2. Pragnienie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Byłam zła. Nie, to złe określenie – ja wpadłam w furię. Kiedy opuściłam Salę Tronową, czułam się absolutnie rozbita i wściekła na samą siebie za to, co właśnie zrobiłam. I za to, co czułam. Sean nie żył, a sama myśl o tym sprawiała, że odczuwałam ponurą satysfakcję, chociaż przecież nie powinno tak być. Przecież nie byłam kimś, kto cieszy się z krzywdy innej osoby, jakkolwiek zła by nie była.

A może jednak byłam? Kręciło mi się w głowie i sama już nie wiedziałam, co powinnam w tej sytuacji zrobić i gdzie się udać. Szłam bez celu pustym korytarzem, chcąc po porostu iść, nawet jeśli nie miałam pojęcia, gdzie i w jakim celu; liczył się sam fakt tego, żeby być w ruchu i nie stać bezczynnie. Gdybym się zatrzymała, wtedy jak nic groziłoby mi szaleństwo – o ile to nie dosięgło mnie już trzy miesiące temu.

Jak bardzo zmieniłam się od tamtego czasu? Zaczęłam się nad tym zastanawiać po raz pierwsze i odkrycie, którego dokonała, przeraziło mnie – zwłaszcza to, że nagle dotarło do mnie, że nie jestem w stanie przywołać w pamięci niczego z minionych tygodni, żadnego wartego zapamiętania wydarzenia, które odróżniłoby jeden dzień od drugiego. Minione tygodnie zlewały się w całość i nie byłam w stanie nawet powiedzieć, kiedy kończył się jeden, a zaczynał następny. Moje wspomnienia przypominały mieszankę monotonnych obrazów, które równie dobrze wcale mogłyby nie opisywać całego trymestru, a jeden przepełniony nieustannym bólem i poczuciem pustki dzień. W zasadzie tego, co się ze mną działo, nie można było nawet określić namiastką życia.

Byłam martwa. Czułam się martwa – podobnie jak cała moja rodzina, ja umarłam tamtego dnia na polanie. Co z tego, że wciąż istniałam, że chodziłam i jakoś funkcjonowałam, skoro to nie było życie? To była egzystencja, ja zaś istniałam popychana jedynie żalem i pragnieniem zemsty, które teraz zaczęły mnie przerażać. Kiedy zmieniłam się aż tak bardzo, żeby przeistoczyć się w pozbawionego duszy potwora, która nie łaknie niczego innego prócz zemsty, a i ta nigdy nie miała przynieść mu ukojenia? Wbrew wszystkiemu w co chciałam wierzyć, w moich słowach nie było przesady.

Czułam, że zaczynam tracić siebie. Już teraz byłam jedynie cieniem dziewczyny, która kiedyś miała wszystko – kochającą rodzinę i Jacoba, który w ostatnim czasie stał się dla mnie kimś więcej niż przyjacielem, nawet więcej niż bratem, którym był dla mnie do tej pory. Między nami zaczynało się coś dziać, ale to wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Jacob odszedł, podobnie jak tamta Renesmee Cullen – zostały jedynie zamazane wspomnienia, ale i te zdawały się mi umykać; czułam, że je tracę, a kiedy całkiem wypuszczę je z rąk, wtedy stanie się coś strasznego. Nie wiedziałam co, ale byłam przekonana, że to będzie koniec wszystkiego. Koniec mnie – bo w jakimś stopniu wciąż byłam.

Zapragnęłam roześmiać się bez wesołości, co jedynie potwierdzało mój kiepski stan psychiczny. Być i nie być jednocześnie. Czuć i nie czuć niczego. Miałam wrażenie, że składam się wyłącznie ze sprzeczności albo że sama jestem jedną, wielką sprzecznością. Tym właśnie byłam: sprzecznością, której nawet nie można było określić już mianem żywej istoty. Nie byłam ani wampirem, ani człowiekiem; nie byłam nawet już czymś pomiędzy tych dwóch stanów, nie byłam hybrydą. Byłam po prostu sprzecznością, otoczoną przez ból i najgorsze z istniejących emocji, które powoli zabijały mnie od środka, odbierając wszystko to, co w jakimkolwiek stopniu upodabniało mnie do dziewczyny, którą byłam. Czułam się tak, jakbym traciła duszę albo człowieczeństwo, nawet jeśli sceptycznie nastawiona do wiary w Boga, podzielałam wątpliwości taty o to, czy coś takiego faktycznie znajduje się w posiadaniu wampirów.

Najgorsze jednak było w tym wszystkim to, że zdradzałam tych na których najbardziej mi zależało. Pozwalałam, żeby nienawiść i pragnienie zemsty przysłoniły wszystko, chociaż nikt z mojej rodziny nie postąpiłby w ten sposób. Wystarczyło, że pomyślałam o dziadku, który miał w sobie tyle ciepła i współczucia dla każdego, nawet dla największego wroga, że będąc na moim miejscu nigdy nie podjąłby takiej decyzji, jaką ja powzięłam. Nagle po prostu poczułam się jak zdrajca, bo kierowanie się tak okrutnymi emocjami i instynktem wydało mi się czymś absolutnie sprzecznym z przekonaniami, które wpoili mi bliscy. Dlaczego właściwie polowałam na zwierzęta, żeby oszczędzać ludzi, skoro nie byłam w stanie okazać chociaż odrobiny zrozumienia istocie, której los mi powierzono. „Ja po prostu tam byłem" – powiedział mi wtedy Sean. Był tam, jedynie tyle wiedziałam, a jednak bez zastanowienia pozwoliłam, żeby stracił życie. Nawet jeśli nie mogłam nic zrobić, nawet nie zaprotestowałam – po prostu odeszłam, życząc mu jak najgorzej.

Brał udział w rzezi na moich bliskich. Ale czy w takim razie zasłużył na to, żeby umrzeć? Rozdarte na kawałki serce podpowiada, że tak, chociaż śmierć i tak jest łaską; z kolei zdrowy rozsądek i sumienie – że tak naprawdę jestem równie wielkim potworem co on.

Drzwi mojej komnaty dostrzegłam dosłownie w ostatnim momencie i były dla mnie niczym wybawienie. Kiedy nacisnęłam klamkę i wpadłam do środka, byłam już na krawędzi wiszącego nade mną od momentu przebudzenia kryzysu. Ledwo widziałam na oczy od gromadzących mi się pod powiekami łez, ledwo zaś zamknęłam za sobą drzwi i pogrążyłam się w mroku znajomego mi już pomieszczenia, rozpłakałam się na całego, dając upust wszystkim emocjom, które zdążyły się we mnie nagromadzić od momentu, kiedy dotarł do mnie powód wezwania przez Aro.

Rzuciłam się na ogromne łoże z baldachimem i zakryłam głowę poduszką, wydając z siebie stłumiony przez pościel, makabryczny wrzask. Krzyczałam i krzyczałam, tak długo aż w końcu zdarłam sobie już i tak obolałe gardło; zaczęłam kaszleć, krztusząc się łzami i marząc o tym, żeby podobnie jak Sean za sprawą daru Aleca, po prostu przestać odczuwać cokolwiek odczuwać. Niestety, zdążyłam się już brutalnie przekonać o tym, że marzenia – nawet te najbardziej nieegoistyczne – nigdy się nie spełniają. Gdyby było inaczej, nie byłoby mnie tutaj.

Nie byłam pewna, jak dużo czasu minęło, zanim się uspokoiłam. Wkrótce krzyk przeszedł w szloch, a później i na ten zabrakło mi siły, więc po prostu cichutko łkałam, póki nie straciłam przytomności ze zmęczenia. Miałam pojęci, że musiałam być słyszana w całym zamku, bo wampiry dysponowały zdecydowanie czulszym od ludzi słuchem, a jednak nikt nie przyszedł, żeby przekonać się co się wydarzyło albo mnie uciszyć. Nie przyszedł, a ja nawet na to nie liczyłam i nie nasłuchiwałam kroków – ci, których pragnęłam zobaczyć, już nigdy nie mieli się ze mną spotkać i mnie pocieszyć.

Kiedy się ocknęłam, łzy zdążyły już obeschnąć i jedynym dowodem mojej histerii, był silny ból głowy, który uniemożliwił mi dalszy sen. Nie pamiętałam, czy coś mi się śniło, ale to było dobre; nie byłam gotowa na to, żeby kolejny raz błądzić bez celu po lesie i ostatecznie przekonać się, że cel moich poszukiwań już nie istnieje. Czułam się wymęczona i słaba, a jednak jednocześnie byłam nieznośnie przytomna i za nic nie byłam w stanie ponownie zapaść się w pustkę. Chciałam zniknąć i zatracić się w otępieniu, które czasami paraliżowały wszystkie moje zmysły i sprawiało, że mogłam godzinami leżeć ze wzrokiem utkwionym w rozciągniętym nad moją głową baldachimie, bez myślenia o czymkolwiek, ale nagle okazało się, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak to się robi. Pojawienie się i śmierć Seana zmieniły wszystko – jakimś cudem rozbiły otoczkę, którą zdążyłam się otoczyć, ponownie zostając narażoną na ból i brutalną rzeczywistość otaczającego mnie świata.

Byłam na granicy przebudzeniu, ale nie chciałam się budzić. Przebudzenie oznaczało nieustające cierpienie i wieczność wypełnioną wyłącznie wspomnieniami oraz poczuciem opuszczenia.

Podniosłam się z trudem, czując jak kręci mi się w głowie. Zamrugałam kilkukrotnie, po czym otarłam oczy skrajem czarnej peleryny, którą wciąż miałam na sobie. Spróbowałam odchrząknąć, ale gardło miałam tak wysuszone, że momentalnie się skrzywiłam i dałam sobie spokój. Głód był czymś do czego zdążyłam już przywyknąć i nie miałam ochoty gdziekolwiek się ruszać, żeby go zaspokoić.

Usiadłam na skraju łóżka, wpatrując się w pustkę. Wbrew wszystkiemu, co mogło wydawać się Renacie, kiedy wołając mnie do Sali Tronowej rozejrzała się po komnacie, miejsce to w jakimś stopniu stało się moim azylem. Nikt tutaj nie przychodził, a i ja nie zamierzałam kogokolwiek tutaj zapraszać, dlatego miałam poczucie, że komnata należy wyłącznie do mnie. Zimne barwy, przede wszystkim czerń i lodowaty błękit, dawały przynajmniej pozorne uczucie ukojenia i nie kojarzyły mi się z niczym, co mogłoby zmusić mnie do zagłębienia się we wspomnienia. Nikt z moich najbliższych nigdy nie znalazł się w tym miejscu, nie było tutaj też żadnej rzeczy, która przypominałaby mi o Cullenach; to zapewniało mi poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak i cały zamek – a przynajmniej te jego części, które czasami odwiedzałam.

Zawsze szerokim łukiem omijałam nowoczesne lobby, gdzie dominowały barwy czerwieni i złota. Te same barwy królowały kiedyś w mojej komnacie, kiedy pierwszy raz przekroczyłam jej próg. W połączeniu z eleganckimi meblami z wiśniowego drewna, pokój wydawał się przytulny i ciepły – zupełnie nie pasował do tego miejsca – a jednak kiedy się w nim znalazłam, nagle wpadłam w jakiś amok. Jak przez mgłę pamiętałam, że dosłownie wywróciłam wszystko do góry nogami, chcąc pozbyć się drażniących mnie barw – zwłaszcza złota, które momentalnie kojarzyło mi się z nietypowym kolorem oczu moich bliskich. Jane, która wówczas została wyznaczona na moją przewodniczkę, była co najmniej oszołomiona i po prostu wycofała się pośpiesznie, postanawiając nie mieszać się do tego, co wyprawiałam. Dopiero kiedy już nie miałam sił nawet podnieść ręki, przyszedł do mnie któryś ze strażników i oznajmił mi, że Aro jest gotów dostosować pokój do moich potrzeb, jeśli tylko powiem, czego oczekuję. Było mi wszystko jedno gdzie będę sypiać, byleby więcej nie musieć oglądać złota.

Kiedy teraz o tym myślałam, dochodziłam do wniosku, że nie ma niczego dziwnego w tym, że mieszkańcy zamku zachowują się, jakbym była powietrzem. O czymkolwiek zapewniał mnie Aro, jak i tak wiedziałam, że nikt nie przepadał za moją rodziną i już samo pokrewieństwo skreśla mnie, jako osobę z którą ktokolwiek byłby chętny nawiązać ewentualny kontakt. Jeśli dodać do tego fakt, że wszyscy musieli uważać mnie za niezrównoważoną psychicznie, nie miałam co liczyć na cokolwiek więcej, prócz wiecznej samotności.

Tak naprawdę nic nie trzymało mnie w Volterze, ale gdzie mogłabym pójść? Gdybym stąd odeszła, wtedy naprawdę byłabym samotna, a tego zdecydowanie bym nie zniosła. Oczywiście nie musiałam się martwić pieniędzmi, bo dysponowałam kontem z całkiem pokaźną sumką, poza tym teraz miałam do dyspozycji cały majątek mojej rodziny, ale nie zamierzałam nawet myśleć o pieniądzach. Mogłam wrócić do Forks albo wyprowadzić się gdzieś, gdzie nikt nie zna mnie ani mojej rodziny, ale nie widziałam najmniejszego sensu w kupieniu własnego domu. Mogłam pójść do szkoły albo zawyżyć swój wiek i spróbować dostać się na studia, ale i do tego nie miałam żadnej motywacji. Po co się wysilać, skoro tak naprawdę nie miałam dokąd wracać.

Byli jeszcze Denalczycy, nasi kuzyni, którzy zamieszkiwali na Alasce. Zastanawiałam się, czy Tanya i pozostali wiedzą już o tym, co się stało. Podejrzewałam, że tak – wieści wśród nieśmiertelnych rozchodziły się błyskawicznie, tym bardzie, że ze względu na dietę i konfrontację z Volturi sprzed dziesięciu lat, moja rodzina była doskonale znana w różnych zakamarkach świata. Nie miałam wątpliwości, że Denalczycy o wszystkim wiedzieli, ale chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że gdybym tylko poprosiła, cały klan przygarnąłby mnie do siebie i otoczył opieką, ale nawet nie brałam takiej możliwości pod uwagę. Nie chciałam współczujących spojrzeń i troski, która jedynie jeszcze dobitniej przypominałaby mi o wszystkim, co straciłam. Jeśli tylko taką alternatywę miałam, zdecydowanie bardziej wolałam zostać w Volterze, chociaż i tutaj czułam się obco.

Z drugiej strony, chyba już dawno powinnam była przywyknąć do bycia obcą. Już jako pół-wampir byłam istotą, która nie powinna mieć prawa istnień. Nigdy w pełni nie należałam ani do wampirów, ani do ludzi. Miała bijące serce, a w moich żyłach krążyła krew, ale jednocześnie dysponowałam szybkością i siłą o której zwyczajny śmiertelnik mógł jedynie poważyć. Mogłam stać się jednocześnie ofiarą, jak i drapieżcą, a jakby tego było mało, nie znałam nikogo innego, kto byłby taki jak ja. Co prawda pocieszający był fakt, że gdzieś tam istnieli inni – chociażby Nahuel, który uratował mi życie, kiedy samym swoim istnieniem przekonał Volturi, że tacy jak my nie stanowią zagrożenia i wcale tak bardzo nie różnią się od pełnych wampirów – ale co mi z tego było, skoro przez całe swoje życie nie spotkałam nikogo, kto by mnie przypominał?

Na każdym kroku czułam, że jestem inna. Jednocześnie śmiertelna i nieśmiertelna, nigdy nie miałam w pełni odnaleźć się w świecie ludzi. Również w rodzinie bliscy obserwowali mój rozwój i każde nietypowe dla wieku osiągnięcie, zachwycając się nim i podkreślając moją niezwykłość. Dla przykładu Carlisle prowadził swoje badania, mierząc mnie, ważąc i obserwując każdy kolejny etap mojego przyśpieszonego rozwoju, jeszcze na długo po tym, jak skończyłam siedem lat i ostatecznie przestałam starzeć, osiągając stan w którym miałam pozostać aż po kres swojej wieczności. Jak ostatecznie stwierdził, byłam przedstawicielką na tyle ciekawego gatunku, że moje ciało osiągało dojrzałość i zatrzymywało się w momencie, kiedy dysponowałam największą siłą i zwinnością – no i kiedy również moja uroda najbardziej porażała.

Nigdy nie byłam pyszna, ale nie mogłam zaprzeczyć, że naprawdę jestem ładna. Miałam smukłą sylwetkę, idealną w każdym calu – płaski brzuch, wąska talia i dobrze prezentujące się nogi. Nie byłam ani za wysoka, ani za niska, poza tym zawsze uwielbiałam odcień swojej skóry. Miałam jasną karnację, bez ani jednej skazy, a na policzkach zawsze kwitły mi rumieńce, nawet kiedy nie czułam się zawstydzona. Rysy twarzy odziedziczyłam po tacie, podobnie jak miedziany odzień włosów; jeśli chodziło o sięgające aż do pasa loki – to była akurat zasługa dziadka Charliego, z czego zresztą zawsze był bardzo dumny. Nawet teraz byłam w stanie cieszyć się z tego, że nigdy nie pozwoliłam sobie włosów obciąć, nawet jeśli czasami doprowadzały mnie do szału, elektryzując się i stercząc na wszystkie możliwe strony.

Teraz w najmniejszym stopniu nie dbałam o wygląd, ale mimo wszystko uwielbiałam się czesać. Miałam w komnacie niewielką toaletkę z nieproporcjonalnie dużym lustrem, gdzie uwielbiała przysiadać i po prostu szczotkować włosy. To pozwalało mi się wyciszyć, poza tym wtedy łatwiej było nie myśleć. Mogłam po prostu się odprężyć i zająć czymś ręce, dzięki czemu przynajmniej przez kilka minut czułam się absolutnie dobrze, nieprzytłoczona jakimikolwiek problemami.

Z pewnym trudem stanęłam na nogi i podeszłam do okna, ostatecznie wracając do znajomej pozycji na parapecie, w której o świcie znalazła mnie Renata. Widok z okna miałam wyryty w pamięci z taką dokładnością, że nawet gdybym zamknęła oczy, byłabym w stanie przywołać go w pamięci i właściwie nie zauważyłabym różnicy. Widok z okna wychodził na wschód, wprost na zamkowe ogrody, które zdążyłam pokochać i w których lubiłam czasami zaszyć się z książką z ogromnej, zamkowej biblioteki. W ostatnim czasie preferowałam głównie poezję.

Obserwowałam rozciągnięte poniżej zielone trawy i liczne owocowe drzewa oraz krzaki róż. Czułam mieszankę słodkich zapachów nawet tutaj i przez moment przyszło mi do głowy, że mogłabym wyjść na zewnątrz, żeby trochę pooddychać świeżym powietrzem, ale zanim zdążyłam podjąć jakąkolwiek decyzję, coś innego przykuło moją uwagę.

Pierwsza w oczy rzuciła mi się wampirzyca. Ciemnowłosa, wysoka i seksowna szła szybkim krokiem, kryjąc się w cieniach drzew i prowadząc grupkę rozglądających się z ekscytacją dookoła ludzi. Razem było ich co najwyżej trzydziestu, zarówno dzieci, jak i młodzież oraz starsi ludzie – to nie miało żadnego znaczenia. Wszyscy wyglądali na zaciekawionych i niczym cienie podążali za wampirzycą, która chyba coś mówiła, ale byłam zdecydowanie zbyt daleko, żeby móc rozróżnić słowa. Zresztą i tak nie znałam włoskiego; rozumiałam jedynie pojedyncze słowa, a odzywałam się zdecydowanie zbyt rzadko, żeby mieć z tego powodu jakiekolwiek poważniejsze problemy.

Wampirza przewodniczka stanęła w taki sposób, że mogłam się jej dokładniej przyjrzeć. Ciemne włosy miała spięte w wysoki kucyk, na sobie zaś miała czerwoną, idealnie przylegającą do jej szczupłego ciała sukienkę. Wysokie szpilki dodawały jej kilka centymetrów i poruszała się w nich z taką pewnością się, jakby urodziła się na wysokich obcasach. Kiedy lekko uniosła głowę, dostrzegłam nietypowy kolor jej oczu – były fioletowe – i zrozumiałam, że właśnie jestem świadkiem powrotu Heidi.

Natychmiast zerwałam się na równe nogi. Wampirzyca pojawiała się regularnie, dokładne raz na dwa tygodnie, przyprowadzając wielkiej trójcy oraz wszystkim mieszkańcom zamku ofiary na „ucztę". Do tej pory nigdy nie natrafiłam na Heidi, zawsze pamiętając, żeby wystarczająco wcześnie wyrwać się z zamku i wrócić dopiero wieczorem, kiedy po posiłku nie było już ani śladu, ale dzisiaj zupełnie wyleciało mi to z głowy. Teraz w pośpiechu wypadłam z komnaty, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi i popędziłam na złamanie karku, kierując się w stronę głównego wyjścia z siedziby, gdzie miałam nie ryzykować natknięcia się na Heidi i towarzyszących jej ludzi. Na moment zapomniałam o wszystkich dręczących mnie myślach, skupiając się jedynie na biegu i przeskakując na schodach po trzy stopnie na raz.

Zanim dotarłam na parter, zdążyłam zorientować się, że wszyscy – łącznie z niczego nieświadomymi ludźmi – zdążyli już zebrać się w Sali Tronowej. Skrzywiłam się, bo jakoś nie pomyślałam, że wybierając główne wyjście, znajdę się tak niebezpiecznie miejsca rzezi – myślałam jedynie o tym, żeby wybrać jak najkrótszą drogę i jak najszybciej znaleźć się gdzieś na zewnątrz. Teraz już nie miałam już innego wyjścia, jak po prostu wziąć się w garść i nie myśląc o tym, co działo się w pomieszczeniu kilka metrów dalej, szybko ruszyć w stronę drzwi.

I właśnie wtedy to poczułam. Znajoma słodycz, która podrażniła moje obolałe gardło, wzniecając w nim pożar i sprawiając mi dyskomfort. Przełknęłam z trudem ślinę, ale to nie pomogło, wręcz wydając się podsycać pragnienie i przyprawiając mnie o zawroty głowy. Czułam pieczenie, ale prawie nie byłam go świadoma, wciąż skupiona na słodkim zapachu czegoś, co doskonale znałam jeszcze z okresu dzieciństwa – czegoś, co dostawałam do picia jako mała dziewczynka w metalowym kubku, którego nie byłam w stanie przegryźć – oraz na dziesiątkach miarowych uderzeń pulsu należącego do sprowadzonych do zamku ludzi. Zaczęłam ciężko oddychać, raz po raz wdychając przesycone słodyczą powietrze i nie mogąc zmusić się do tego, żeby ruszyć się z miejsca i jak najszybciej znaleźć się w końcu na zewnątrz.

Zacisnęłam dłonie w pięści, absolutnie nieświadomie. Serce waliło mi jak oszalałe, kiedy właściwie nie mając kontroli nad własnym ciałem, ruszyłam szybkim krokiem w stronę Sali Tronowej, gdzie wkrótce miało rozpętać się piekło. Wiedziałam, że nie powinnam tego robić i naprawdę chciałam się zatrzymać, ale nie miałam w sobie dość motywacji, żeby się na to zdobyć. Po prostu szłam, coraz szybciej i szybciej, a ostatnie metry pokonałam już niemal biegiem, dopadając do mosiężnych drzwi. Tym razem sama musiałam je otworzyć, bo nie stał przed nimi żaden strażnik – wszyscy najprawdopodobniej znajdowali się w środku.

Wciąż krzycząc w myślach i zadając sobie samej pytanie, co właściwie zamierzam zrobić, wślizgnęłam się do Sali Tronowej. Nikt prawie nie zauważył mojego wejścia, tak wielkie zamieszanie robili znajdujący się w pomieszczeniu ludzie. Niektórzy rozglądali się niespokojnie, być może coś przeczuwając, ale znamienita większość zachowywała się jak na turystów przystało – robili zdjęcia, ciekawsko obserwowali pozostałych zgromadzonych i wymieniali się między sobą uwagami w różnych, obcych mi językach. O tak, Heidi musiała gromadzić przyszłe ofiary dosłownie z całego świata.

Aro, Kajusz i Marek tym razem nie siedzieli na swoich tronach, czając się gdzieś w cieniu, wraz z pozostałymi. Domyśliłam się, że na razie próbują ukryć przed spojrzeniami przyszłych ofiar swoje upiorne, czerwono-krwiste tęczówki, żeby nie wywołać paniki. Wampiry były drapieżcami z natury i wiedziałam dopiero przygotowują się, zanim jak jeden mąż zaatakują, rozpoczynając polowanie. Na samą myśl o tym przeszedł mnie dreszcz, co troszeczkę mnie otrzeźwiło, ale nie na tyle, żebym jednak zdecydowała się ruszyć z miejsca i po prostu uciec.

To Kajusz pierwszy mnie zauważył. Uniósł brwi i musnął dłonią ramię Aro, prawdopodobnie przekazując mu jakąś myśl. Wampir momentalnie obejrzał się w moją stronę i zanim się obejrzałam, już stał tuż przy mnie, przypatrując mi się z zainteresowaniem.

– Jak sama widzisz, to nie najlepszy moment, jeśli chciałaś ze mną porozmawiać, moja mała – powiedział, zupełnie niepotrzebnie wskazując ruchem głowy na zgromadzone towarzystwo.

Znów z trudem przełknęłam ślinę, próbując zmusić się do tego, żeby powiedzieć coś sensownego. W końcu udało mi się odchrząknąć, ale i tak nie byłam w stanie sklecić brzmiącego przynajmniej w przyzwoity sposób składnego zdania.

– Ja... – zająknęłam się, czując się bardzo nieswojo pod pełnym zaciekawienia spojrzeniem wampira. Przechylił lekko głowę, jakby spojrzenie na mnie pod innym kątem miało być w stanie pozwolić mu odgadnąć, czego właściwie chciałam. – Ja tylko...

Nieprzywykły do czekania albo proszenia o przyzwolenie, ujął mnie za rękę, a na jego twarzy pojawił się odrobinę niepokojący uśmiech. Wyczytawszy z moich myśli coś, czego nie rozumiałam, a co musiało go usatysfakcjonować, bez ostrzeżenia położył mi obie ręce na ramionach i stanowczo popchnął mnie w stronę swoich braci.

– Ależ przecież nie masz się czego obawiać – odezwał się niemal pogodnym tonem, wyraźnie czymś rozentuzjazmowanym. – To zrozumiałe, że będąc przez tyle lat pod opieką Carlisle'a – ciągnął, a ja zesztywniałam cała, kiedy wypowiedział na głos imię doktora – możesz mieć pewne obiekcje przed tym, co tutaj się dzieje, ale przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że to jak najbardziej naturalna rzecz dla takich jak my. Myślę, moja droga, że powinnaś się pożywić. Zobaczysz, że wtedy momentalnie poczujesz się lepiej – obiecał mi, a ja w końcu zrozumiałam do czego zmierzał oraz czego sama nieświadomie pragnęłam.

Powinnam była zaprotestować – chciałam zaprotestować – ale nie byłam w stanie się na to zdobyć. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, chcąc przynajmniej spróbować wyrzucić z siebie jakiekolwiek słowa, zapach krwi ponownie podrażnił moje gardło i płuca, w efekcie czego wyrwał mi się cichy jęk. Aro ponownie się uśmiechnął, trochę jak naukowiec, który właśnie przeprowadza bardzo ciekawe doświadczenie, którego wyniki jak najbardziej odpowiadają jego oczekiwaniom.

– Słuchajcie, moi mili – zwrócił się do tych członków straży, którzy stali najbliżej, chociaż nie miałam wątpliwości, że usłyszały go wszystkie wampiry w sali. Jednocześnie mówił na tyle cicho, żeby obecni ludzie nie zauważyli niczego podejrzanego. – Jeśli pozwolicie, odrobinę zmienimy dzisiaj plany, jeśli chodzi dzisiejszą ucztę. Jako że gościom należy się odrobinę szacunku i dodatkowe przywileje, pozwolę sobie poprosić naszą drogą Renesmee, żeby rozpoczęła polowanie – oświadczył, a pode mną omal nie ugięły się kolana; upadłabym, gdyby mnie nie trzymał.

– Słucham? – wychrypiałam, a przynajmniej miałam taki zamiar, bo z moich ust wyrwał się jedynie jakiś nieartykułowany jęk, którego sama nie byłam w stanie zinterpretować.

Aro zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Podobnie jak pozostali, patrzył na mnie wyczekująco; wampiry były głodne i nie miałam wątpliwości, że zwłoka jedynie je drażni.

Ale czego oni ode mnie oczekiwali? Owszem, zapach krwi mnie zniewalał, bo byłam spragniona, a długotrwały płacz i wszystkie te emocje dodatkowo mnie wykończyły, ale na litość Boską, ja przecież nie chciałam... A może jednak chciałam? Urwałam myśl w połowie, uświadamiając sobie, że faktycznie oszukuję samą siebie. Przecież doskonale zdawałam sobie sprawę tego, że w tym momencie nie pragnę zwierzęcej krwi, ale właśnie tej obecnej tutaj, która wypełniała żyły wszystkich zgromadzonych tutaj ludzi. Pragnęłam zaatakować i poddawszy się instynktowi, całkowicie się zatracić i w końcu wyładować jakoś emocje. Chciałam poczuć znajome upojenie, związane z wypiciem krwi – prawdziwej krwi, a nie tego świństwa, które mogłam uzyskać podczas polowań na leśną faunę. Bo i bez zapewnień Ara wierzyłam, że dzięki temu poczuję się lepiej.

Przestałam błędnym wzrokiem rozglądać się dookoła i szukać właściwych słów na wyrażenie odmowy. Wyprostowałam się, odrzucając włosy na plecy, po czym rozejrzałam się dookoła, lustrując wzrokiem obecnych przede mną ludzi. Pośpiesznie lustrowałam kolejne twarze, głęboko wciągając powietrze do płuc, aż w końcu zatrzymałam wzrok na młodym, nie wyróżniającym się niczym szczególnym od amerykańskich nastolatków chłopaku. Miał może piętnaście lat, kasztanowe włosy i uśmiechał się w sposób, który, o dziwo, zaczął mnie drażnić. Zapragnęłam zrobić coś, żeby zetrzeć mu go z ust i uświadomić, że jest naprawdę głupi, skoro uwierzył, że bierze udział w zwyczajnej wycieczce.

– Mogę wybierać? – zapytałam szeptem, zwracając się do Aro, chociaż wciąż wpatrywałam się w ciemnowłosego chłopaka.

– Ależ oczywiście – zapewnił i nie miałam wątpliwości, że uśmiecha się w ten swój charakterystyczny, odrobinę niepokojący sposób. – Możesz czuć się najzupełniej swobodnie.

Nie potrzebowałam więcej zapewnień. Po chwili już nie myślałam ani nie widziałam niczego, prócz pulsującej żyły na gardle nastolatka. Nie byłam pewna, w którym momencie ruszyłam się z miejsca – to stało się nagle, kiedy po prostu przestałam rozważać to, czy robię dobrze i zaatakowałam. Wrzaski, powarkiwania i poruszenie, które natychmiast się wywiązało, dało mi do zrozumienia, że pozostali momentalnie poszli za moim przykładem, ale prawie nie zwracałam na to uwagi. W tym momencie liczyło się jedynie to, żeby dostać się do krwi.

Powaliłam swoją ofiarę na ziemię, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad tym, co właściwie się dzieje i co powinna w związku z tym zrobić. Oboje wylądowaliśmy na zimnej posadzce – ja na chłopaku, przyciskając go do ziemi. Spojrzał na mnie rozszerzonymi w geście niedowierzania, piwnymi oczami i coś w jego spojrzeniu sprawiło, że się zawahałam, ale jedynie na moment. Pośpiesznie zerwałam kontakt wzrokowy, po czym wgryzłam się w jego gardło z prędkością i precyzją atakującej kobry.

Chłopak krzyknął cicho, ale to nie miało znaczenia. Kiedy w ustach poczułam smak ludzkiej krwi, dosłownie mnie sparaliżowało. Słodycz wypełniła moje usta, przynosząc ulgę obolałemu gardłu i powoli rozchodząc się po całym moim ciele. Czułam przyjemne ciepło i pulsowanie spijanej krwi, a z każdym kolejnym łykiem krew docierała do niemal każdej komórki mojego ciała, dodając mi siły. Sądziłam, że pamiętam jak to jest pić ludzką krew, ale nagle okazało się, że moja pamięć wcale nie jest taka doskonała – albo to osoka z butelki jest niczym w porównaniu z piciem prosto od żywego dawcy. Ta krew była ciepła, lepka i zniewalająca w swoim smaku – w żadnym stopniu nie podobna do tego, co dawali mi moi opiekunowie, kiedy jeszcze byłam zbyt mała, żeby samodzielnie polować.

I nagle poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Sama myśl o rodzinie sprawiła, że zamarłam bez ruchu, po czym – działając trochę jak pozbawiony wolnej woli automat – w pośpiechu odsunęłam się od mojej ofiary. Krew spływała po szyi chłopaka; jego głowa była lekko odchylona, ciało zaś całkowicie bezwładne i nieruchome w moich ramionach. Oczy miał otwarte i utkwione w jakimś punkcie w przestrzeni. Jego wzrok był pusty, niewidoczny – po prostu martwy.

Martwy...

– Nie... – szepnęłam roztrzęsionym głosem, czując jak zaczynają drżeć mi ramiona. Zaczęłam potrząsać głową, jakby to mogło w jakikolwiek sposób pomóc i zmienić rzeczywistość. Co ja zrobiłam...? – Nie! – powtórzyłam już głośniej, ale obojętnie jak długo powtarzałabym to w myślach albo na głos, to i tak nie miało już niczego zmienić.

Zerwałam się na równe nogi, niemal z obrzydzeniem odrzucając od siebie martwe ciało. Chłopak zaległ na posadzce z rozrzuconymi pod dziwnym kątem kończynami, nieruchomy i wyglądający jak porzucona, szmaciana lalka. Głowa ponownie opadła mu bezwładnie, tym razem w moim kierunku, jego upiorne spojrzenie zaś spoczęło wprost na mojej twarzy. Wyglądał trochę tak, jakby nawet teraz był w stanie mnie oskarżyć.

Poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku i chyba jedynie cudem nie zwymiotowałam całej przyjętej dopiero co krwi. Nie byłam w stanie się ruszyć, ale w końcu zmusiłam swoje otępiałe ciało do współpracy i wybiegłam z Sali Tronowej, nie oglądając się za siebie. Pochłonięci mordowani kolejnych ofiar Volturi nawet tego nie zauważyli, a może po prostu nie chcieli widzieć; dla nich byłam po prostu głupią dziewczyną, która przejęła dziwne nawyki swoich zmarłych bliskich.

Nie byłam pewna jak udało mi się znaleźć wyjście z twierdzy, ale po kilku minutach biegłam jedną z licznych brukowanych uliczek miasteczka. Popołudniowe słońce grzało moje plecy, tym intensywniejsze, że byłam ubrana na czarno. Poły peleryny powiewały za mną niczym skrzydła i czułam się trochę tak, jakbym leciała, chociaż nie mogłam rozwinąć zbyt wielkiej szybkości – musiałam pamiętać o tym, że miasto zamieszkują ludzie. Gdyby ktoś zobaczył, jak wykorzystuje wampirze zdolności, wtedy naprawdę miałabym poważne problemy.

Mijałam kolejne przecznice, skręcając na chybił trafił w kolejne uliczki i powoli zagłębiając się w labirynt stworzony z otaczających mnie wysokich, nachylonych do siebie budynków. Nie miałam pojęcia, gdzie zmierzam, ale wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać. Musiałam uciekać, chociaż to i tak nie miało żadnego sensu – przecież nie mogłam uciec od samej siebie, obojętnie jak bardzo tego w tym momencie pragnęłam. Ale wciąż byłam w stanie biec, dlatego przyśpieszyłam nieznacznie, chcąc poruszać się tak szybko, jak tylko było to zamieszkałym terenie możliwe.

Kolejny raz zbierało mi się na płacz, ale tym razem stanowczo spróbowałam powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy. Nie mogłam zamienić się w beksę, która rozkleja się za każdym razem, kiedy coś idzie nie tak. To, co się wydarzyło, było wyłącznie moją winą, więc zasłużyłam sobie na to, żeby teraz cierpieć. Płacz i możliwość uronienia chociaż kilku łez w tym przypadku wydawała się być przywilejem, który postanowiłam sobie w ramach kary odebrać.

Co mnie podkusiło?! Wciąż czułam, że mój żołądek się buntuje, ale próbowałam jakoś nad nim zapanować i biec dalej. Czułam się brudna, nieczysta, jakby wypita krew była jakąś obrzydliwą substancją, która teraz zżerała mnie od środka. Faktycznie było to palące poczucie winy i wstydu, najgorsze zaś było w tym wszystkim to, że sama nie potrafiłam sobie wyjaśnić, dlaczego to zrobiłam.

Zmieniałam się. Z każdym dniem coraz bardziej się zmieniłam, zaczynając upodabniać się do kogoś, kim nigdy wcześniej nie byłam. Przerażało mnie to, ale w żaden sposób nie byłam w stanie nad tym zapanować.

Pragnęłam wciąż śnić.

Pragnęłam, żeby ktoś w końcu pomógł mi się przebudzić.

Byłam sprzecznością.

Biegłam, aż całkiem zabrakło mi sił i musiałam się zatrzymać. Kolana ugięły się pode mną i opadłam na bruk, mocno zaciskając powieki i dysząc tak ciężko, jakbym właśnie przebiegła maraton, chociaż faktycznie po tak krótkim dystansie nie miałam prawa się zmęczyć. Czułam się okropnie, w głowie zaś miałam taki mętlik, że uporządkowanie myśli w jakikolwiek sensowny sposób wydało się nagle czymś absolutnie niemożliwym. Pragnęłam położyć się na tej uliczce i już nigdy więcej się nie podnieść.

Właśnie wtedy przez mieszaninę sprzecznych ze sobą emocji, myśli i poczucia winy wyczułam, że ktoś mnie obserwuje. W pierwszym odruchu zapragnęłam to zignorować, ale uczucie było tak natrętnie, że w końcu zrezygnowana uniosłam powieki i czujnie rozejrzałam się dookoła. Uliczka w której się znajdowałam była typowym ślepym zaułkiem, jakich było wiele w Volterze i jej podobnych miejscach. Miałam wrażenie, że miast specjalnie zostało zbudowane tak, żeby wampiry miały dostęp do licznych zacienionych miejsc, gdzie mogły skryć się przed promieniami słonecznymi nawet w samym środku dnia.

Być może dlatego zobaczyłam go dopiero po dłuższej chwili. Stał w najbardziej zacienionym kącie, nonszalancko opierając się o ścianę podniszczonego budynku. Skórę miał bladą i chociaż nie znajdował się w pełnym słońcu, zauważyłam, że i tak lekko połyskiwała. Krwiste oczy utkwione były we mnie, to co zaś w nich dostrzegłam sprawiło, że zapragnęłam jak najszybciej zniknąć.

To nie było po prostu pragnienie. To było pożądanie.

Pożądanie, które zamierzał zaspokoić.

Nieznajomy przekrzywił delikatnie głowę, po czym powoli się wyprostował. Jego wargi wykrzywił okrutny uśmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro