1. Nienawiść

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Pierwsze promienie słoneczne rozświetliły linię horyzontu. Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do tak wczesnych poranków – do braku chmur, tego słynnego Włoskiego nieba o intensywnie niebieskim kolorze, do widoku z okna mojego nowego pokoju... Ojej, przepraszam – komnaty. Muszę się w końcu nauczyć tego, że kiedy mieszka się w zamku, sypialnia znajduje się w komnacie. 

Zamknęłam oczy i powoli wypuściłam powietrze z płuc, po czym zaczęłam w pamięci liczyć od dziesięciu w dół. Czasami to pomagało, kiedy chciałam przestać myśleć o niechcianych rzeczach i spróbować się wyciszyć, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie ma sposobu na to, żeby zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Ja wręcz nie chciałam zapomnieć, nawet jeśli pozbycie się pewnych wspomnień naprawdę wiele by ułatwiło.

Minęły dokładnie trzy miesiące od momentu, kiedy wszystko straciło jakikolwiek sens – trzy długie miesiące od dnia, w którym zginęli wszyscy na których tak naprawdę mi zależało. Jedna chwila i nagle było po wszystkim, a ja zostałam absolutnie sama. Paradoksalnie zdawało mi się, że wszystko to wydarzyło się kilkaset lat wcześniej, w jakimś innym życiu i przytrafiło się komuś innemu – z tym, że gdyby naprawdę tak było, wtedy nie czułabym tak silnego bólu na samą myśl o przeszłości. Gdyby to przytrafiło się komuś innemu, zamykając oczy nie czułabym nic.

Jaszcze tych trzy miesiące wcześniej, nawet nie przyszłoby mi do głowy, że kiedykolwiek będę jeszcze w stanie normalnie funkcjonować. Teraz wiedziałam, że to jest jednak możliwe. Nie dlatego, że ból rozdzieranego na kawałki serca nagle zniknął – nie, on nawet nie osłabł. Wciąż bolało tak samo, ale podobno do wszystkiego da się przyzwyczaić i chyba właśnie tak było w moim przypadku. Przywykłam do tego bólu, nauczyłam się go ignorować, dzięki czemu wciąż jeszcze byłam w stanie wykrzesać z siebie dość siły, żeby w ogóle wstać z łóżka. Z drugiej strony, sen wcale nie był moim przyjacielem i zdecydowanie łatwiej było, kiedy byłam przytomna.

Wspomnienia wydawały się odległe, ale nie kiedy zasypiałam. Niejednokrotnie po zaśnięciu uświadamiałam sobie, że znajduję się sama w lesie w Forks. Biegłam wtedy przed siebie znajomymi ścieżkami z poczuciem, że muszę coś – że muszę kogoś – znaleźć, ale kiedy już zdawało mi się, że jestem blisko, wtedy nagle przypominałam sobie, że przecież tych, których szukam już nie ma. Wtedy zwykle budziłam się z płaczem, krzycząc tak głośno, jakby właśnie rozpętała się trzecia wojna światowa albo wydarzyło podobne nieszczęście. Jeszcze kiedy indziej czułam dławiący zapach dymu z ognisk na tamtej polanie, jakby naprawdę znajdowały się gdzieś w okolicy, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że to jedynie moja wyobraźnia.

Czasami – zwykle nad ranem, kiedy tak jak teraz budziłam się przed świtem i siadałam na parapecie, żeby móc podziwiać wschód słońca – nie byłam w stanie uciekać przed wspomnieniami i pozwalałam, żeby mną zawładnęły. Mimo tych trzech miesięcy, wciąż nie docierało do mnie to, że moi bliscy naprawdę odeszli, a ja zostałam sama. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że już nigdy więcej nie obudzę się w swoim starym pokoju, w kamiennym domku moich rodziców. Że nie pójdę to salonu, gdzie z dużym prawdopodobieństwem mogłabym zastać mamę ze swoim wyniszczonym egzemplarzem „Wichrowych wzgórz" w ręku i że nie zdenerwuję się na tatę za to, że ponownie siedzi mi w myślach. Jak to było możliwe, że miałam już nigdy więcej nie usłyszeć przekomarzających się Rosalie i Emmetta, śmiechu Alice albo nie zetknąć się z pełnym rozwagi i rezerwy sposobem bycia Jaspera? Jak mogłam żyć ze świadomością, że więcej nie przytulę się do kochanej Esme albo nie będę mogła odwiedzić Carlisle'a w szpitalu? Jak mogłabym już nigdy więcej nie poczuć na wargach znajomych pocałunków Jacoba...?

Łzy napłynęły mi do oczu, jakby tylko czekały aż pomyśle o czymś przykrym i się rozkleję. Otarłam oczy gniewnym ruchem, zła na samą siebie; przecież codziennie obiecywałam samej sobie, że więcej nie będę płakać, bo to nie ma żadnego sensu! To i tak nie miało mi ich przywrócić, obojętnie jak wiele łez bym wylała i ile razy wykrzyczała w pustkę, że to co się stało, jest niesprawiedliwe. Wiedziałam o tym, ale za każdym razem i tak przegrywałam walkę z samą sobą, ostatecznie udowadniając, że w gruncie rzeczy jestem równie słaba, co małe dziecko. Co z tego, że miałam siedemnaście lat i jako pół-wampirzyca już dawno osiągnęłam dorosłość, skoro nie potrafiłam się tak zachowywać?

Musiałam być silna, chociaż wcale tego nie chciałam. Nie miałam po co być silną, skoro wszyscy na których mi zależało byli martwi. Miałam co prawda dziadka Charliego i babcię Reneè, ale co z tego, skoro nie mogłam się do nich odezwać? Nie dlatego, że nie chciałam, ale żeby zapewnić im bezpieczeństwo. Im byłam dalej, a oni pozostawali nieświadomi, tym lepiej było dla nas wszystkich. Zbyt wiele straciłam, żeby i ich narażać na jakiekolwiek niebezpieczeństwo ze strony świata do którego od urodzenia należałam.

Wciąż nie miałam pojęcia, dlaczego to wszystko musiało tak się skończyć. Ktokolwiek zaatakował moich bliskich, uciekł zanim w ogóle się pojawiłam, a ja byłam zbyt oszołomiona, żeby ruszyć wyczuwalnym tropem i spróbować się czegoś dowiedzieć. To nie miało sensu, a przynajmniej tak mi się w tamtym momencie wydawało, póki nie pojawili się Volturi. Nie ufałam Aro, ale zgodziłam się zamieszkać w Volterze, chcąc w końcu poczuć się bezpiecznie. Poza tym wampir obiecał mi, że postara się sprawić, żeby winni ponieśli karę, a ja chciałam wierzyć, że tak faktycznie się stanie. Byłam na siebie zła, że nie potrafiłam powiedzieć niczego, co ułatwiłoby zidentyfikowanie sprawców i że muszę liczyć na łut szczęścia oraz zdolności członków straży. Deszcz zatarł większość odchodzących z polany tropów, przez co nawet wampiry miały problemy z odnalezieniem kogokolwiek, chociaż to bynajmniej ich nie zniechęcało. Aro wysłał część swoich oddziałów, każąc im przeczesać okolicę i szukać ewentualnych świadków, ale kolejne tygodnie mijały i coraz więcej nieśmiertelnych wracało z pustymi rękami. To było co najmniej dobijające i powoli zaczynałam tracić nadzieję na to, że działania Volturi mają jakikolwiek sens.

Pragnienie zemsty było dla mnie czymś zupełnie nowym, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam, ale to właśnie ono dawało mi motywację do tego, żeby jakoś funkcjonować. Kilka razy zastanawiałam się nad tym, co będzie jeśli Volturi jednak zrezygnują i sprawa ucichnie, ale nie wydawało mi się, żebym wtedy postanowiła odejść. Kiedy opuszczałam w Forks, miałam pewne wątpliwości co do tego, czy nie stanę się na zamku więźniem, ale wraz z upływem czasu zaczęłam się przekonywać, że mam absolutną swobodę. Nie czułam się też tak, jakby słynna Chelsea wykorzystywała na mnie swój dar, próbując przywiązać mnie do Volturi; po prostu nie czułam nic, ale to wcale mi nie przeszkadzało.

Jakby głębiej się zastanowić, było trochę tak, jakbym była w tym miejscu niewidzialna. Przez pierwszy tydzień pobytu właściwie nie ruszałam się z przydzielonej mi komnaty, leżąc bez ruchu na łóżku i nie chcąc się nigdzie ruszyć. Dopiero głód zmusił mnie do tego, żeby odezwać się do kogokolwiek i byłam bardzo zdziwiona, kiedy – chociaż z wyraźną dezaprobatą – członkowie wielkiej trójcy pozwolili mi bez żadnych problemów opuścić zamek i zapolować w pobliskim lesie. Od tamtego czasu, zależnie od nastroju, albo siedziałam w komnacie, albo snułam się po zamku niczym cień, albo właśnie wychodziłam na polowania, chociaż to ostatnie robiłam dopiero wtedy, gdy pragnienie stawało się nie do wytrzymania; picie zwierzęcej krwi było kolejną rzeczą, która przypominała mi o najbliższych, dlatego polowania stanowiły swego rodzaju katorgę.

Do tej pory właściwie nie byłam pewna, jaki cel miał Aro w tym, żebym dołączyła do straży. Równie dobrze mogłoby mnie wcale nie być – przecież nie wysyłał mnie na żadne misje, w żaden sposób nie wykorzystywał mojego daru ani nawet ze mną nie rozmawiał. Tak po prawdzie to z nikim nie rozmawiałam i to chyba z własnej winy, bo po prostu nie chciałam nikogo widzieć. Po trzech miesiącach pobytu wątpiłam nawet, żebym rozpoznała chociaż połowę zamieszkujących na zamku wampirów – wyjątkami byli oczywiście Aro, Kajusz i Marek, a także „piekielne bliźnięta", bo ich nie byłoby się w stanie z nikim innym pomylić. Swoją drogą, to również było ironiczne, że wampiry, które do tej pory uważałam za przyczajonego wroga, okazały się zdolne otoczyć mnie opieką, kiedy naprawdę tego potrzebowałam. Być może źle wszystko oceniłam i ich motywy wcale nie były złe, kiedy po moich narodzinach próbowali mnie zabić.

Teraz z kolei to ja pragnęłam zadać śmierć. Nie byłam pewna, jak miałam się zachować, gdyby jednak dane było mi stanąć oko w oko z którymś z wampirów, który wziął udział w rzezi moich bliskich, ale kiedy o tym myślałam, dochodziłam do wniosku, że prawdopodobnie bez wahania poprosiłabym o wyrok śmierci. Nie sądziłam, żebym to ja była w stanie kogoś zabić, ale zawsze istniała możliwość, że jednak bym się na to zdobyła i po prostu zaatakowała. Wampiry były jak zwierzęta, posiadały instynkt i odbierały emocje w zdecydowanie silniejszy sposób niż ludzie. Mnie również to dotyczyło, dlatego tak naprawdę nie byłam pewna do czego będę w stanie w ostateczności.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się i pośpiesznie rozejrzałam, jedną ręką pośpiesznie ocierając oczy, chociaż pewnie i tak miały mnie zdradzić napuchnięte oczy. Właściwie nie byłam pewna, dlaczego tak wstydzę się łez, ale jakby nie patrzeć, otaczały mnie bezwzględne istoty, które mój ból musiał wyłącznie bawić; a ja nie zamierzałam być dla kogokolwiek powodem do żartów.

– Proszę – rzuciłam cicho, bo głos miałam zachrypnięty od ciągłego milczenia. Człowiek nie usłyszałby moich słów, ale wampir nie miał z tym najmniejszego problemu.

Drzwi uchyliły się, a do środka weszła smukła wampirzyca. Z pewnością widziałam ją niejednokrotnie wcześniej, a jednak patrząc na śliczną twarz oraz długie, mahoniowe włosy, absolutnie nie byłam w stanie przypomnieć sobie jej imienia.

Kobieta zabębniła palcami we framugę i przez moment lustrowała wzrokiem pokój, zanim w końcu zatrzymała spojrzenie swoich krwistych oczu na mnie.

– Wielka trójca cię wzywa – oznajmiła po prostu; widać było, że chce jak najszybciej się oddalić.

Jej zachowanie w jakimś stopniu mnie zabolało, przebijając się przez skorupę obojętności i żalu, którą wokół siebie wytworzyłam. Czy naprawdę byłam aż tak bardzo chłodna i odizolowana od wszystkich wkoło, że nie byli w stanie ze mną przebywać?

– Ja... Dziękuję, ech... – westchnęłam, pośpiesznie próbując sobie przypomnieć jej imię, ale w głowie miałam kompletną pustkę.

– Renato – podpowiedziała mi obojętnym tonem, po czym rzuciła mi krótkie spojrzenie i wyszła, zanim cokolwiek zdążyłam dodać.

Ach, tarcza Renata. To dlatego wydała mi się znajoma. Ze względu na jej dar Aro lubił zawsze mieć ją przy sobie, więc bezustannie kręciła się przy nim, Kajuszu i Marku. Tym straszniejsze było to, że mogłam jej nie zapamiętać, mimo całego czasu, który spędziłam w tym miejscu.

Wiedziałam, że powinnam się pośpieszyć i udać jak najszybciej do Sali Tronowej, ale nie byłam w stanie się ruszyć. Kiedy tylko drzwi z cichym trzaskiem zamknęły się za Renatą, oparłam głowę o zimną szybę i zamknęłam oczy, raz jeszcze próbując się wyciszyć. Dopiero kiedy słońce za szybą zaczęło być na tyle intensywne, że nawet pod powiekami widziałam irytujący mnie czerwony blask, w końcu otworzyłam oczy i bez pośpiechu zsunęłam się z parapetu, stając na równe nogi. Zdążyłam już zdrętwieć od przebywania w jednej pozycji i w pierwszej chwili zachwiałam się; pośpiesznie przytrzymałam się ściany, żeby odzyskać równowagę i jakoś dojść do siebie.

Mimochodem przypomniałam sobie dziwne spojrzenie Renaty, kiedy rozglądała się po komnacie. Po mojej komnacie. Problem leżał właśnie tym, że chociaż zajmowałam ten pokój od trzech miesięcy, wciąż sprawiał wrażenie niezamieszkałego. Myślałam o tym, kiedy w końcu ruszyłam do łazienki, żeby się odświeżyć i przywdziać przeznaczoną dla mnie czarną pelerynę, skoro miałam jakkolwiek prezentować się przed wielką trójcą. To też było dobrym powodem do przemyśleń, bo chociaż nie dysponowałam żadną wartą uwagi zdolnością i zachowywałam się jak żywy trup, odcień szaty świadczył o tym, że stałam w hierarchii niewiele niżej od Jane i Aleca. Być może powinno mnie to zaintrygować, ale tak naprawdę moja pozycja była mi absolutnie obojętna – tak naprawdę nie należałam do tego miejsca, ani do żadnego innego.

Kolejną niepokojącą rzeczą, była umiejętność całkowitego wyłączania się, którą nabyłam w przeciągu ostatnich tygodni. Idąc, w znamienitej większości przypadków zdawałam się na instynkt, przez co zdarzało się, że absolutnie nie pamiętałam jak i kiedy pokonałam dzielącą dwa różne miejsca odległość. Tak było i tym razem, bo nie zarejestrowałam absolutnie niczego ze spaceru zamkowymi korytarzami; zanim się obejrzałam, jeden z pełniących straż przed Salą Tronową wampirów już otwierał przede mną ciężkie, drewniane drzwi, żebym mogła wejść do środka. Jego imię akurat pamiętałam, a przynajmniej wydawało mi się, że nazywał się Santiego.

Przestałam o tym myśleć, skupiona na zajmujących trzy trony na niewielkim podwyższeniu Aro, Kajuszu i Marku. Jedynie ten pierwszy uśmiechnął się na mój widok; jego bracia wyglądali kolejno na poirytowanych i znudzonych, co nawet mnie nie zdziwiło, bo zdążyłam się już do ich charakterów przyzwyczaić.

– Podejdź, podejdź... No śmiało, moja droga – zachęcił mnie Aro, bo na moment się zawahałam, odrobinę speszona tym, że nagle znalazłam się w centrum uwagi. Przynajmniej w tym miejscu nikt nie mówił na mnie „Nessie", bo chyba bym oszalała.

Spróbowałam wykrzesać z siebie chociaż trochę życia i nieco szybszym krokiem wykonałam polecenie wampira. Zwykle nie zwracałam uwagi na to, co działo się wokół mnie, ale jako że minęło kilka tygodni od momentu, kiedy Aro chciał się ze mną widzieć, postanowiłam nieco się wysilić, więc rozejrzałam się dookoła. Pierwszym, co wrzuciło mi się w oczy, było to, że w Sali Tronowej było obecnych więcej wampirów niż bywało do tej pory, co momentalnie mnie zaciekawiło. Prócz wielkiej trójcy, dostrzegłam również czającą się za tronami Renatę, stojących gdzieś pod ścianą strażników o nieznanych albo zapomnianych mi imionach, Aleca i uśmiechającą się drapieżnie Jane, oraz...

Serce zabiło mi szybciej, co musiało zostać zarejestrowane przez wszystkich obecnych. Moje oczy rozszerzyły się, kiedy dostrzegłam przygwożdżonego przez dwie postaci w pelerynach chłopaka. Przynajmniej wyglądał jak młody chłopak – najwyżej osiemnastoletni – chociaż po wampirach nie dało się jednoznacznie określić wieku. Najprościej było powiedzieć, że w chwili kiedy go przemieniono, musiał mieć osiemnaście lat, ale jak miało to właściwie znaczenie? Nieznajomy miał jasne, niemal całkowicie srebrne włosy, która niemal zlewała się z jego bladą skórą. W krwistych tęczówkach czaił się strach, kiedy zaś weszłam, spojrzał na mnie z taką obawą, jakby podejrzewał, że samo moje spojrzenie będzie w stanie pozbawić go życia.

Z trudem oderwałam do niego wzrok, przenosząc spojrzenie na obserwującego mnie z zainteresowaniem Aro. Skłoniłam się lekko w sposób, którego zdążyłam się nauczyć – jedna noga wysunięta do przodu, a potem delikatny skłon, niezbyt zamaszysty, żeby nie wyglądać pokracznie – po czym zdecydowałam się odezwać:

– Już jestem – oznajmiłam odrobinę pewniejszym głosem niż ten, którym odpowiadałam Renacie. Coś w chłopaku mnie pobudziło, chociaż nie byłam pewna dlaczego. – Dlaczego chciałeś mnie widzieć, panie? – zapytałam, samej sobie nie potrafiąc wyjaśnić, dlaczego zgodziłam się uznać wielką trójcę za swoich panów.

– Spokojnie, Renesmee. Zaraz wszystkiego się dowiesz – zapewnił mnie z entuzjazmem wampir. Zdążyłam się już przekonać, że ma dość specyficzny charakter i poczucie humor, które chyba jako jedyny potrafił zrozumieć. – Powiedz mi, czy kiedykolwiek widziałaś tego oto nieśmiertelnego? – zapytał, ze swego rodzaju gracją podnosząc się z tronu.

Spokojny, ludzkim krokiem zszedł z podwyższenia. Tarcza Renata natychmiast chciała ruszyć za nim, ale odpędził ją ruchem ręki, zmuszając do pozostania na swoim miejscu. Usłuchała, chociaż widać było, że nie jest z decyzji swojego pana zadowolona. Aro wydawał się nie zauważać jej miny, wciąż skupiony na mnie, kiedy zaś znalazł się przy mnie, objął mnie niemal ojcowskim gestem, co całkiem mnie zdezorientowało.

– No cóż, tak podejrzewałem. Nie powinnaś go znać, a przynajmniej zobaczyć w dniu, kiedy zaatakowano twoją rodzinę – powiedział ze smutkiem, chociaż nie potrafiłam stwierdzić czy jest autentyczny; byłam zbyt oszołomiona, żeby myśleć.

Raz jeszcze spojrzałam na leżącego na ziemi chłopaka. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułam się tak, jakby jego oczy miały hipnotyzującą moc, a spojrzenie było w stanie przeszyć mnie na wskroś. Na moment zabrakło mi tchu i byłam w stanie jedynie patrzeć, zanim zdołałam wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowo.

– On... Czy on...? – zaczęłam drżącym głosem, ale prawda wciąż do mnie nie docierała i nie zdołałam dokończyć zdania, a co dopiero zapanować nad mentlikiem, który miałam w głowie.

– Tak. Był jednym z tych, którzy zaatakowali – potwierdził Aro, a ja poczułam się tak, jakbym właśnie oberwała czymś ciężkim po głowie. Chyba jedynie cudem nie osunęłam się na ziemię. – Afton i Santiego powrócili dzisiaj z tym o to wampirem. Pomyślałem sobie, że będziesz chciała być obecna przy przesłuchaniu – wyjaśnił mi spokojnie, ściskając mnie za ramię. – To może być jedyna okazja, żeby czegokolwiek się od niego dowiedzieć, zanim zostanie osądzony.

Poczułam, że coś przewraca mi się w żołądku. W końcu, po tylu miesiącach czekania, miałam przed sobą jednego z tych, którzy byli odpowiedzialni za zniszczenie mi życia. Jasnowłosy chłopak był tuż tuż, zaraz na wyciągnięcie ręki – wystarczyło żebym zrobiła kilka kroków do przodu, a byłabym w stanie go dotknąć. Ponownie spojrzałam na jego twarz i poczułam, jak mięśnie mi się napinają, a krew zaczyna krążyć szybciej, zdradzając gniew, który nagle poczułam. Więcej – ja poczułam nienawiść.

To uczucie całkowicie mnie oszołomiło. Patrząc na wampira, na jego strach, byłam absolutnie nieczuła na to, jak się czuł i że był żywą istotą, która podobnie jak każdy pragnęła po prostu żył. Potrafiłam wyobrazić sobie, jak atakuje którąś z moich ciotek – chociażby drobną Alice – a potem rozrywa ją na kawałki. Kiedy brał udział w rzezi nie zastanawiał się nad tym, że odbiera komuś bliskich, że pozbawia życia, więc dlaczego teraz ja miałabym przejmować się tym, co się z nim stanie?

– Chcę go przepytać – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język albo przynajmniej zastanowić nad tym, co właściwie robię.

Twarz Aro rozjaśnił uśmiech zadowolenia. Zerknął na swoich braci, po czym wymienił z Kajuszem znaczące spojrzenia. Marek jak zwykle wydawał się być absolutnie odizolowany od wszystkiego, co się działo, więc nawet na moje słowa nie zareagował.

– Ależ oczywiście, oczywiście – powiedział Aro, zdecydowanie prowadząc mnie w stronę wampira. – Aftonie, puść go. Sądzę, że Renesmee sobie poradzi – zwrócił się do strażnika, która wraz z jeszcze jednym wampirem obezwładniał jasnowłosego. Obaj nieśmiertelni natychmiast się odsunęli. – Daj mi znać, kiedy już będziesz miała dość – szepnął mi do ucha Volturi, po czym zostawił mnie i tym samym spokojnym krokiem, co na początku, wrócił na podwyższenie do swoich braci.

Zostałam sama na środku sali, naprzeciwko jednego ze znienawidzonych przeze mnie morderców. Wszyscy obecni patrzyli wyłącznie na nas, ale prawie tego nie zauważałam, wpatrzona w rozłożonego na ziemi chłopaka, który powoli – zważając na każdy swój ruch – starał się podnieść z podłogi i usiąść. Zareagowałam dopiero, kiedy podparł się na rękach i chciał stanąć na nogi.

– Masz siedzieć – zażądałam i poczułam się mile połechtana, kiedy w odpowiedzi na dźwięk mojego głosu zastygł w bezruchu. Być może powinien mnie zaniepokoić fakt, że brzmiałam absolutnie obco, pozbawiona jakichkolwiek emocji, ale nie potrafiłam się tym przejąć. Wampir przede mną zasłużył sobie na to, żeby potraktować go w taki właśnie sposób. – Jak masz na imię? – zapytałam już łagodniej.

Chciałam się dowiedzieć, chociaż to i tak niczego nie miało mi dać. Ale czułam, że poznanie imienia blondyna jest ważne. Ale chłopak nie odpowiedział, po prostu siedząc i patrząc się na mnie pustym wzrokiem, jakbym była niewidzialna.

– Jane – usłyszałam spokojny głos Aro, a już sekundę później z ust chłopaka przede mną wydarł się pełen agonii okrzyk.

Patrzyłam na to, ale nie czułam nic. Widziałam, jak zwija się z bólu i jak Jane uśmiecha się z satysfakcją, ale wcale nie czułam potrzeby, żeby zaprotestować i jakkolwiek to przerwać. On też trzy miesiące temu nie widział powodu, żeby oszczędzić moich bliskich.

Wampir znieruchomiał i przez moment po prostu ciężko dyszał, skulony na ziemi, przyciskając twarz do kamiennej posadzki pod naszymi stopami. Dopiero po kilku sekundach, upewniwszy się, że ból nie wróci, odważył się podnieść i spojrzeć mi w oczy.

– Sean. Jestem Sean – wyszeptał nerwowo, byleby tylko ponownie nie zostać poddanym torturom.

– Sean... – powtórzyłam, smakując jego imię na ustach. – Sean – powiedziałam raz jeszcze i tym razem zabrzmiało to w moich ustach jak obelga.

Zamknęłam oczy i odetchnęłam kilkukrotnie, zanim zdecydowałam się, co chcę powiedzieć. Miałam wiele pytań, ale w gruncie rzeczy wszystkie dało się sprowadzić do jednego.

Ponownie spojrzałam mu w oczy, chociaż patrzenie na jego twarz, w te krwiste tęczówki mnóstwo mnie kosztowało.

– Dlaczego?

Tylko to chciałam wiedzieć. Nie jak. Nie z czyjej winy. Ja po prostu chciałam wiedzieć, dlaczego musieli umrzeć. To właśnie to męczyło mnie przez te wszystkie miesiące – to, że nie znałam powodu. Sama śmierć i próba pogodzenia się z nią były wystarczająco trudne, ale nie tak bardzo jak ciągła niepewność i zadręczanie się wymyślaniem możliwych scenariuszy. Obojętnie jak bardzo błahy mógł być powód, jak po prostu chciałam zrozumieć dlaczego to musiało się wydarzyć.

Sean milczał tak długą chwilę, że pod wpływem impulsu sama przeniosłam spojrzenie na stojącą w cieniu Jane. Ledwo to zrobiłam, chłopak poruszył się niespokojnie.

– Nie chcieliśmy tego – powiedział cicho. Zacisnęłam obie dłonie w pięści, jedynie cudem kontrolując siłę i nie przecinając paznokciami skóry; w obecności tak wielu wampirów byłoby to co najmniej olbrzymią głupotą. W uszach wciąż słyszałam jego słowa, które były jednoznaczne z przyznaniem tego, że faktycznie brał we wszystkim udział. – Ktoś inny wydał rozkaz. My mieliśmy po prostu to zrobić...

W tamtym momencie straciłam nad sobą kontrolę. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, dosłownie rzuciłam się w jego stronę. Upadłam przed nim na kolana i chwyciłam go za dekolt koszuli, którą miał na sobie. Spróbowałam mocno nim potrząsnąć, ale nagle okazało się, że nie mam na to dość siły. Wyrwał mi się cichy jęk, a z oczu ponownie popłynęły łzy, tym razem frustracji.

– Nie obchodzi mnie, czy tego chcieliście, czy nie. Nie obchodzi mnie nawet, kto kazał wam to zrobić – zaszlochałam. – Ja chcę, do cholery, żebyś mi po prostu powiedział, dlaczego moja rodzina musiała umrzeć! – wykrzyknęłam i puściłam go, żeby móc ciasno objąć się ramionami; czułam, że zaczynam drżeć.

Sean patrzył na mnie rozszerzonymi, pełnymi niedowierzania oczami. Jasne było, że w tym momencie chciał być gdziekolwiek, byleby nie w tym miejscu.

– Nie wiem, ja naprawdę nie wiem... – wybełkotał. Ledwo go słyszałam, bo zaczynało kręcić mi się w głowie. – Ja po prostu tam byłem. To ktoś inny kazał... – zaczął ponownie.

– Dość! – wrzasnęłam i poderwałam się na równe nogi, pośpiesznie cofając się o kilka kroków. Potknęłam się i chyba jedynie cudem nie upadłam, w porę odzyskując równowag. – Nie chcę tego słuchać! – załkałam, walcząc z dziecinnym odruchem, który nakazywał mi zamknąć oczy, zasłonić uczy i zacząć nucić pod nosem jakąś bezsensowną piosenkę, dzięki której nie byłabym w stanie niczego usłyszeć.

– Kiedy my naprawdę... – zaczął ponownie Sean, a ja zareagowałam niemal instynktownie i zamachnąwszy się, uderzyłam go z taką siłą, jaką tylko udało mi się zgromadzić.

Zamilkł natychmiast, chociaż w przeciwieństwie do mnie nie mógł poczuć bólu. Uderzenie wstrząsnęło całym moim ciałem i poczułam je chyba w każdej komórce ciała. Ręka aż mi zdrętwiała i przez moment myślałam nawet o tym, że mogłam ją złamać, chociaż szybko przekonałam się, że miałam przynajmniej tyle szczęścia, że do tego nie doszło. Przycisnęłam obolałą dłoń do siebie i spojrzałam na wampira u moich stóp, po czym odsunęłam się od niego w popłochu, żeby przypadkiem ponownie nie zdecydować się na zrobienie czegoś głupiego.

Sean nagle poderwał głowę, a ja zauważyłam, że jego oczy pociemniały. Teraz nie miałam już wątpliwości co do tego, że musiał zostać przemieniony niedawno – jedynie nowonarodzony mógł tak żywiołowo zareagować na to, co zrobiłam. Tym razem to on stracił nad sobą panowanie i z pełnym gniewu warknięciem wystrzelił w moją stronę, odsłaniając zęby i mając ochotę rzucić mi się do gardła. Zdążyłam jeszcze pomyśleć o tym, że to nawet lepiej, bo w końcu nie będę zmuszona walczyć o energię na przetrwanie kolejnego dnia i nareszcie umrę, kiedy...

Nic się nie stało.

Ciało wampira nagle zwiotczało, a potem upadł na ziemię całkowicie nieruchomy. Potrzebowałam kilku sekund, żeby zorientować się, że tym razem to Alec, drugi z „piekielnych bliźniąt", wykorzystał swój dar, żeby obezwładnić Seana. Spojrzałam w jego stronę, ale nawet nie dał po sobie poznać, że zauważył mój wzrok.

Właśnie wtedy ponownie odezwał się Aro:

– Skończyłaś już? – zapytał odrobinę znudzonym głosem, a ja zrozumiałam, że kiedy tylko odpowiem na to pytanie twierdząco, Sean zostanie skazany na śmierć.

Spojrzałam Aro w oczy, po czym przeniosłam wzrok na nieruchomą postać u moich stóp. Wzrok miałam absolutnie beznamiętny i wyprany z jakichkolwiek emocji, na usta zaś cisnęło mi się jedno słowo – chciałam powiedzieć „tak".

– Za chwilę – poprosiłam w zamian, a kiedy Aro skinął głową, przyklękłam przy Seanie i mając nadzieję, że Alec nie pozbawił wampira słuchu, wyszeptałam: – Mam nadzieję, że będziesz krzyczał bardzo długo, Seanie.

Zaraz po tym poderwałam się na równe nogi i pędem wypadłam z Sali Tronowej, nie oglądając się za siebie. Byłam jeszcze na korytarzu, kiedy dogoniły mnie wrzaski, którym towarzyszył upiorny dźwięk, który przypominał trochę rozdzieranie metalu.

Kilkanaście sekund później zapanowała błoga cisza, powietrze zaś wypełnił mdlący zapach słodkiego, przywodzącego na myśl kadzidła fioletowego dymu...


Hannah

Potrafię poruszać się bezszelestnie, absolutnie cicho i bez wydawania jakiegokolwiek dźwięku. Kiedy byłam człowiekiem, chodzenie w ten sposób wydawało mi się czymś absolutnie niepojętym i niemożliwym, ale teraz wszystko jest zdecydowanie prostsze. Instynkt podpowiada mi, co muszę robić, a ja po prostu mu się podporządkowuję; dzięki niemu wiem, jak stawiać stopy, jak kontrolować oddech – to nic, że go nie potrzebuję; pewnych przyzwyczajeń nie da się wyzbyć – i w którą stronę kierować się, żeby było dobrze.

Właśnie dzięki instynktowi wiem, jak najskuteczniej polować. Wdycham głęboko powietrze i aż wzdycham z rozkoszy, kiedy otacza mnie cała gama zapachów, które kiedyś były dla mnie niedostępne; ludzkie zmysły są tak bardzo ubogie... Czuję zapach lasu, trawy pod moimi stopami, krwi ukrytych pomiędzy drzewami zwierząt. W tym ostatni jest coś, co sprawia, że moje gardło natychmiast zaczyna piec, ale przecież nie mam ochoty na tę mdłą posokę, która płynie w ciałach jeleni czy łosi, których zapachy w tym momencie jestem w stanie rozpoznać. Szukam czegoś innego, bardziej interesującego, co nie tylko jest w stanie zaspokoić moje obolałe gardło, ale również przynieść satysfakcję.

Wiatr zmienia kierunek, rzucając mi prosto w twarz zapach na którym najbardziej mi zależy. Słodyczy ludzkiej krwi nie da się pomylić z niczym innym, dlatego nawet się nie zastanawiam i natychmiast ruszam na południe, skąd wieje wiatr. Poruszam się w zawrotnym tempie, w pośpiechu pokonując kolejne kilometry i czując, że jestem coraz bliżej. Instynktownie wymijam kolejne drzewa, zbyt skupiona na tym, żeby przypadkiem nie utracić tropu; kto wie, czy w tym lesie miałam napotkać jeszcze jakieś przechodnia.

Zatrzymuję się jakieś dziesięć metrów od źródła słodkiego zapachu, który wyczuwam. Bezszelestnie i z gracją polującej pantery, wskakuję na gałąź pobliskiego drzewa i kryjąc się w liściastych baldachimach, spoglądał w dół, wprost na swoją przyszłą ofiarę. Widzę dziewczynę, najwyżej dwudziestoletnią, o złocistych włosach i oczach tak niebieskich, jak niebo nad naszymi głowami. Jest ładna, ale czy to, jak wygląda obiad, ma jakiekolwiek znaczenie?

Dziewczyna nie widzi mnie, co kolejny raz uświadamia mi, jak bardzo ubogimi w zmysły istotami są ludzie. Wampir bez trudu wyczułby swojego pobratymca, obojętnie jak bardzo ten starałby się przed nim ukryć. Nawet zwierzęta kryją się w popłochu, kiedy tylko wyczują zapach takich jak ja czy moi pobratymcy – one potrafią korzystać z instynktu, podczas gdy ludzie całkowicie tę umiejętność zatracili.

Czekam jeszcze chwilę, po czym – kiedy dziewczyna znajduje się dokładnie pode mną – bez zastanowienia atakuję. Nie mam problemu z powaleniem blondynki na ziemię. Jej oczy rozszerzają się w geście niedowierzania, kiedy zaś udaje jej się otrząsnąć, zaczyna krzyczeć – i w tym samym momencie zabijam ją, nie mogąc dłużej znieść zwłoki. Jej krew zalewa moje gardło, a ja aż wzdycham z ulgi, po czym łapczywie piję, czując jak ciało w moich ramionach wiotczeje i słabnie. Wkrótce nie ma już w nim ani kropli życiodajnego płynu, którego tak bardzo pragnę – jest po prostu pustym naczyniem, które już do niczego się nie nadaje i które może bez żalu porzucić na rzecz szukania kolejnej ofiary.

Ocieram usta wierzchem dłoni i podnoszę się, zamierzając odejść, kiedy dociera do mnie, że właśnie popełniłam ten sam błąd, co moja ofiara. Kiedy wciągam powietrze do płuc, uświadamiam sobie, że już jest za późno i nie mam najmniejszych szans na ucieczkę. Moje mięśnie napinają się i zaczynam się rozglądać dookoła, nasłuchując i wypatrując zagrożenia, chociaż nie mam pojęcia z której strony nadejdzie. Po kilku sekundach dochodzą do mnie kroki i odgłos przedzierania się przez las; ktokolwiek to jest, zachowuje się bardzo niedyskretnie i chce, żebym go usłyszała. Teraz mogę już rozpoznać, że to dwie osoby.

Pierwszy pojawia się barczysty mężczyzna o bladej skórze i szlachetnych rysach twarzy. Ma krwiste tęczówki, tak jak ja, jego spojrzenie zaś sprawia, że czuję niepokój, chociaż jednocześnie coś mnie do niego przyciąga. No i nie jestem w stanie odmówić mu przyznania tego, że jest przystojny.

– Kim jesteś? – pytam bez ogródek, spinając się i przyszykowując do ewentualnej obrony.

– Uspokój się – doradza mi czyjś głos, a chwilę później dołącza do nas kolejny wampir, również wyglądający na silnego, ale w porównaniu ze swoim towarzyszem, wygląda na chucherko. – Jestem absolutnie przekonany, że nie chcesz zmusić Felixa, żeby użył siły – stwierdza, a ja próbuję zmusić swoje ciało do współpracy i rozluźnić mięśnie.

Ten nazwany Felixem, uśmiecha się drapieżnie.

– Bardzo dużo czasu nam zajęło, żeby cię znaleźć – mówi, a ja zaczynam się zastanawiać, czy to dobrze, czy źle.

Dopiero teraz uważniej przyglądam się przybyszom i widzę, że obaj mają na sobie jednakowe, sięgające ziemi czarne peleryny. Już kiedyś widziałam takie stroje, dlatego bez trudu zgaduję, że oba wampiry muszą należeć do straży przybocznej Volturi. Z jednej strony czuję ulgę, że to nie jacyś obcy nomadzi, ale z drugiej boję się, że mogę wpakować się w jeszcze większe kłopoty, niż gdybym po prostu weszła na teren jakichś miejscowych wampirów. Chyba jednak wolałabym sprowokować obcych do ataku niż dalej ciągnąć tę rozmowę.

– Dlaczego mnie szukacie? – pytam, bo chyba tego ode mnie oczekują, a ja naprawdę nie chcę wpakować się w kłopoty. Sądziłam, że nie będę już miała żadnej styczności z Włochami.

Wampir-chucherko uśmiecha się, po czym kiwa głową w stronę Felixa, chyba woląc żeby to od odpowiadał. Nie wiem dlaczego, ale ja również wolę, żeby tak było.

– Chyba sama powinnaś o tym najlepiej wiedzieć – mówi w końcu Felix. – Nieznajomość prawa nie wyklucza konieczności jego przestrzegania. A tworzenie nowo narodzonych wampirów jest karalne – dodaje, a ja rozszerzam oczy w geście niedowierzania.

Nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że jednak wpakowałam się w poważne kłopoty – i że prawdopodobnie ostatecznie mogę nawet przypłacić to życiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro