Rozdział 2 "Sprawy, które nie miały wyjść na jaw."

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Godzina 20:30...

Victoria's pov

Gdy na zegarku pojawiła się dwudziesta, zamknęłam kawiarnię. Wykonałam dokładnie te same czynności, które wskazała mi Scarlett. Zgasiłam też światła na zewnątrz i ruszyłam przed siebie, ponieważ zaparkowałam samochód na prostopadłej ulicy. Założyłam słuchawki i włączyłam swoją playlistę.

Kiedy do pokonania zostało mi dosłownie kilka metrów, doznałam nieprzyjemnego wrażenia, że ktoś za mną idzie.

Nie myliłam się.

Odwróciłam się i zobaczyłam tego samego mężczyznę, którego spotkałam w kawiarni. Miał na sobie ten sam, czarny garnitur. Rozejrzałam się dookoła, lecz ulice były puste. Brak kogokolwiek do pomocy.

— No witam. — uśmiechnął się szatańsko — Chyba nie powinnaś wracać sama o tej porze, co? Odwiozę cię. — zbliżył się do mnie, chcąc ująć moją rękę, jednak ja reagując od razu, cofnęłam się. Uderzyłam o coś twardego. To była ściana innego budynku. Jeszcze ciepła; nagrzana od słońca.

— Nie, dziękuję. Jestem samochodem. — odrzuciłam propozycję nieznajomego. Chciałam odejść ale w tym samym momencie on złapał mnie za ramię i pchnął z dużą siłą z powrotem na ścianę. Jęknęłam z bólu, gdy moje plecy spotkały się ze skamieniałą powierzchnią.

Brunet zachichotał mrożącym krew w żyłach głosem. Nabrałam do płuc powietrza, gdy ten ponownie się zbliżył i wyciągnął dłoń w moją stronę.

— Czego chcesz? — spytałam lekko drżącym głosem.

Nie odpowiedział. Opuszkami palców przejechał po moim policzku, dokładnie skanując swoim żarliwym spojrzeniem moją twarz. Potem chwycił kosmyk moich włosów i zawinął go na palec. Ogromnie się bałam, ale nie pozwoliłam na to, by to zobaczył.

Wtedy westchnął i jeszcze bardziej przysunął swą twarz.

— On na ciebie nie zasługuje. — mruknął.

Kto? Kto na mnie nie zasługuje?

Zmarszczyłam oczy. O co chodziło?

— Och, rozumiem. — parsknął — Ty nic nie wiesz? Twój chłoptaś wpakował mnie do psychiatryka. Cóż, szczęście, że dałem radę uciec.

— Ja nie... nie... — jąkałam się, nie mogąc zrozumieć, o co mu chodziło — Ja nie wiem, o czym mówisz.

Serce waliło mi jak młot wielki i potężny. Czy to był kolejny początek końca? Czy to tylko uliczny bandyta, który po prostu pomylił mnie z jakąś dziewczyną, żądając zemsty?

Mężczyzna westchnął widocznie zirytowany moją postawą, lecz to nie była moja wina, że nie potrafił konkretnie wyjaśnić swojego problemu.

— Może jaśniej ­— zacisnął zęby — Aaron Carter. Mówi ci coś to nazwisko?

Słysząc jego słowa, spuściłam wzrok. Miałam wrażenie, że zaraz zacznę płakać. Znów zostało przywołane jego imię, a ja znów zostałam złamana. W każdym znaczeniu.

— Muszę cię rozczarować — powiedziałam stanowczo, patrząc na niego, jakbym mogła ciskać piorunami samym spojrzeniem — ale Carter nie żyje. Już od ponad roku. Więc zejdź mi z drogi i pozwól wrócić do domu.

Wtedy wyminęłam go powoli i zaczęłam iść przed siebie, mając nadzieję, że ten typ da mi spokój.

Nic bardziej mylnego.

Brunet złapał mnie za ramię, co zmusiło mnie dogwałtownego zatrzymania. Zacisnął swą pięść tak mocno, że jęknęłam z bólu; nasto procent zostanie tam wielki siniak.

— Ty naprawdę nic nie wiesz. — mężczyzna spojrzał na mnie z tak wielką litością, że mimo zaistniałej sytuacji, poczułam się głupio.

— Nie rozumiem. — wzruszyłam ramionami, jednocześnie marszcząc brwi.

Wtedy brunet prychnął z niewielkim uśmiechem, a w następnej chwili gwałtownym ruchem przyłożył mi do ust i nosa wilgotny materiał.

Ostatnie słowa, jakie usłyszałam zanim straciłam przytomność, zostały wypowiedziane z trującym jadem ale i niesłychaną pewnością:

— Carter żyje. I wkrótce po ciebie przyjdzie.

***

Obecnie...

Od jakiegoś czasu czułam przeogromny ból w całym ciele. Głowa pękała mi od pulsowania, ręce zdarte i zakrwawione, brzuch posiniaczony. Nie wiedziałam, co się ze mną działo. Po chwili od przebudzenia, zdołałam otworzyć oczy. Zorientowałam się, że stałam — a właściwie wisiałam — przywiązana do jakiegoś słupa, a moje nadgarstki owinięte były łańcuchem, który sięgał sufitu. Strasznie mnie bolały ramiona. Miałam dość. Czułam, jakby zaraz miały oderwać się od mojego ciała pod ciężarem.

Już miałam ponownie zamknąć oczy i prawdopodobnie zemdleć, ale gdzieś w ciemnych zakamarkach pomieszczenia, w którym się znajdowałam, dostrzegłam postać. Nie widziałam dokładnie, kim jest, ale miałam już swoje podejrzenia.

— Gdzie jestem? — spytałam zmęczonym głosem. Spojrzawszy w górę, od razu tego pożałowałam, gdyż oślepiło mnie światło jedynej, świecącej żarówki wiszącej tuż nade mną.

— To jest nieistotne na tę chwilę. — odpowiedział ten sam głos. Poznałam go. Mężczyzna, który zaczepił mnie poprzedniego dnia lub raczej... Cóż, nie wiem ile czasu byłam nieprzytomna.

Zielonooki zbliżał się powoli, trzymając skrzyżowane ręce na torsie. Patrzył prosto na mnie i wyglądał na rozmyślającego.

— Czego ode mnie chcesz? — moja ciekawość nie znała granic. Oczywiście.

— Od ciebie niczego. — wzruszył beznamiętnie ramionami — Będziesz jedynie moją przynętą, a później główną atrakcją wielkiego przedstawienia! — rozweselił się, unosząc ręce ku górze. Jego uśmiech był nieco szatański, a oczy skrywały szaleństwo. Przerażające szaleństwo.

Ja jednak nic z tego nie rozumiałam. Chociaż i tak spięłam się, mając w głowie przeróżne, najczarniejsze scenariusze. To było okropne.

— Przed-przedstawienia? Co? — zmarszczyłam brwi.

— Pozwól, że ci wytłumaczę. — po tych słowach znikąd przysunął krzesło na wprost mnie i na nim usiadł — Twój kochaś w końcu cię znajdzie, a wtedy przybiegnie tu z wywieszonym językiem. Carter zobaczy, jak cię torturuję, a na końcu zabijam i wtedy dopełni się moja zemsta.

— Jesteś popieprzony. — skomentowałam.

— Być może oszalałem, nie twierdzę, że nie — parsknął — ale ktoś się do tego przyczynił. I za to zapłaci.

— Ile razy, mam ci mówić, że Aaron nie żyje?

— Och, a ja wciąż powtarzam, że jesteś w błędzie, kochanie.

Wtedy zmarszczyłam ponownie brwi, nie chcąc wierzyć w to, co mówił. Niby dlaczego miałabym mu ufać?

— Carter żyje i ma się świetnie. Jego interesy rozkwitają teraz w San Diego. Cóż, mam nadzieję, że informacja o twoim zaginięciu dojdzie aż do Kalifornii.

Przez cały czas patrzyłam na niego z pustką w oczach. Nie! To nie mogła być prawda. Aaron Carter nie zostawiłby mnie. Nie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałam.

— Nie wiedziałaś, że siedział pół roku? Wyszedł po opłaceniu kaucji przez anonimowego dobroczyńcę. Inaczej nadal tkwiłby w pierdlu.

Zacisnęłam zęby. Dla niego to było zabawne, ale ja czułam, jakby moje serce przeszyło miliard igieł. Oczy łzawiły mi, rozmazując obraz. Nie mogłam go słuchać. Jak mógł tak łżeć?! Jak mógł twierdzić, że osoba, bez której nie wyobrażałam sobie życia, tak po prostu upozorowała swoją śmierć?

— Nie wierzę ci. — powiedziałam stanowczo.

— A może nie chcesz? — dociął — Może nie chcesz zaakceptować tego, że po prostu cię oszukał?

Kręciłam wciąż głową, gdy po policzkach spływały łzy bólu i tęsknoty.

— Proszę! — wstał gwałtownie i rzucił przede mnie zdjęcia — Oto dowody „śmierci" twojego chłopaka.

Nie chciałam tego zrobić, ale spojrzałam na nie. Popatrzyłam na nie wszystkie. Przedstawiały Aarona w różnych sytuacjach. Na każdym z nich widniała data.

— Zrobił je mój prywatny detektyw, którego zatrudniłem dwa miesiące temu, by znalazł Cartera i okazało się, że wielki król Nowego Jorku przesiaduje w Kalifornii, podczas gdy w rodzinnym mieście młoda dziewczyna załamuje się po jego stracie.

— Przestań... — nie mogłam tego wytrzymać. Ten natłok informacji dodatkowo złamał już i tak popękane serce. — Proszę, już przestań...

Oddychałam ciężko, nie mogąc powstrzymać łez. To wszystko jeszcze bardziej mnie dobijało, czułam się jeszcze bardziej dobita, ale chyba taki właśnie był jego cel; krzywdzić fizycznie i psychicznie.

— Cóż, dupek z niego. — wzruszył ramionami, kompletnie nie przejmując się mną, a wręcz nabijając się z mojego stanu godnego pożałowania — Już wkrótce się tu zjawi, a wtedy... Czas na wielkie show!

Następnie zniknął w ciemności, zostawiając mnie ze zdjęciami i złamanym na wszystkie możliwe części sercem.

Landon's pov

— Co znaczy, do kurwy nędzy, że nie możesz jej znaleźć? — warknąłem, gdy Zack pokręcił głową.

— Stary, próbowałem na wszystkie sposoby. Ale ona... — westchnął — jakby zapadła się pod ziemię.

— Carter nas zabije. — skomentowałem, łapiąc się za głowę — Myślałem, że chociaż ty coś zadziałasz, bo mój sprzęt jak na razie zawodzi.

— Nas? — zdziwił się Samers — To ty miałeś jej pilnować! Dał ci jedno, proste zadanie.

— Ciebie chyba pojebało. Ta dziewczyna jest jak... stary, wrzucisz ją do wulkanu, a ona ci pamiątki przyniesie. Jej się n i e d a upilnować. — broniłem się.

Szatyn wywrócił oczami i wrócił do swojej pracy. Ja natomiast usiadłem i starałem się zhakować kamery w mieście. Może któraś ujęła, co stało się z Victorią.

Minęły trzy dni od jej zaginięcia. Nie wiedzieliśmy już, co robić. Carter się nie odezwał odkąd próbowałem go powiadomić. Zresztą nie dawał znaku życia już od miesiąca. A my nie mieliśmy nic. Nic, co pozwoliłoby ustalić chociaż tożsamość porywacza. Nie spałem po nocach, zastanawiając się, czy dziewczyna w ogóle jeszcze żyła. Powiem szczerze, strasznie mnie irytowała, ale mimo to, czułem się źle z tym, że nie potrafiłem jej ochronić. Była taka niewinna, jeszcze mało wiedząca o złej stronie tego świata. Dużo przeżyła, ale wciąż nie znała najgorszego. Była silna, owszem. Dała sobie radę z załamaniem, wzięła się w garść. I chyba właśnie za to ją polubiłem; nie była tylko słodką, rozpieszczoną księżniczką z bogatego domu.

W pewnej chwili, kątem oka dostrzegłem Zacka wpatrującego się we mnie z dziwną miną. Zignorowałem to, ale chłopak nie przestawał.

W końcu się zirytowałem.

— Co? — spytałem, patrząc na niego z pretensjami, że gapił się na mnie, zamiast działać. Jednocześnie zerknąłem przez okno, które ukazywało burzę z deszczem.

— Nic. — wzruszył ramionami i odwrócił wzrok, stukając coś na klawiaturze.

Wtedy ktoś mocno zastukał w drzwi. Spojrzeliśmy na siebie z Zackiem, po czym wstałem i ruszyłem w stronę wejścia. Czy to mogła być Victoria?

Otworzyłem drzwi, a moim oczom ukazała się przemoczona blond czupryna, przyklejona do czoła. Aaron Carter we własnej osobie stał dwa metry ode mnie, wpatrując się złowrogo. Jego oczy przesiąknięte były gniewem, a z jego ciała kapała woda. I tylko te trzy słowa, zostały wypowiedziane, zanim rozpoczęło się piekło:

— Gdzie ona jest?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro