Rozdział 28 "Weź broń, chłopcze."

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aaron's pov

Odkąd tylko wyszedłem z domu, wsiadłem w samochód, zostawiając Victorię samą. Od tego momentu krążyłem po mieście bez celu, ale nie zamierzałem wrócić. Nie miałem ochoty na nią patrzeć. Nazwała mnie potworem, kiedy ja naprawdę robiłem wszystko, by była bezpieczna. Po co w ogóle to robiłem? Sam nie wiem. Może zaintrygowało mnie coś w tej dziewczynie, albo po prostu jestem głupi, że nie sprzątnąłem jej od razu.

Na samo wspomnienie o tym, jak nakryła nas na Bronxie, przewróciłem oczami i podgłośniłem muzykę lecącą z mojej playlisty. To była jedna z tych nocy, kiedy nasze sprawy wyrwały się spod kontroli. Byłem zdenerwowany, mało spałem a Braun miał dla nas coraz więcej roboty. Dodatkowo Williams zjawiła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i wtedy wszystko się posypało. Nienawidzę tego. Nienawidzę, kiedy ktoś wtyka nos w nie swoje pierdolone sprawy, a potem wychodzą z tego jeszcze większe kłopoty. Moim kłopotem od tamtej pory była Victoria, która aż za bardzo przyciągała do siebie problemy.

Zerknąłem na ulicę, w którą skręciłem i westchnąłem. A to, co potem zrobiłem, było cholernie głupie i nieprzemyślane. Gold Street zawsze będzie kojarzyła mi się jedynie ze zdradą blondynki, do której właśnie zmierzałem. Z każdą następną minutą, moja złość stawała się coraz większa. Zaciskałem zęby i napinałem mięśnie sądząc, że to mi pomoże. Oczywiście, pomyliłem się. Furia ogarnęła mnie całego, kiedy zatrzymawszy się pod blokiem, w którym mieszkała Olivia, wysiadłem z samochodu. Wyjąłem paczkę papierosów, włożyłem jednego z nich do ust i odpaliłem, resztę z powrotem chowając do kieszeni kurtki. Zaciągałem się i wypuszczałem dym z płuc. Nikotyna działała na mnie jak swojego rodzaju ukojenie. Nie raz dawała mi odprężenie, chociaż zdarzało się, że podczas palenia jeszcze bardziej się wkurzałem. I tego dnia właśnie tak było.

Zgasiłem peta i wyrzuciłem go. Wszedłem po schodach i kliknąłem odpowiednią kombinację liczb na domofonie, dzięki czemu dostałem się do środka. Olivia wciąż nie zmieniła kodu. Windą wjechałem na drugie piętro i ruszyłem przed siebie, szukając mieszkania o numerze dziesięć. Walnąłem pięścią kilka razy w drzwi. Po kilkunastu sekundach otworzyła mi wysoka blondynka z mokrymi włosami, owinięta ręcznikiem.

— Aaron. — na jej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech, a potem wpuściła mnie do mieszkania.

Gdy tylko zamknęła drzwi, przygwoździłem ją do ściany, łapiąc za ramię i szyję. Dziewczyna pisnęła i od razu chwyciła za mój nadgarstek, chcąc się wyswobodzić.

— Co ty odwalasz? — spytałem prosto z mostu.

— Nie wiem... o co ci... chodzi. — próbowała odpowiedzieć, ale średnio jej to wychodziło, ponieważ cały czas trzymałem za jej tętnicę.

— Tak chcesz się bawić? Lepiej ze mną nie zadzierać, Olivia. Dobrze o tym wiesz.

Wtedy puściłem blondynkę, która chwyciła się za szyję i zaczęła kaszleć. Westchnąłem, widząc jak stara się pokazać swoją bezbronność. Wszyscy wiedzieliśmy, jaka była, więc tym razem nie zamierzałem się na to nabrać.

— Ta dziewczyna w końcu... przekona się... jaki naprawdę jest Aaron Carter. — mówiła między ciężkimi oddechami — A wtedy wrócisz z podkulonym ogonem.

Parsknąłem, słysząc jej słowa. Czy ona naprawdę była aż tak głupia i naiwna, by tak myśleć?

— Nie osłabiaj mnie. — prychnąłem — Nie zasługujesz na to.

— Na ciebie? Na twoich przyjaciół? — spytała, okazując tym razem pewność siebie. Podeszła do mnie i pogładziła mój policzek dłonią. Zacisnąłem mocno szczękę, kontrolując swoje emocje, a przede wszystkim gniew, jaki się we mnie zbierał. — A ty na nich zasługujesz? Człowiek, który zabija dla pieniędzy? Oszukuje swoją rodzinę na każdym kroku? Człowiek bez sumienia i zasad moralnych? Człowiek, który wykorzystuje wszystkich wyłącznie dla własnego dobra? Bo przecież ważny jesteś tylko ty!

Milczałem. Słuchałem uważnie, co miała do powiedzenia i milczałem, ponieważ miała rację. Od zawsze byłem złym człowiekiem. Ale od niej różniłem się jednym.

— Nigdy nie zdradziłem swoich. — powiedziałem dosadnie, patrząc Olivii prosto w oczy — Ty wskoczyłaś do łóżka mojemu wrogowi i wszystko mu przekazywałaś. Wiesz, w sumie mi ciebie szkoda. Wymarzyłaś sobie wielką miłość, a on wykorzystywał cię, jako szpiega i dziwki do łóżka, bo w zasadzie tylko do tego się nadajesz.

— No i co zrobisz? — uśmiechnęła się kpiąco, jak widać nic nie robiła sobie z moich słów — Zabijesz mnie? Czy darujesz życie, a potem w sobie rozkochasz, jak Victorię?

Zacisnąłem pięści. Nie mogłem jej słuchać a tym bardziej powstrzymać się od zrobienia jej krzywdy. Chciałem ją zabić. Tu i teraz. Chciałem patrzeć, jak umiera. Jak męczy się z ostatnim oddechem, jak z jej ust leci krew. Chciałem jej cierpienia najgorszego z najgorszych.

I zrobiłbym to, gdybym wypuścił swoje emocje, które ukrywałem wewnątrz siebie. Ale zawsze uczono mnie, że mam być silny i nie dać się sprowokować.

— Dla mnie temat skończony. — oznajmiłem, ruszając w stronę wyjścia — Ostrzegam cię, Olivia. — rzuciłem jej poważne spojrzenie — Spadnie jej choćby jeden włos z głowy, a nie będę miał skrupułów do zabicia cię. Znajdę cię i to zrobię.

A potem wyszedłem, zostawiając dziewczynę w otępieniu. Wróciłem do samochodu i wziąłem kilka głębokich oddechów. Olivia tak mnie zdenerwowała, że miałem ochotę tam wrócić i normalnie połamać jej wszystkie kości.

Ale zamiast tego, odpaliłem silnik mustanga i odjechałem z parkingu. Błądziłem między ulicami, gdy w mojej głowie kłębiło się miliony myśli. Niektóre z nich wracały do Olivii, ale większość do Victorii. Co ona takiego w sobie miała? Oprócz tego, że uwielbiała pakować się w kłopoty i zjawiać się tam, gdzie jest niebezpiecznie. Od dnia, w którym ją poznałem nie podjęła ani jednej właściwej decyzji. Ale rozumiałem ją doskonale. Są sytuacje, które zmuszając ludzi do podjęcia szybkiej, niekoniecznie dobrej decyzji. Moje właśnie takie były odkąd pamiętam. A kiedyś jeden moment zaważył na wszystkim. Nie żałuję tego, kim się stałem, ale wydarzenia, które to spowodowało. Myślałem, że dobrze robię. Potem już życie potoczyło się kompletnie inaczej, niż myślałem. Zawiodłem ludzi, na których mi zależało, a także siebie. Brałem coraz więcej zleceń od Scootera i takim to sposobem stałem się niebezpiecznym, płatnym mordercą. A mam niecałe dwadzieścia lat.

Najgorsze było to, że wkręciłem w to także chłopaków. Najpierw Zacka — siedzi ze mną w tym gównie najdłużej. Potem Will i Mike, a na końcu Cole. Nie wiem, jak oni znoszą to wszystko, ale na moje życie, ta praca wpłynęła na sto procent. Całkowicie wyciszyłem uczucia i sumienie.

Potem zjawiła się Victoria i wszystko psuje. Przeszkadza mi w pracy i głównie w moim planie pozbycia się Deana.

Wczorajszej nocy coś się stało. Nie wiem dokładnie co, nie potrafię tego wyjaśnić, ale kiedy ja i ona, robiliśmy te wszystkie rzeczy w moim pokoju, coś chyba poczułem. Coś we mnie na nowo się otworzyło i czułem, że będą z tego jeszcze większe kłopoty. Ponieważ, kiedy coś poczuję, będę słaby. A teraz nie mogłem taki być. Nie, kiedy byłem tak blisko załatwienia Deana raz na zawsze.

Nagle ekran mojego telefonu zaświecił. Uniosłem go i spojrzałem na wyświetlacz. Wiadomość od Zacka:

„Za dziesięć minut u Brauna. Ma coś dla nas."

Schowałem telefon do kieszeni i po prostu ruszyłem w stronę siedziby Scootera. Paręnaście minut później znajdowałem się już w wielkim budynku, który mój szef posiadał na własność.

— No w końcu. — mruknął niezadowolony Braun, kiedy zjawiłem się w jego gabinecie, gdzie byli również moi przyjaciele.

— Co tam? — kiwnąłem głową do góry, nie przejmując się uwagą szefa i usiadłem na fotelu, czekając na rozwój wydarzeń. Wiedziałem doskonale, że był zirytowany, ale szczerze, tego dnia akurat mi to wisiało.

— Gość nazywa się Bryan Mendes. Jego ludzie sprowadzają dla mnie prochy z Europy. — oznajmił Scooter, a następnie wstał ze swojego obrotowego krzesła biurowego i podszedł do stojącego na biurku nesesera — Pięćset tysięcy dolarów. — wręczył mi go — Dostarczysz mu je, a dostawę przejmiesz i zawieziesz do magazynu.

Chwilowo zerknąłem na Zacka, by upewnić się, że Braun żartował. Niestety mój przyjaciel również był poważny, więc spojrzałem z powrotem na szefa.

— Tyle? — spytałem z oburzeniem — Ściągnęliście mnie po to, żebym zawiózł jakiemuś kutasowi pierdolone pieniądze?! — wkurzyłem się i zwróciłem się do chłopaków — Nie mogliście wy tego zrobić?

— Uspokój się, Carter. — nakazał Braun — Jeśli zawiedziesz, to będzie twoje ostatnie zlecenie, rozumiesz? — ostrzegł i dopiero po tych słowach dotarło do mnie, co się działo.

— Potrzebujesz mnie i dobrze o tym wiesz. — odpyskowałem, będąc pewnym swojego. Taka była prawda i Braun, czy chciał czy nie, musiał się z tym pogodzić.

— Nie, kiedy zawalasz akcje. — uniósł głos — Pytałem, czy rozumiesz?

Zacisnąłem mocno pięści. Miałem coraz większą ochotę przynajmniej złamać mu nos. Za kogo on się, do cholery, uważał? Jest tylko kolejnym skurwysynem, któremu poszczęściło się w życiu.

Nagle poczułem szturchnięcie w lewe ramię i to był znak, że musiałem się uspokoić. Zack patrzył na mnie, jak na obcego, ale jego wzrok był troskliwy. Przynajmniej on jeszcze zachował resztki człowieczeństwa, bo dla mnie było już za późno.

A przynajmniej tak myślałem.

— Weź broń, chłopcze. — powiedział Scooter, kiedy wziąłem neseser i skierowałem się do wyjścia. Wziąłem sobie jego ostrzeżenie do serca.

Potem już zniknąłem za ścianą i wyszedłem z wielkiego biurowca, należącego w pełni do Brauna. Jestem ciekawy, jak on to robi. Jest założycielem jednej z firm telekomunikacyjnych, a na boku prowadzi zagraniczny handel narkotykami. Jego prochy rozprowadzane są po całej Ameryce, a towar sprowadza z Europy. Z drugiej strony, nie obchodzi mnie to, dopóki moja pozycja nie jest zagrożona.

Niedługo potem, wysiadłem z samochodu przed starą kamienicą na czterdziestej siódmej ulicy. Wyjąłem z bagażnika neseser z pieniędzmi i ruszyłem pod wskazany adres. Oczywiście byłem uzbrojony. Cały czas miałem przy sobie broń. Nie jedną. Robiąc krok za krokiem, przypomniałem sobie, co powiedziała Victoria. W momencie zebrał się we mnie gniew i przez to mogłem spieprzyć kolejne zlecenie. Nie zrobiłem tego przy ostatnich, ale widziałem sam po sobie, że staję się słaby. Odpuściłem paru gościom, sam nie wiem, dlaczego.

Zacisnąłem zęby i stanąłem przed zwykłymi, bordowymi drzwiami. Miałem zamiar zapukać, ale uprzedził mnie wysoki, czarnowłosy facet po czterdziestce, z papierosem w ustach, który właśnie otworzył drzwi. Miał na sobie zwykły, granatowy podkoszulek i do tego potargane jeansy, ubrudzone czymś przy kolanach. Wypuścił dym z ust i obrzucił mnie wzrokiem z góry na dół, co było bardzo irytujące.

— Mendes na mnie czeka. — powiedziałem znudzony.

Facet zerknął na neseser, zaciągnął się jeszcze raz i potem wpuścił mnie do środka, skinieniem głowy. Od razu gdy wszedłem, znalazłem się w salonie, gdzie przywitał mnie kolejny mężczyzna, tym razem schludnie ubrany. Czarna koszula oraz spodnie od garnituru. Miał jasną karnację, ciemno brązowe włosy oraz oczy i lekki zarost.

— Bryan Mendes. — podał mi dłoń, a ja niepewnie wyjąłem swoja z kieszeni i uścisnąłem jego.

— Aaron Carter. — również się przedstawiłem.

— Znam cię. — oznajmił z poważną miną. Pozwolił mi usiąść, ale ja wolałem załatwić sprawę na szybko, zanim coś lub ktoś wyprowadzi mnie z równowagi. Ostatnio jestem strasznie narwany. Dlatego też pozostałem w ostrożnej obojętności.

— Pieniądze od Brauna w zamian za dostawę. — położyłem neseser na jego stolik i wróciłem tam, gdzie stałem.

Kiedy Bryan liczył forsę, zyskałem trochę czasu, by rozejrzeć się niezauważenie, jak bardzo byli uzbrojeni. Trzech z bronią, jeden bez. Mendes z dwoma.

— Gdzie prochy? — spytałem, zachowując powagę.

— Już są transportowane do waszego magazynu. — powiedział, a jeden z jego „goryli" podszedł i zabrał pieniądze.

— Skąd mam mieć pewność, że nie robisz mnie w chuja? — zwróciłem się do niego podejrzliwym tonem. Cóż, mógłbym zrobić aferę, jak zawsze lubiłem ją robić, ale patrząc na to, że miałem przy sobie dwie spluwy, mógłbym dobrze nie skończyć.

Mendes spojrzał na mnie i prychnął.

— Nie masz wyjścia. — odpowiedział, a towarzyszył mu ten jego wzrok i nędzny uśmiech, który mówił, że jest wyżej ode mnie. Gówno prawda.

— Przekonamy się? — spytałem cwaniacko, sekundę później celując w niego z MAG ósemki. Nigdy nie twierdziłem, że zanim coś zrobię, sto razy to przemyślę. Teraz nie było na to czasu. Musiałem pokazać, że się nie boję. Widziałem, jak Mendes na mnie patrzył. Czekał, aż się złamię, kiedy znalazłem się na celowniku trzech jego ludzi. Nic z tego. Ja nie należę do mięczaków.

Wtedy zadzwonił jego telefon. Mendes odebrał i wykłócał się przez chwilę, używając języka francuskiego. Po kilkunastu sekundach odłożył urządzenie i powrócił do rozmowy ze mną. Uśmiechnął się dumnie, a potem zrobił coś, co nawet mnie zaskoczyło.

— Chłopcy — powiedział do swoich — opuśćcie broń.

Więc to zrobili i wycofali się. Marszcząc brwi, patrzyłem co chwila na każdego z nich, próbując przewidzieć następny ruch.

Mendes wrócił na swój fotel, wyprostował się i oparł łokcie na biurku, splatając dłonie. Ciągle się uśmiechał, więc pomyślałem, że jest jakimś kolejnym czubkiem.

— Aaron Carter... — powtórzył zamyślony — Tak między nami. — oparł się o oparcie fotelu — Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia i zapłacę o wiele więcej, niż Braun. Pracuj dla mnie.

W tym momencie parsknąłem mu prosto w twarz, opuszczając automatycznie rękę w bronią. Mężczyzna trochę zdezorientowany moją reakcją, natychmiastowo się wyprostował.

— Jaja sobie robisz, Mendes? — zaśmiałem się lekceważąco — Mam co innego na głowie, niż latanie za twoimi dłużnikami.

— Cóż, z tego co wiem, Braun chce odsunąć się od paru spraw. — napomknął, przez co od razu spoważniałem — A mnie przydałoby się więcej nieustraszonych ludzi, takich jak ty. — zmarszczyłem brwi, słuchając uważnie — W końcu... zjawiasz się sam i celujesz we mnie, podczas gdy dom jest pełny moich uzbrojonych ludzi, którzy zawodowo pociągają za spust.

Świetnie. Jak tylko wrócę, wspomnę Braunowi, jakim kretynem był, że wpuścił mnie samego prosto w paszczę lwa.

— Gówno mnie to obchodzi. — schowałem broń za pasek i poprawiłem kurtkę — Jeśli nie masz nic ciekawszego do powiedzenia, to się zwijam.

Ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych, gdy drogę zastawiło mi dwóch goryli. Byli chyba dwa razy więksi ode mnie. Mendes natychmiast kazał im mnie puścić, więc rozsunęli się, a ja spokojnie otworzyłem bordowe drzwi. Zanim jednak wyszedłem, odwróciłem się w stronę bruneta.

— Jak robisz mnie w chuja, a prochów nie będzie w magazynie za godzinę, to kula z tej ósemki wyląduje w twoim łbie. — powiedziałem, piorunując go wzrokiem.

— Ty mi grozisz, Carter? — parsknął, ale sekundę później parszywy uśmiech zniknął.

— Ostrzegam. — wzruszyłem ramionami.

Wtedy zniknąłem za drzwiami i wyszedłem z kamienicy. Wsiadłem do samochodu, po czym odjechałem w stronę magazynu.

_____________________________

I AM SO SORRY! serio, wybaczcie, że tak długo, ale cholera, teraz tyle rzeczy i załatwień ze studiami, że szok, dlatego taki krótki. ale... następny dodam już na dniach więc oczekujcie!

jeszcze pytanko, czy macie jakieś uwagi, co do rozdziałów? albo może chcecie się podzielić opinią na temat tego? chętnie przeczytam! cenię wasze komentarze te dobre i negatywne, więc czekam kochani!

do następnego xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro