczki, w tym wypadku pędzelka Kevina, który go dopiększył.

Był boski.

Przez parę ostanich nocy nie mógł zmrużyć oka. Był przez to w tak fatalnym stanie fizycznym, że jego twarz zdawała się postarzeć o przynajmniej parę dobrych lat. Na dodatek posiadał takie worki pod oczami, że wyglądał, jakby dopiero wrócił po ostrej imprezie, na której nie tylko znajdowały się napoje wysokoprocentowe, ale również i wszelkie możliwe figurki Sherlocka.

Sherlock...

Bezsprzecznie pozwolił sobie nałożyć tonę tapety na twarz, aby nie przerazić Holmesa i zneutralizować jego domniemane plany, gdyby zamierzał przedwcześnie skoczyć z dachu z powodu jego widoku. To byłoby takie marnotrawstwo. W końcu przez dwa tygodnie uczył się monologu z Sebastianem, który udawał Holmesa, a Kevin był jego suflerem, który mu podpowiadał, kiedy się zacinał i mimo usilnych starań nie mógł przypomnieć sobie dalszej części tekstu. Jednak teraz... teraz już potrafi bezbłędnie. Powtarzał z niebywałą naturalnością swoje kwestie podczas spożywania posiłków, leżenia w łóżku, bolesnego zatwardzenia, czy podczas kolejki na poczcie, kiedy nie miał nikogo pod ręką, więc musiał osobiście zakupić kopertę, aby dostarczyć w niej Sherlockowi ciastowego ludzika do mieszkania. Czasem improwizował z tonem głosu, raz był donośniejszy, raz cichy, raz przepełniony ukrytą groźbą, aby odpowiednio zaaranżować scenę na dachu i nadać jej klimatu. 

Był gotów, jak nigdy wcześniej. Teraz z pewnością Eurus może mu naskoczyć. Niech się wypcha z jej Rudobrodym. Nie interesowało go, czy ma tam rudą, czy też nie. Liczyły się jedynie te kręcone włoski detektywa, które i tam prawdopodobnie je posiada, podobnie jak pod pachami. 

Podniósł się z miejsca i przygładził dłońmi swój najnowszy nabytek, czyli garnitur.  

Uśmiechnął się do siebie szeroko, ukazując szereg swoich śnieżnobiałych zębów umytych wcześniej porządnie colgate'm.

Przedstawienie czas zacząć.

***


Wsunął komórkę do kieszeni i przysunął się do Sebastiana, stykając się o niego ramię w ramię.

- Juuuuuż? - spytał po raz kolejny rozleniwiony Kevin, przeciągając do cna to słowo. 

Ułożył po chwili głowę na jego barku dla atencji, lecz Sebastian z zaciśniętymi w cienką linijkę ustami zepchnął ją z siebie, nie przestając wpatrywać się w dwie postacie znajdujące się na budynku przed nimi.

Gdyby byli w normalnych okolicznościach nie byłoby niczym zaskakującym, że trzepnąłby stażystę w tę pustą makówkę, aby się opamiętał. Mimo wszystko sytuacja wymagała od niego należytego skupienia i wypatrywania oznak, czy plan szefa się powodzi. Najwyżej później wcieli swój zamiar w życie.

Poprawił impulsywnie palec na spuście. Trochę się denerwował. To było idiotyczne , wiedział o tym, bo nigdy nie odnieśli wpadki, dlatego nie musiał się niczym martwić. Mimo tego nie potrafił zniwelować tego nieprzyjemnego wrażenia, że coś się stanie, coś niechybnego, coś co będzie kluczowe dla chwili.

Zaśmiał się w duchu. Niby co mogłoby się stać? Czyżby ten tępy widelec miał coś zmajstrować?

- O Boże! Szef chce się zastrzelić! - wrzasnął wniebogłosy mężczyzna koło niego, widząc jak Moriarty wyciąga z kieszeni pistolet. - Powstrzymaj go! Powstrzymaj! - zaczął go szamotać, aby zmobilizować prawą rękę Jima do działania, na co Sebastian próbował go wolną ręką odepchnąć, drąc się na niego, by się opamiętał. - Bo szefunciu nie może umrzeć, dopóki nie wspomoże Johnlocka! Potem mi to powiewa i może odejść na wieczne odpoczywanie! Kupię mu nawet znicza! Obiecuję! - dla szczerości swoich słów ujął mocno dłoń Morana, którą ten trzymał na cynglu.

Wtedy to się zdarzyło.

Zanim zareagowali pocisk zdołał trafić Moriarty'ego od tyłu. Mężczyzna runął jak długi na ziemię, pozostawiając nie tylko zszokowanego Sherlocka, który dopiero co podał mu rękę, ale i dwóch własnych pracowników, którzy rozwarli na całą szerokość usta. 

Detektyw jednak nie tracił dłużej czasu. Był bowiem przekonany, że faktycznie jeden ze snajperów czyha tylko na życie Johna, kiedy doktor znajdzie się na miejscu. 

Tak bardzo był w błędzie. 

Snajper może i wypatrywał mężczyzny, aby go zlikwidować, gdyby detektyw nie skoczył, lecz znajdował się aktualnie w takim wstrząsie, że mógł tylko patrzeć, jak Holmes fałszuje swoją śmierć, bo jest już przygotowany zostawić swojego najlepszego przyjaciela, póki nie zlikwiduje siatki Moriarty'ego. Nieżyjącego Moriarty'ego.

Ich szefa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro