24. Oczy w mroku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Felix

Czasami miałem wrażenie, że otaczają mnie same świry. Oczywiście równie dobrze rozwiązanie mogło być po prostu takie, że to ze mną było coś nie tak, ale zdecydowanie łatwiej jest stwierdzić, że problem dotyczy pozostałych. Co zresztą miałem myśleć w sytuacji, kiedy wszyscy wydawali się zachowywać irracjonalnie, nawet Demetri z którym zwykle bez trudu się dogadywałem? Cieszyłem się co prawda, że nareszcie znalazł kogoś, komu oddał serce – i że była to Renesmee – ale mimo wszystko nie byłem zachwycony tym, że jednocześnie udzielały mu się nastroje dziewczyny, zwłaszcza te skrajne.

Sam nie byłem pewien, co takiego spotkało Hannę i Renesmee, kiedy wracały z zakupów. Pomijając, że temat wyboru sukienek, ubrań, czy czegoś tam jeszcze, co zachodziło o typowo babskie sprawy (Hannah za taki komentarz jak nic nazwałaby mnie szowinistą albo „typowym facetem"), absolutnie mnie nie obchodziły, ciężko było nie zainteresować się, kiedy zauważyłem, że obie dziewczyny są roztrzęsione. Renesmee od razu zamknęła się w swojej komnacie, nie racząc z którymkolwiek z nas porozmawiać i ostatecznie decydując się wpuścić dopiero Demetriego. Liczyłem na to, że przynajmniej tropiciel zachowa się w bardziej cywilizowany sposób i coś nam wyjaśni, ale ta dwójka chyba postanowiła zabarykadować się w pokoju Nessie, bo żadne z nich nie reagowało, kiedy wraz z Hanną próbowaliśmy pukać albo wypytywać się o to, czy wszystko jest w porządku. Ostatecznie pojawił się Demetri i spiętym tonem kazał nam spadać, ja zaś znałem go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy mówił poważnie.

Od Hanny wiedziałem jedynie tyle, że w mieście spotkały jakiegoś obcego wampira – i że on wydawał się znać Renesmee. Zaraz po tym pojawił się Kajusz i to było w istocie zastanawiające, z drugiej jedna strony, przecież oboje wiedzieliśmy, że cała trójca jest przewrażliwiona od momentu w którym pod ich nosem Heidi zaplanowała tak misterny plan pozbycia się Renesmee i Demetriego. Nie widziałem powodu, żeby po tym wszystkim przejmować się jakimś nomadą i to tylko dlatego, że rozpoznał Nessie. Wieści w naszym świecie rozchodziły się szybko, a o Cullenach było głośno, zwłaszcza po niedoszłej konfrontacji sprzed osiemnastu lat, kiedy prócz diety, dodatkowo rozsławiło ich to, że zdecydowali się nam przeciwstawić i wyszli z tego bez szwanku. Sama Renesmee musiała być nowinką, więc bardzo możliwe było, że kiedy dowiedziano się o tragedii, która ją spotkała i o tym, że dziewczyna trafiła do Volterry, któryś z dawnych znajomych jej dziadka postanowił z nią porozmawiać. W zasadzie było wiele możliwości i chociaż rozumiałem, że Renesmee mogła czuć się z tego powodu zagubiona, wciąż nie widziałem powodu dla którego wszyscy mieliby zachowywać się w tak irracjonalny sposób.

Kiedy powiedziałem o tym Hannie, odrobinę pobłażliwie podchodząc do całej sprawy, ta tylko spojrzała na mnie gniewnie. Martwiła się o przyjaciółkę, poza tym dziewczyny chyba miały to do siebie, że były wobec siebie irytująco solidarne, dlatego oczywiste było, że mała wiedźma potraktuje mnie z góry.

– Jak zwykle szorstki niczym papier ścierny, Felutku – stwierdziła Hannah i po prostu oddaliła się, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie ma sensu o czymkolwiek ze mną dyskutować.

Nie powiem, żeby takie traktowanie było mi całkowicie obojętne, ale jednocześnie nie zamierzałem za Hanną biegać i za cokolwiek ją przepraszać. Co więcej, kiedy zastanowiłem się nad jej zachowaniem, zacząłem się zastanawiać, czy na temat wydarzeń z placu powiedziała mi o wszystkim, ale zdecydowałem się nie zadawać jej tego pytania. Gdybym zdradził, że mam jakiekolwiek wątpliwości, jeśli chodzi o jej szczerość, wtedy jak nic rzuciłaby mi się do gardła – dosłownie i w przenośni. Jasne, ze swoją siłą miałem bez trudu powstrzymać ją przed zrobieniem głupstwa, ale i tak lepiej było zaoszczędzić sobie rękoczynów; jedna śmierć w straży rocznie najzupełniej wystarczyła, a Aro już i tak nie był zachwycony tym, że bez większego wahania zdecydowałem się rozczłonkować Heidi.

Nie miałem co ze sobą zrobić, ale jednocześnie byłem zbyt dumny, żeby pójść za Hanną i spróbować się z nią dogadywać. To zabawne, ale w którymś momencie wraz z Demetrim oddaliliśmy się od innych strażników, chociaż sam nie byłem pewien, kiedy właściwie to się stało. Teraz przede wszystkim trzymałem się właśnie z Renesmee, Hanną i Demetrim, a to okazało się dość problematyczne, kiedy cała trójka zdecydowała się mnie zignorować.

Westchnąłem zrezygnowany i z braku lepszych pomysłów, ruszyłem korytarzem przed siebie. Nie miałem konkretnego celu, dlatego z dwojga złego mogłem równie dobrze zacząć błądzić po twierdzy, cały czas dążąc przed siebie i skręcając jedynie wtedy, kiedy to będzie konieczne. Nie byłem pewien, jaki to ma właściwie sens, ale przynajmniej miałem okazję się czymś zająć, nawet jeśli była to dość prymitywna forma rozrywki.

Chelsea nagle wyłoniła się zza zakrętu. Kiedy mnie dostrzegła, zawahała się i przez moment wyglądała tak, jakby miała zamiar zawrócić i pójść inną drogą, ale ostatecznie postanowiła wziąć się garść. Chociaż żadne z nas – zwłaszcza ja – nie miało już do niej żalu za to, co stało się kilka tygodni temu, dziewczyna i tak wydawała się czuć przy nas nieswojo. Omijała zwłaszcza Demetriego i Renesmee, którzy mimo wszystko wydawali się traktować ją chłodno, nawet jeśli to poniekąd jej pomocy oboje zawdzięczali życie.

– Cześć, Felixie – wymamrotała Chelsea. Gdyby nie to, że była taka przygnębiona, pewnie nawet uśmiechnąłbym się, rozbawiony tym, że ktokolwiek się mnie obawia.

– Daj spokój, Chelsea – powiedziałem, postanawiając nie bawić się w zbędne powitania i uprzejmości. Uniosła brwi i spojrzała na mnie pytająco. – Przecież wiesz, że ja nie mam nic do ciebie. Przestań się zadręczać, piękna – doradziłem jej, mrugając nań porozumiewawczo.

Zagryzła dolna wargę i w roztargnieniu zaczęła nawijać na palec pasemku kasztanowych włosów. Wydawała się zdenerwowana i przybita, a ja zacząłem powoli pojmować, że to nie tylko mój widok wprawił ją w taki stan.

– Łatwo ci powiedzieć – stwierdziła chmurnie. – Nie ty musisz pokutować za to, że Heidi jest martwa – stwierdziła z nutką goryczy.

– Pokutować? – powtórzyłem, nie do końca rozumiejąc, co takiego miała w tym momencie na myśli. – Hej, stało się coś o czym nie wiem?

Chelsea westchnęła i wzniosła rubinowe oczy ku niebu. Jej tęczówki i tak nie były już tak soczyście czerwone, podobnie zresztą jak moje, bo od ostatniego polowania minęło sporo czasu. Bez Heidi każdy musiał działać na własną rękę, a Aro z braku lepszych pomysłów częściowo zawiesił zakaz polowania w mieście. Warunek był taki, że mieliśmy być ostrożni, a i tak większość z nas wolała poświęcić trochę czasu i dostać się do sąsiednich miast, żeby przypadkiem nie ryzykować, że czymkolwiek braciom Volturi podpadniemy. Kiedy służyło się w straży już tyle wieków, pewnych zasad moralnych po prostu nie dało się wyzbyć, a unikanie zabójstw w Volterze było jedną z tych reguł, których złamanie wciąż wydawało się równać poważnym problemom, jeśli nie wręcz nieuniknionej śmierci.

– Dopiero co rozmawiałam z Aro i Kajuszem – wyjaśniła Chelsea. Uświadomiłem sobie, że w istocie kierowała się w stronę przeciwną do Sali Tronowej. Ani słowem nie wspomniała o Marku, ale jego obecność była najmniej istotna, bo nawet jeśli jak zwykle towarzyszył swoim braciom, przez swój charakter i ciągłe milczenie, pozostawał praktycznie niezauważalny. – W zasadzie to Aro próbował udawać, że mam jakikolwiek wybór, ale Kajusz już jasno dał mi do zrozumienia, że mam przejąć na siebie obowiązki Heidi. Z tym, że mnie naprawdę nie uśmiecha się ciągłe jeżdżenie po świecie i werbowanie ludzi. Nie zamierzam ubierać się jak dziwka i próbować omamić naiwnych turystów, byleby sami zdecydowali się posłużyć nam za obiad – jęknęła i zaraz rozejrzała się nerwowo, żeby upewnić się, że jesteśmy sami.

No tak, mogłem spodziewać się tego, że prędzej czy później może do tego dojść, ale jakoś nie myślałem o tym, że Heidi w tak łatwy sposób mogłaby zostać zastąpiona. Wampirzyca – mimo podłego charakteru i sadystycznych skłonności – mimo wszystko wydawała się stworzona do tego, żeby służyć jako wabik na ludzi. To dzięki niezwykłym zdolnościom, samym tylko wyglądem była w stanie wzbudzić ich zaufanie i skłonić do podążania za nią i szczerze wątpiłem, żeby nawet ze swoją urodą Chelsea była w stanie osiągnąć podobne efekty. Co prawda wciąż pozostawały jej zdolności manipulowania więziami międzyludzkimi, ale to nie było to samo, poza tym dziewczyna nie wydawała się być do swojego nowego zajęcia pozytywnie nastawiona.

– Czyli Kajusz jest w podłym nastroju... – mruknąłem, chociaż to nie było niczym nowym, bo wampir zwykle zachowywał się tak, jakby konieczność funkcjonowania w społeczeństwie zdecydowanie go przerastała.

– Mało powiedziane. – Chelsea wciąż była przygnębiona, ale przynajmniej po raz pierwszy zdecydowała się na cień uśmiechu. – Nie chcę nic mówić, ale radziłabym ci ostrzec Hannę. Co prawda ostatecznie to mnie wysyłają na misję, ale słyszałam, że Kajusz kłócił się z Aro o to, żeby i ją wziął pod uwagę. Aro się nie zgodził, ale wygląda mi na to, że ktoś tutaj chce się twojej przyjaciółki przynajmniej tymczasowo pozbyć – powiedziała i oddaliła się szybko, usprawiedliwiając się tym, że musi przygotować się do wyjazdu.

Odprowadziłem ją wzrokiem, póki nie zniknęła mi z oczu, wchodząc w najbliższy zakręt. Jeszcze kiedy zostałem sam, potrzebowałem dłuższej chwili, żeby zebrać myśli i w pełni zrozumieć to, co Chelsea właśnie mi powiedziała. Chociaż nadal twierdziłem, że Kajusz po prostu jest po swojemu dziwny i aspołeczny, mimo wszystko zaniepokoiła mnie myśl o tym, że mógłby mieć cokolwiek do obecności Hannah. Przecież nie miał żadnych powodów, żeby traktować ją jako przeszkodę, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Wciąż się nad tym zastanawiając, dalej ruszyłem przed siebie. W zasadzie nie byłem pewien, co zamierzam zrobić, ale dla pewności zawsze mogłem porozmawiać z Aro albo Kajuszem. Służyłem już w straży na tyle długo, że obaj mieli do mnie inne podejście, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie, bo nie mogłem być już niczego pewien, zwłaszcza odkąd pojawiła się Renesmee. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że od momentu, kiedy rodzina dziewczyny zginęła, a ona sama znalazła się tutaj, coś się zmieniło. Prawie natychmiast też zganiałem się za tę myśl, nie chcąc popadać w paranoję i szukać dziury w całym, tak jak to robili wszyscy wokół. Wszystko było po staremu i tego należało się trzymać.

Szybkie kroki doszły mnie, kiedy byłem niedaleko prowadzących na piętro schodów. Niewiele myśląc i w zasadzie nie rozumiejąc własnej reakcji, błyskawicznie wspiąłem się na stopnie i stanąwszy tak, żeby nie dało się mnie tak od razu zauważyć, zamarłem nasłuchując. Gdyby moje serce biło, teraz najprawdopodobniej waliłoby jak oszalałe, bo jakby na własne życzenie miałem oto blisko siebie Aro i Kajusza. Nie widziałem żadnego z nich, bo podejście bliżej mogłoby być ryzykowne, ale doskonale ich czułem i słyszałem, a to musiało mi wystarczyć.

– Nie, wciąż nie rozumiem, dlaczego tak bardzo na mnie naciskasz, Kajuszu – stwierdził Aro, wyraźnie czymś mocno zniecierpliwiony. – Nie sądzę, żeby dziewczyna potrzebowała ochrony, jedynie dlatego, że którykolwiek z naszych pobratymców pragnął z nią porozmawiać.

– Kiedy on omal się na nią nie rzucił! – żachnął się Kajusz. Wzdrygnąłem się, kiedy podniósł głos, bo przez to tym bardziej miałem wrażenie, że ktoś za moment mnie zauważy. Nie wydawało mi się, żebym za stanie na schodach został ukarany, ale bracia Volturi zdecydowanie nie byliby zadowoleni, zwłaszcza gdyby Aro zdecydował się poznać moje myśli. Nie wspominając już o tym, że Chelsea chybaby mnie zabiła, gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym, co sama myślała o sytuacji. – Uważam, że jak najbardziej potrzebuje ochrony. I sądzę, że z tego samego powodu powinieneś raz jeszcze przemyśleć listę gości, których zamierzasz pospraszać na bal – dodał i chociaż tym razem jego głos zabrzmiał spokojniej, w tonie wciąż pobrzmiewał gniew.

– Ach... Czyli znowu wracamy do problemu Denalczyków, których z jakiegoś powodu nie chcesz u nas gościć? – Nie widziałem twarzy Aro, ale potrafiłem sobie wyobrazić jego minę, zwłaszcza, kiedy był czymś rozczarowany. Czasami zachowywał się jak dziecko, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że to po prostu pozory. – Poniekąd rozumiem twoje wątpliwości, chociaż jestem zaskoczony troską, jaką nagle otaczasz Renesmee. Owszem, dziewczyna dużo przeszła, ale to nie znaczy, że powinniśmy ograniczać jej kontakty ze światem zewnętrznym. Spotkanie z jej przyjaciółmi z Denalii może być koją kojące, a jeśli chodzi o tego wampira... Wiesz, że jest o nas głośno w świecie. Może po prostu był jej ciekaw albo znał kogoś z jej rodziny. Gdybyś nie zareagował tak pochopnie, problem już dawno zostałby rozwiązany.

Ha! W tym momencie żałowałem, że nie ma ze mną Hanny, bo powinna była to usłyszeć. I z kim tutaj było coś nie tak, skoro to ona zachowywała się w zdecydowanie przewrażliwiony sposób. Renesmee też, ale ona miała przynajmniej jakieś usprawiedliwienie, bo stare rany wciąż nie do końca się zagoiły. Może i wspominanie przy niej o rodzinie nie było zbyt mądre, ale przecież mimo wszystko nie znaczyło, że nadchodzi koniec świata. Co więcej, może nawet Aro miał rację i spotkanie z Denalczykami nie przyniosłoby niczego złego, a wręcz przeciwnie. Ja przynajmniej miałem taką nadzieję i chociaż aż korciło mnie, żeby wspomnieć Nessie, kogo może spotkać w Wigilię, ostatecznie niechętnie zdecydowałem się zachować to w tajemnicy.

– A tak z czystej ciekawości – głos Aro wyrwał mnie z zamyślenia – to dlaczego tak nagle zacząłeś się martwić o Renesmee? Wcześniej nie wydawałeś się zachwycony tym, że podejmuję jakiekolwiek kroki względem Cullenów, a jednak później sam wspierałeś mnie przy tym, żebyśmy przyjęli dziewczynę do nas.

– To nie żadna troska. Po prostu skoro już tutaj jest, wolałbym uniknąć jakichkolwiek problemów – odparł obojętnie, niemal agresywnie Kajusz.

Aro mruknął coś w odpowiedzi, a potem obaj zaczęli się oddalać. Odetchnąłem z ulgą, skoro żaden z nich mnie nie zauważył, ale i tak zamierzałem odczekać chwilę, zanim zdecyduję się zejść na dół i gdziekolwiek stad pójść.

– Ach... I jak rozumiem, nie zrobisz niczego w kwestii tego, co ci powiedziałem? – Głos Kajusza dochodził już ze znacznej odległości, ale wciąż pozostawał doskonale słyszalny.

– Nie widzę takiego powodu. – Aro był uparty, ale to nie było żadną nowością, bo nigdy nie pozwalał na to, żeby nawet bracia mieli zbyt wielki wpływ na jakiekolwiek podejmowane przez niego decyzje. – Daj już spokój, Kajuszu, bo zadręczasz się bez problemu.

– Jeszcze zobaczymy... – mruknął w odpowiedzi wampir, ale nawet jeśli dodał coś więcej, ja już nie byłem wstanie tego usłyszeć.

Lekko oszołomiony zszedłem z kilku stopni, po czym zatrzymałem się na schodach i lekko oparłem o poręcz. Kajusz i Aro kłócili się nie tak, bo taka już była uroda blondyna, ale to już było zatrważające. Również nie rozumiałem, dlaczego Kajusz stał się nagle taki wrażliwy, zwłaszcza w kwestii Renesmee. Może w świetle tego, co wydarzyło się w związku z Heidi, jego obawy o brak spokoju były w jakimś stopniu zrozumiałe, ale tutaj wciąż mi coś nie pasowało i nie zamierzałem udawać, że jest inaczej. Kajusz był dziwny, ale to przekraczało pewne pojęcie i sam już nie byłem pewien, co powinienem o tym myśleć.

Co więcej, kiedy raz jeszcze odtworzyłem sobie ich rozmowę w pamięci, uświadomiłem sobie, że i ton wampira był inny niż zwykle, zwłaszcza pod sam koniec. Szaleństwo zaczyna mi się udzielać, pomyślałem z goryczą i chociaż chciałem zbyć temat śmiechem, nie byłem do tego zdolny. Coś mimo wszystko było na rzeczy, chociaż i tak miałem nadzieję, że to jednak nadzieję, że ostatecznie wszyscy się wygłupimy, przekonując się, że jesteśmy w błędzie.

Z drugiej jednak strony... Ostatnie słowa Kajusza brzmiały niemal jak groźba, a to zdecydowanie nie było normą. Wampir bywał wredny, potrafił dostać szalu z byle powodu, ale zwykle miał swego rodzaju szacunek do swoich braci, nawet jeśli było w tym coś wymuszonego.

Coś się zmieniło, chociaż żadne z nas jeszcze nie wiedziało co i dlaczego.


Renesmee

Chłodne nocne powietrze musnęło moją skórę, zanim jeszcze przekroczyłam próg. Ogrody pogrążone były w ciemności, ale to bynajmniej mi nie przeszkadzało. Lubiłam noc, nawet mimo licznych koszmarów, które skutecznie zniechęciły mnie do tej pory dnia. Kiedy odeszły, a przynajmniej stały się rzadsze, czułam się lepiej i powoli znów zaczynałam przekonywać się do ciemności. Było w niej coś kojącego, zwłaszcza kiedy na niebie można było dostrzec gwiazdy i sierp srebrzącego się księżyca. Dzięki temu wszystko skąpane było w łagodnym świetle, który czynił mrok bardziej przystępnym, a przecież właśnie o to chodziło.

Było ciepło, chociaż temperatura musiała wciąż oscylować w okolicach zera stopni, bo śnieg wciąż zalegał na ziemi. Wysiliłam się na blady uśmiech, zwłaszcza na wspomnienie tego, jak wraz z Demetrim, Hanną i Felixem urządziliśmy sobie bitwę na śnieżki. Chociaż od tego momentu nie minęła nawet doba, wspomnienie to wydawało się dziwnie odległe, jakby faktycznie miało miejsce dni, a może nawet tygodnie temu. Już nawet ślady naszej obecności zostały zatarte przez wciąż padający śniegi, co sprawiało, że wspomnienie tym bardziej stawało się bardziej nierealne, śnieżny ogród zaś przywoływał mnie do siebie obietnicą przynajmniej chwilowego wytchnienia i spokoju. Właśnie tego potrzebowałam, a bez pośpiechu spacerując w otoczeniu wirujących płatków, mogłam pozwolić sobie na rozluźnienie i niemal całkowicie zapomnieć o wszystkim, co męczyło mnie od momentu powrotu z miasta.

Niemal.

Westchnęłam i uniosłam głowę, twarz zwracając wprost w stronę atramentowego nieba. Lodowate płatki śniegu muskały moją skórę, a w zetknięciu z nią momentalnie topniały, zamieniając się w krople letniej wody. To było przyjemne doświadczenie i przez dłuższą chwilę trwałam w bezruchu, póki nie upewniłam się, że na powrót jestem w stanie myśleć o przeszłości, nie ryzykując przy tym zbyt wielkiej emocjonalności. Jasne, to wciąż pozostawało trudne, ale przynajmniej nie zachowywałam się już tak, jak pół roku temu, a to zdecydowanie można było uznać za mój mały sukces.

Demetri niechętnie wypuścił mnie z pokoju, ale przynajmniej rozumiał, że chcę pobyć sama. Nie mogłam spać, chociaż sama nie byłam pewna dlaczego. Czułam się wyjątkowo pobudzona, ale jednocześnie nie miałam ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, nawet jeśli to był tropiciel. Nie chciałam rozmawiać, a to, jak Demetri patrzy się na mnie bezradnie i zadręcza się tym, że nie wie jak mi pomóc, jedynie wszystko utrudniało. Przecież nie musiał robić nic; wystarczyło, że dałby mi okazję do tego, żebym ochłonęła i pomyślała. Ogród wydawał się idealnym miejscem, poza tym kojarzył mi się w jak najlepszy sposób i zawsze przychodziłam do tego miejsca, kiedy dręczył mnie jakikolwiek problem.

Właściwie nie zastanawiałam się, gdzie idę. Znałam już to miejsce na pamięć, nogi zaś same powiodły mnie w głąb ogrodu, dokładnie do samego jego centrum. Usłyszałam chlupot przelewanej wody i nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że nie było na tyle zimno, żeby fontanna przestała działać. Idąc, uważnie rozglądałam się dookoła, zachwycona tym, jak pora roku i dnia wpływała na wygląd wszystkiego wokół. Już mrok sprawiał, że ogród wydawał się bardziej tajemniczy i groźny, chłód jednak miał inny wpływ na to, co widziałam i to było równie ciekawym, co zatrważającym odkryciem.

Zatrzymałam się przy krzaku czarnych róż, który zawsze mnie zachwycał. Oczywiście, róże nigdy nie były absolutnie czarne, ale ta konkretna odmiana miała tak głęboki odcień czerwieni, że można było ją uznać za absolutny ideał w tej kwestii. Kiedyś zapytałam o to Demetriego, a on obojętnie odparł mi, że tę odmianę nazywało się Black Magic. Czarna Magia. Nie byłam pewna dlaczego, ale zarówno nazwa, jak i sam kwiat, momentalnie mnie zauroczyły, dlatego z tym większym rozczarowaniem spojrzałam na pokryty śniegiem, przemarznięty krzak. Dawno nie miałam okazji mu się przyglądać, więc nic dziwnego, że przegapiłam moment, kiedy kwiaty uschły, a płatki poopadały. Wyglądał na zamknięty w sobie i martwy, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że roślina wciąż żyje i przebudzi się, kiedy tylko przyjdzie na to pora.

Mój wzrok przykuło coś na tyle ciemnego, że nawet nocą wyróżniało się na tle idealnie białego – a w tym oświetleniu srebrzącego się – śniegu. Niczym w transie wyciągnęłam rękę i odgarnąwszy trochę białego puchu, odsłoniłam samotną różę, która jakimś cudem zdołała oprzeć się chłodowi i zmianie pory roku. Wciąż wpatrzona w kwiat, ostrożnie sięgnęłam głębiej i nie zważając na ostre kolce, bez problemu odłamałam łodygę, żeby móc zabrać różę ze sobą. Płatki przy krawędziach miała zeschnięte i zrolowane, ale poza tym wciąż wydawała się piękna i silna. Zabawne, ale pomyślałam, że jest trochę taka jak ja, bo mimo lodowatego ziąbu, który wypełniał mnie od środka, wciąż żyłam, czekając na przebudzenie. Na tę myśl na moich ustach pojawił się cień uśmiechu; nie rozumiałam dlaczego, ale czułam, że nadejście mojej wiosny jest blisko, chociaż wcześniej czeka mnie mroźna i bardzo trudna do przetrwania zima.

Obracając różę w palcach, minęłam fontannę i weszłam w kolejną ścieżkę. Ze wszystkich stron otaczały mnie uśpione kwiaty i drzewa, piękne nawet w tej formie i dające poczucie, że w przyrodzie tak naprawdę nic nie umiera. Być może moje wrażenie brało się stąd, że całą sobą pragnęłam wierzyć, że śmierć nie jest końcem i że później faktycznie coś na nas czeka; to było łatwiejsze w tym ogrodzie, dlatego miałam nadzieję, że uda mi się dobrze ten moment zapamiętać, żeby móc wracać nań pamięcią, kiedy kolejny raz poczuję się źle...

Chociażby za kolejne pół roku, kiedy wspomnienia się nasilą, bo minie pierwszy okrągły rok, kiedy ich nie ma. A potem następny i następny...

Och, dlaczego nawet nie miałam okazji, żeby się pożegnać?

Nie płakałam, chociaż jeszcze kilka miesięcy wcześniej na samą myśl o przemijającym nieubłaganie czasie zalałabym się łzami. Coś się we mnie zmieniło i ta zmiana była dobra, nawet jeśli w jakimś stopniu mnie przerażała. Nie chciałam stać się obojętną na to, co się wydarzyło, a już na pewno nie chciałam zapomnieć. Wierzyłam, że ostatecznie będę w stanie dojść do równowagi, która pozwoli mi myśleć o przeszłości bez bólu i z wdzięcznością za to, że dano mi przynajmniej tych ponad siedemnaście lat, które spędziłam otoczona miłością bliskich, ale na to nie nadszedł jeszcze czas. Może kiedyś, ale nie dziś.

Uniosłam różę i zanurzyłam w niej twarz, głęboko wdychając słodki zapach. To był zaledwie cień tej woni, którą znałam, ale i tak poczułam się fantastycznie, że mimo wszystko zapach się zachował. Dokładnie tak samo było wspomnieniami – mogły wyblaknąć i stać się znośniejsze, ale nigdy nie znikały, bo wciąż żyły we mnie. Ukojona tą myślą, powoli przesunęłam palcami po łodydze, ignorując ból, kiedy zahaczałam o kruche kolce, po czym delikatnie oderwałam czarne płatki. Wciąż trzymając je w garści, wzięłam głęboki wdech i zwróciwszy się twarzą w stronę wiejącego wiatru, rozluźniłam uścisk. Podmuch lodowatego powietrza wyrwał mi z dłoni płatki, wzbijając je w powietrze; przez kilka chwil wirowały wraz z padającym śniegiem, a potem ostatecznie zniknęły mi z oczu, pochłonięte przez ciemność.

Zamknęłam oczy.

To było moje pożegnanie.

Znajdujący się na placu zegar wybił godzinę pierwszą. Zamrugałam pośpiesznie, nieco zaskoczona, że już jest tak późno. Łatwo było stracić poczucie czasu, tym bardziej, że praktycznie nie byłam świadoma umykających minut. Czasami miałam wręcz wrażenie, że kolejne sekundy przemykają mi między palcami, a ja nie wykorzystuję ich właściwie, ale to była inna kwestia, której nie zamierzałam roztrząsać. Teraz najważniejsze było to, że najprawdopodobniej powinnam była wrócić do komnaty i do Demetriego, zanim tropiciel zacznie się martwić. Miał co prawda swój dar i mógł łatwo stwierdzić, że jestem cała i znajduję się w bezpiecznym miejscu, ale nagle zatęskniłam za jego ramionami i bliskością. Potrzebowałam tego zwłaszcza teraz, kiedy uświadomiłam sobie, jak łatwo można stracić tych, których naprawdę się kochało.

Ruszyłam powoli w stronę twierdzy, tym razem inną drogą, biegnącą tuż przy otaczającym ogrody wysokim murze. Śnieg cicho chrzęścił pod moimi stopami, poza biciem mojego serca i oddechem będąc jedynym dźwiękiem, który w panującej ciszy słyszałam. Być może dlatego nie od razu uświadomiłam sobie, że nie jestem sama i to aż do momentu, kiedy moją uwagę przykuł jakiś ruch w najbardziej zacienionym miejscu, tuż pod murem.

Zastygłam i odwróciłam się w tamtą stronę. Cała aż zesztywniałam, kiedy w mroku zalśniła para krwistych tęczówek. Mięśnie momentalnie napięłam do granic możliwości, szykując się do natychmiastowej ucieczki, zwłaszcza kiedy stojąca w cieniu postać zrobiła niepewny krok do przodu, wychodząc wprost w krąg światła rzucanego przez księżyc. Kiedy srebrzysty blask padł na bladą skórę przybysza, a ja dostrzegłam jego zniszczone ubranie oracz czarne, sięgające ramion włosy, natychmiast go rozpoznałam a serce omal nie wyrwało mi się z piersi.

To był on! Ten mężczyzna z placu, który wtedy zaczepił mnie i Hannę, kiedy popołudniu wracałyśmy z zakupów!

– Nie uciekaj! – Wampir uniósł obie ręce ku górze, żeby zapewnić mnie, że nie ma złych zamiarów. Kiedy tylko drgnęłam, w pośpiechu zastąpił mi drogę, chociaż dla pewności wciąż zachowywał między nami znaczny odstęp, żeby mnie nie niepokoić. – Błagam, Renesmee. Chcę tylko z tobą porozmawiać – nalegał, coraz bardziej rozemocjonowany. Cały czas czujnie rozglądał się dookoła, a ja uświadomiłam sobie, że wiele musiał ryzykować dla spotkania ze mną. – Proszę...

Wciąż oddychałam szybko, chociaż starałam się jakoś nad emocjami zapanować i nie okazywać strachu. Rodzina od samego początku wpajała mi, że w towarzystwie innych nieśmiertelnych nie powinnam pokazywać, że się ich boję, bo tym jedynie mogę ich sprowokować. To byli łowcy, a jeśli ktoś zachowywał się przy nich jak spłoszona ofiara, ostatecznie mógł się nią stać, nawet jeśli po części również był nieśmiertelny.

Raz jeszcze przyjrzałam się wampirowi. Jego rubinowe oczy lśniły, przyprawiając mnie o dreszcze, ale nie dostrzegłam w nich niczego niepokojącego. Wyraz twarzy mężczyzny również wydawał się być szczery i – chociaż z oporami – uświadomiłam sobie, że z jakiegoś powodu mu ufam. Poza tym byłam ciekawa, tym bardziej, że od powrotu z miasta wytykałam sobie, że nie miałam okazji zamienić z nim nawet słowa, zwłaszcza kiedy uświadomiłam sobie, że nieśmiertelny być może znał kogoś z mojej rodziny.

Przygryzłam dolną wargę, uważając jednak, żeby nie upuścić sobie krwi. To mogłoby skończyć się źle, a ja wolałam nie być zmuszoną do tego, żeby kolejny raz starać się wymknąć sięgającej po moje życie śmierci.

– Kim jesteś? – zapytałam cicho. Wampir odetchnął, jakby do samego końca obawiał się, że spróbuję uciec z krzykiem albo zacznę wzywać pomoc. – I skąd mnie znasz?

– Mam na imię Alistair – odpowiedział spokojnie nieśmiertelny. Uważnie przyjrzał się mojej twarzy, oczekując reakcji. Drgnęłam, bo jego imię faktycznie wydało mi się znajome. – Musisz coś pamiętać. Byłaś wtedy malutka, ale mimo wszystko...

– Ach...! – wyrwało mi się. – Byłeś jednym z tych wampirów, które przyjechały, kiedy szykowaliśmy się do walki. Osiemnaście lat temu – uświadomiłam sobie i przez moment musiałam walczyć z idiotycznym odruchem, żeby rzucić się Alistair'owi w ramiona. Powstrzymałam się, bo to byłoby lekkomyślne, poza tym wciąż nie do końca nieśmiertelnemu ufałam, nawet jeśli prawdą było, że przyjaźnił się z moim dziadkiem.

Na twarzy mężczyzny pojawił się blady uśmiech oraz wyraźna ulga. Podszedł odrobinę bliżej, chociaż wciąż starał się zachować dystans, żeby mnie nie przestraszyć. Być może również w grę wchodził zapach mojej krwi, ale nawet jeśli odczuwał pragnienie, Alistair starał się tego nie okazywać. Byłam mu za to wdzięczna, chociaż i tak nie zwracałam uwagi na szczegóły, zbyt oszołomiona obecnością kogoś, kto znał moją rodzinę. Od pół roku nie miałam żadnego kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby być bliski mnie albo Cullenom i sytuacja była dla mnie dość trudna, ale jednocześnie odczuwałam spokój i ulgę, że właśnie teraz kogoś takiego spotkałam.

Alistair przyjrzał mi się niepewnie, wyraźnie zadziwiony tym, jak bardzo się zmieniłam. Zwykle wzbudzałam zainteresowanie u przedstawicieli innych ras, bo niezbyt często można było spotkać kogoś, kto w połowie był wampirem, ale i tak poczułam się trochę niezręcznie. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, ale już dawno nie byłam małą dziewczynką, która naiwnie wierzyła w to, że świat jest dobry i że jej rodzina jest w stanie zmierzyć się z każdym problemem, obojętnie jak wydawałby się skomplikowany i trudny. Przekonałam się, że tak nie było i to w najbardziej bolesny z możliwych sposobów, przez co już nigdy nie miałam uwierzyć, że cokolwiek jest trwałe i może trwać wiecznie; na pewno życie takie nie było i zdawałam sobie z tego sprawę.

– Posłuchaj mnie, Renesmee. – Alistair starannie wypowiedział moje imię. – Jesteś tutaj, ale... Och, moja mała, co ty jeszcze tutaj robisz? – zapytał wzdychając. – Wiem, że tutaj może czuć się bezpiecznie, ale powinnaś wiedzieć, że tak nie jest. Dziecko, przecież musisz stąd uciekać, zanim będzie za późno.

Spojrzałam na niego niespokojnie.

– Co masz na myśli? – zapytałam z rezerwą. Może i nie ufałam Volturi, ale przez długi okres byli dla mnie dobrzy, poza tym nie mogłam zapomnieć o Demetrim, Felixie i Hannah. – Alistairze, co takiego mi tutaj grozi.

– Powiem ci wszystko później. Teraz chciałbym, żebyś ze mną poszła, bo tutaj zdecydowanie nie jest bezpieczni – powiedział i znienacka znalazł się tuż przy mnie, palce zaciskając wokół mojego nadgarstka. Zaskoczona jego reakcją, machinalnie się szarpnęłam, usiłując mu się wyrwać. – Proszę, musisz ze mną pójść. Przecież ty nic nie rozumiesz, ale jeśli teraz uciekniemy... – zaczął, ale ja już go nie słuchałam.

– Hej, puść mnie – zaoponowałam, kiedy omal nie straciłam równowagi, bo wampir pociągnął mnie w stronę muru. – To boli!

– Posłuchaj, to bardzo ważne. Twoja rodzina...

Urwał gwałtownie i zastygł, niespokojnie oglądając się za siebie. Sama również popatrzyłam w tym samym kierunku, akurat w momencie, kiedy w naszą stronę błyskawicznie skoczyła jakaś postać. Alistair nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy wampir w czarnej pelerynie przemknął tuż obok nas. Usłyszałam dziwny, chociaż znajomy dźwięk, a już w następnej sekundzie uścisk palców na moim nadgarstku zelżał, kiedy Alistair osunął się na ziemię.

Rozszerzonymi oczami spojrzałam na ciało u moich stóp, po czym odskoczyłam w popłochu, uświadamiając sobie, że pozbawiono je głowy. W następnej sekundzie krzyknęłam, kiedy ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się błyskawicznie, jednocześnie biorąc zamach i powstrzymując się niemal w ostatniej chwili, kiedy zorientowałam się, że to Santiego.

– Nic ci nie jest? – Wampir dla pewności przytrzymał moja rękę, chociaż raczej nie w obawie przed tym, że zrobię mu krzywdę, ale raczej dlatego, że mogłam wyrządzić ją sobie. Zamrugałam w oszołomieniu, po czym cofnęłam się o krok, żeby tylko nieśmiertelny mnie puścił. – Jezu, ty chyba ściągasz kłopoty na akord, nie? Mam tylko nadzieję, że nikomu nie powiesz o tym, że pozwoliłem komukolwiek tutaj wejść, kiedy przypadała moja kolej na patrol, bo mógłbym mieć kłopoty... Ech, czy ty w ogóle słyszysz, co takiego do ciebie mówię?

Uświadomiłam sobie, że milczę i okrągłymi ze zdumienia oczyma patrzę na wampira, dlatego pośpiesznie wzięłam się w garść. Santiego zwykle traktował mnie obojętnie, przywykły do tego, że od początku snułam się po zamku bez jakiegokolwiek życia w sobie, dlatego nie dziwiło mnie, że zachowywał się w tak niecierpliwy sposób.

– Nie, nic mi nie zrobił – zapewniłam bezbarwnym tonem, wciąż oszołomiona. Bałam się spojrzeć na ciało Alistair'a, a tym bardziej zastanawiać się, gdzie podziała się głowa. – Nie musisz się o nic martwić. Ach... Dziękuję?

Santiego uniósł brwi, chyba zdziwiony tym, że jednak zdarzało mi się odezwać. Na całe szczęście nie znał mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak bardzo jestem roztrzęsiona. Teraz chciałam jak najszybciej się oddalić i znaleźć się z daleka od tego miejsca.

– Jasne. – Wampir spojrzał na ziemię. – Idź już stąd, okej? Mam tutaj jeszcze coś do zrobienia – wyjaśnił.

Nawet się nie zawahałam i już po odejściu kilku kroków, puściłam się biegiem. Od nadmiaru wrażeń kręciło mi się w głowie, zaś słowa Alister'a wciąż mnie prześladowały. Twoja rodzina... Co takiego chciał mi powiedzieć? Nie wiedziałam i to było okropne, zwłaszcza, że nie byłam w stanie nic zrobić, żeby jakkolwiek mu pomóc, nie wzbudzając przy tym podejrzeń. Nie wiedziałam nawet, czy chcę i powinnam mu pomóc...

Jeszcze zanim dotarłam do lobby, nocną ciszę przerwał dźwięk dartego metalu, a już w następnej sekundzie powietrze wypełnił mdlący, fioletowy dym palonego wampirzego ciała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro