29. Walka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Hannah chwyciła mnie za rękę, stanowczo ciągnąc za sobą. Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, ale nie spróbowałam się wyrywać, chociaż jakaś cząstka mnie pragnęła wzbraniać się pod dotykiem wampirzycy, która w jakimś stopniu mnie zdradziła. Nie chciała tego, tak, ale to i tak niczego nie zmieniało. Nawet jeśli rozumiałam jak silna potrafiła być wola życia, nie potrafiłam wyobrazić sobie, żeby bez wahania zdecydować się zniszczyć czyjeś życie, byle tylko zachować swoje. Jej decyzje wciąż wydawały mi się okrutne i samolubne, chociaż z takim podejściem prawdopodobnie sama nie zachowywałam się lepiej.

Nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż stałyśmy po jednej stronie. Z jakiegoś powodu tych kilka miesięcy wcześniej zdecydowałam się jej zaufać, pozwalając, żeby się do mnie zbliżyła. Nie mogłam ot tak wyrzucić z pamięci tych dobrych chwil, które jasno świadczyło o tym, że Hannah stała się dla mnie prawdziwą przyjaciółką, a więc i jedną z najważniejszych osób w moim nowym życiu. Okłamywała nie czy nie, ostatecznie zdecydowała się powiedzieć prawdę, a ja nie potrafiłam jej od siebie odepchnąć. Teraz na dodatek obie w każdej chwili mogłyśmy zginąć, dlatego nie pozostawało nam nic innego, jak ze sobą współpracować.

– Musimy się pośpieszyć – przypomniała mi drżącym głosem dziewczyna. Obie wciąż byłyśmy pod wrażeniem działania daru Jane, bo chociaż ból zniknął, wciąż pozostawało nieznośne wrażenie, że cierpienie w każdej chwili pojawi się na nowo. – Renesmee...

– Za chwilę. – Nie mogłam nic poradzić na to, że co kilka stopni zwalniałam i uparcie obracałam się za siebie. – Poczekajmy chwilę. Demetri...

– Demetri nas dogoni. Chodźmy w końcu – powtórzyła po raz wtóry, a kiedy nie zareagowałam, chwyciła mnie za ramiona i stanowczo odwróciła mnie w swoją stronę. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja instynktownie zesztywniałam, nieufnie spoglądając w krwiste tęczówki wampirzycy. – Pewnie nie mam prawa wymagać tego, żebyś mnie posłuchała...

– Masz rację. Nie masz takiego prawa – zgodziłam się, nie mogąc się powstrzymać, ale Hanna i tak moje słowa zignorowała.

– ... ale – ciągnęła jak gdyby nigdy nic – czuję się za ciebie odpowiedzialna. Wszyscy się tak czujemy, dlatego w końcu rusz się z miejsca, zamiast troszczyć się o kogoś, kto doskonale daje sobie radę – powiedziała z naciskiem, staranie akcentując każde kolejne słowo. Nawet gdybym chciała jej nie słuchać, nie byłabym do tego zdolna. – Nie rozumiesz, że możemy jedynie mu zaszkodzić? Należy do straży, niejednokrotnie walczył o życie i niejednokrotnie wychodził z misji cało. Poradzi sobie, ale to będzie trudne, jeśli będziesz rozpraszała go swoją obecności, zmuszając do tego, żeby troszczył się również o ciebie.

Zamknęła oczy i pokręciłam głową, ale przecież doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że Hannah miała rację. Ta świadomość doprowadzała mnie do szału, bo w żaden sposób nie potrafiłam podważyć prawdziwości jej słów. Wiedziałam przecież, że Demetri jest doskonałym wojownikiem, ale i tak nie podobał mi się pomysł, żebyśmy raz jeszcze próbowali się rozdzielić. Nie chciałam tego, ale wiedziałam, że Hannah i tak nie da mi wyboru, a nie było czasu na to, żebyśmy toczyły bezsensowne walki między sobą.

Jęknęłam, ale posłusznie skinęłam głową. Hannah odetchnęła i spróbowała posłać mi pocieszający uśmiech, ale wszedł jej z tego jakiś grymas. Ona również się martwiła, nawet jeśli starała się tego nie okazywać. Strach towarzyszył nam obu i wydawał się jak najbardziej naturalny w obecnej sytuacji. Teoretycznie żadna z nas nie miała powodu do tego, żeby się wstydzić, ale w przypadku nieśmiertelnych kwestia uczuć wcale nie była taka prosta. Nasze relacje były silne, a więc i silnie okazywały się skrajne uczucia, takie jak nienawiść czy... miłość. Również strach w przypadku nieśmiertelnych był dość wyrazisty, a przyznanie się do słabości, mogło czasami kosztować życie. Kiedy zachowywało się jak ofiara, prędzej czy później miało się nią zostać – tę jedną zasadę wpajano mi od dzieciństwa, chociaż rodzina nigdy nie widziała powodu, żeby próbować uczyć mnie walczyć.

Rodzina... Na samą myśl o bliskich, chciało mi się płakać, chociaż sama nie byłam pewna z jakiego powodu. W zasadzie na mój stan składało się kilka sprzecznych ze sobą emocji; zarówno radość jak i strach, rozczarowanie i ulga. No i były przede wszystkim tęsknota i miłość, które popychały mnie do przodu, wzmagając pragnienie ucieczki z tego okropnego miejsca. Chciałam opuścić Volterrę i nareszcie zacząć żyć, może niekoniecznie jak wcześniej, ale przynajmniej w sposób, który wydawał mi się bardziej naturalny. Wątpiłam, żebym kiedykolwiek jeszcze stała się taka sama, jak sprzed tragedii, która mnie dotknęła, wpychając w labirynt kłamstw, w którym – poniekąd na własne życzenie – funkcjonowałam przez ostatnie pół roku. Teraz nareszcie miałam okazję się uwolnić, ale już na zawsze miałam pozostać inna, chociaż jeszcze nie byłam pewna, jak bardzo doświadczenia ostatnich miesięcy mnie zmieniły. Wiedziałam jedynie, że już nigdy nie będę potrafiła spojrzeć na Volturi w jednoznaczny sposób; nie potrafiłam nawet ich nienawidzić, bo jakby nie patrzeć, przez długi okres czasu zastępowali mi tych, których straciłam. Poza tym jedynie dzięki Kajuszowi poznałam tego, którego nade wszystko kochałam i znalazłam nie tylko miłość, ale również osoby, które stały się dla mnie przyjaciółmi. Tego nie dało się tak po prostu zignorować, nawet jeśli te same osoby w jakiś sposób mnie skrzywdziły.

W głowie miałam mętlik. Niczym w transie zbiegłam za Hanną jeszcze z kilku stopni, koncentrując się na myśli o ucieczce i powrocie do rodziny, ale wciąż dręczyło mnie coś innego. Może i wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby szukać wyjścia, ale moje serce wyrywało się w przeciwnym kierunku. Demetri się nie pojawiał i chociaż chciałam zaufać Hannie, instynkt podpowiadał mi, że coś jest nie tak. Nie mogłam go zostawić, a tym bardziej nie mogłam zawierzyć przypadkowi ani temu, jakimi umiejętnościami dysponowali Demetri i Felix. Jasne, byli świetnymi wojownikami i w normalnym wypadku na pewno daliby sobie radę, ale przecież niejednokrotnie widziałam, jakimi niezwykłymi umiejętnościami dysponowali mieszkańcy Volterry. Nie ze wszystkim można było sobie poradzić siłą, a czasami nawet najniezwyklejsze zdolności mogły okazać się niczym, jeśli w grę wchodził ktoś tak bezwzględny jak Kajusz albo...

– Renesmee, wracaj! – zaoponowała Hannah, ale ja już zdążyłam zawrócić.

Wbiegłam z powrotem na schody, przeskakując po kilka stopni na raz. Słyszałam, że Hannah jest tuż za mną, zła i zaniepokojona, ale nie odważyłam się odwrócić, zbyt skoncentrowana na tym, żeby biec przed siebie. Nie mogłam pozwolić się zatrzymać, poza tym wszystko we mnie aż krzyczało, że powinnam się pośpieszyć. Coś było nie tak; nie miałam pojęcia skąd to wiem, ale to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Teraz liczyło się wyłącznie jedno: musiałam wrócić po Demetriego i upewnić się, że tropiciel nie wpakował się w żadne kłopoty. Jasne, istniało wielkie prawdopodobieństwo, że niepotrzebnie panikuję, a wampir za chwilę się pojawi, ale jakoś w to niedowierzałam, poza tym minęło zbyt wiele czasu, żebym była skłonna uwierzyć w to, że wszystko jest w porządku. Demetri powinien był zrównać się z nami już kilka sekund po tym, jak puścił nas przodem, a jednak minęło już przynajmniej kilka nieznośnych minut, które z mojej perspektywy wydawały się ciągnąć w długie godziny. Coś musiało być na rzeczy i nie istniała możliwość, żebym uwierzyła w to, że jest inaczej.

Pokonałam ostatnie stopnie, wracając na piętro, gdzie dopiero co walczyliśmy z Jane. Byłam oszołomiona i dosłownie cała się trzęsłam od nadmiaru emocji, które dosłownie rozsadzały mnie od środka. Z trudem wyhamowałam, a potem i tak potrzebowałam dłuższej chwili, żeby rozejrzeć się dookoła i z niedowierzaniem stwierdzić, że...

– Padnij! – Głos Hanny mnie zaskoczył, ale nie zdążyłam nawet zastanowić się nad jej ostrzeżeniem, kiedy poczułam, że coś ciężkiego popycha mnie w stronę ziemi. Jęknęłam i jak długa poleciałam na twarz, przygnieciona ciężarem jasnowłosej wampirzycy. – Dziewczyno, do cholery... – syknęła mi do ucha dziewczyna, ale nie zdołała dokończyć.

Tym razem zrozumienie przyszło mi z łatwością, być może dlatego, że instynkt dał mi do zrozumienia, że mamy z Hanną kłopoty. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch, ale nie odważyłam się spojrzeć w tamtym kierunku, tylko natychmiast poderwałam się na równe nogi. W samą porę, jak się okazało, po chwilę po tym Jane rzuciła się w moją stronę, warcząc gniewnie. Była zła, a nienawiść względem mnie aż z niej emitowała. Oczywiste było dla mnie, że chciała zemścić się za porażkę, którą poniosła dosłownie chwilę wcześniej, ale to w tym momencie było najmniej istotne. Ważniejsze było to, że musiałam uciekać, a to wcale nie było takie łatwe, kiedy zdawałam sobie sprawę z tego, że dziewczyna w każdej chwili jest w stanie unieruchomić mnie swoim darem. Sama nie miałam warunków do tego, żeby się skoncentrować, poza tym wciąż jeszcze nie doszłam do siebie po tym, jak wcześniej udało mi się wykorzystać dar do przekazania jakichkolwiek myśli na odległość. Nie byłam do tego przyzwyczajona, poza tym nie miałam wprawy, a rozwijanie zdolności jedynie mnie męczyło i nie mogłam nic na to poradzić.

Gdzieś za sobą usłyszałam krzyk Hanny. W pośpiechu odwróciłam się i rozejrzałam, gotowa odeprzeć każdy możliwy atak, chociaż jednocześnie byłam tak rozproszona, że wcale nie zdziwiłabym się, gdyby coś umknęło mojej uwadze. Jane już nie było za mną, ale kiedy powiodłam wzrokiem dookoła, dostrzegłam drobną wampirzycę tuż przy schodach. Odcinała tę drogę ucieczki, kiedy zaś podchwyciła moje spojrzenie na jej ustach pojawił się okrutny uśmieszek, który przyprawił mnie o dreszcze. Instynktownie zamarłam w oczekiwaniu, szykując się na pierwsze nadejście bólu, jednak atak nie nastąpił, nawet jeśli wampirzyca miała na to wielką ochotę.

– Wiesz co, Renesmee? – odezwała się cicho Jane, nie odrywając ode mnie swoich przerażających, roziskrzonych oczu. Moje imię wymówiła tak, jakby było najgorszym bluźnierstwem i nie chciało przejść jej przez usta. – Najchętniej bym cię zabiła, ale to wydaje się zbyt proste. Nie. Są rzeczy zdecydowanie gorsze od śmierci i sądzę, że wkrótce sama się o tym przekonasz.

– Nie krępuj się. – Zdawałam sobie sprawę z tego, że igram z ogniem, ale w zasadzie było mi już wszystko jedno. Po tym, co przeszłam, już żadna forma tortur nie wydawała mi się wystarczająco straszna. – No dalej, Jane. Na co czekasz? – zapytałam, robiąc krok w jej stronę i rozkładając ramiona w znaczącym geście.

Jane popatrzyła na mnie pustym wzrokiem i nie odpowiedziała. Wciąż mierzyłam ją wzrokiem, czekając na jakąkolwiek sensowną reakcję, ta jednak nie nadchodziła. Nie miałam pojęcia, co powinnam o tym myśleć, ale obawiałam się, że to zaledwie cisza przed burzą i za chwilę wydarzy się coś, co zapamiętam na długo. Nie rozumiałam, co takiego mogła mieć na myśli wampirzyca, skoro nie zamierzała teraz sprawić, żebym wiła się z bólu i błagała ją o litość. Czekałam i chyba właśnie oczekiwanie było równie okropne, co same tortury, ale starałam się nie okazywać strachu albo zwątpienia, chociaż oba to odczucie wydawały się w obecnej sytuacji najzupełniej uzasadnione. Byłam już zmęczona ciągłą ucieczką i piętrzącymi się problemami, ale najwyraźniej nie miałam co liczyć na to, że tej nocy odnajdę jakże upragniony spokój.

Wyczułam jakiś ruch tuż za plecami, ale nie odważyłam się odwrócić. Hannah zniknęła mi z oczu, kiedy musiałam uciekać przed Jane i teraz chciałam wierzyć, że to ona, ale w ten sposób jedynie oszukiwałam samą siebie. Kiedy zresztą zauważyłam błysk w oczach stojącej przede mną Jane, wyzbyłam się wszelakich złudzeń względem tożsamości wampira, który znajdował się tuż za mną.

– Co takiego planujesz, siostro? – zapytał cicho Alec; podobnie jak i tego bliźniaczka, nie okazywał żadnych emocji, a przynajmniej starał się zachować obojętność.

Serce zabiło mi szybciej, nieczułe na to, że usiłowałam ukryć strach. Nie wiedziałam czego spodziewałam się po Alecu, ale aż do samego końca miałam jednak nadzieję na to, że wampir okaże mi się przychylny. Wcześniej byłam nawet skłonna uwierzyć, że darzy mnie sympatią, zwłaszcza po tym, jak przyszedł ze mną porozmawiać krótko po tym, jak jego siostra się na mnie wyżyła. Wtedy wierzyłam w to, że ta dwójka jednak się od siebie różni, ale teraz wcale nie byłam tego taka pewna.

Znalazłam się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Sama już nie byłam pewna, którego z „piekielnych bliźniąt" bardziej powinnam się obawiać; teoretycznie to Jane mogła bardziej mi zaszkodzić, ale i tak czułam się źle, nie będąc w stanie stwierdzić, co takiego robi za moimi plecami Alec. Mój instynkt samozachowawczy stanowczo protestował, ale zdecydowałam się go zignorować. Bardzo powoli obejrzałam się za siebie, jednocześnie starając się nie tracić z oczu Jane, ta jednak po prostu obserwowała mnie równie beznamiętnym wzrokiem, co do tej pory. To odkrycie sprawiło, że się zawahałam i bardziej zdecydowanie odwróciłam się, stając twarzą w twarz z Alec'iem.

A potem zamarłam.

Drugi z wampirów stał kilka metrów ode mnie, blokując wejście do jedynego korytarza, którym mogłabym próbować uciec. Natychmiast pojęłam, że znalazłam się w pułapce, jednak nie to najbardziej mnie oszołomiło. Gdyby chodziło tylko o mnie, pewnie nawet przyjęłabym taki koniec z wdzięcznością, świadoma tego, że aż do samego końca przynajmniej spróbowałam walczyć. Nie chciałam umierać, ale gdybym musiała, byłabym gotowa się z tym pogodzić, nawet jeśli bolała mnie myśl o tym, że mogłabym nigdy więcej nie zobaczyć bliskich – i to akurat wtedy, gdy dowiedziałam się o tym, że Cullenowie wciąż żyją. Tak może nawet byłoby lepiej, bo może umierając zapewniłabym im bezpieczeństwo, Kajusz bowiem nie miałby powodów, żeby ich skrzywdzić, jeśli wszystko poszłoby zgodnie z jego planem. Taka perspektywa wydawała się dobra, nawet jeśli wola życia okazała się zaskakująco silna, a ja jednak pragnęłam wierzyć w to, że wszystko potoczy się w sposób dobry dla mnie.

Z tym, że nie chodziło tylko o mnie. Zrozumiałam to w momencie, kiedy mój wzrok powędrował w stronę jeszcze jednej postaci, zastygłej w bezruchu tuż u boku Aleca, a przy tym absolutnie bezwładnej. Wzrok Demetriego był pusty, podobnie jak i wyraz twarzy. Było w tym coś przerażającego, chociaż podświadomie od samego początku spodziewałam się, że to właśnie zobaczę, kiedy zdecyduję się odwrócić. Wiedziałam, że coś jest nie tak, tylko wcześniej nie potrafiłam tego uczucia właściwie zinterpretować – albo po prostu nie chciałam, chociaż w tamtym momencie ta kwestia była akurat najmniej istotna. Najważniejsze było to, że miałam rację, a Demetriemu faktycznie groziło niebezpieczeństwo, ja zaś nie byłam w stanie w żaden sposób mu pomóc.

Imię tropiciela cisnęło mi się na usta, ale nie odważyłam się odezwać. W tamtej chwili momentalnie zrozumiałam słowa Jane i strach ścisnął mnie za gardło, kiedy dotarło do mnie, że to nie mnie wampirzyca planowała zranić. O tak, istniały rzeczy zdecydowanie gorsze niż śmierć a nawet niż największy fizyczny lub psychiczny ból, który nieśmiertelna była w stanie mi zadać. Istniało coś zdecydowanie gorszego, a ja wiedziałam o tym, bo raz już tego doświadczyłam, kiedy cały mój świat rozpadł się na mikroskopijne kawałeczki, w momencie, w którym uwierzyłam w to, że straciłam wszystkich, których naprawdę kochałam. Teraz wiedziałam, że to nieprawda, ale to nic nie znaczyło – życie było czymś naprawdę kruchym, nawet jeśli przed sobą miało się perspektywę wieczności. Nawet zabicie wampira nie było takie znów trudne, a jeśli chodziło o zadawanie cierpienia... Cóż, Jane była w tej dziedzinie prawdziwą ekspertką.

Nie, pomyślałam z przerażeniem, ale i tej myśli nie wypowiedziałam na głos. Nie mogłam okazać słabości, bo tego oczekiwała. Czekała na jakikolwiek protest z mojej strony, ja jednak nie zamierzałam dać jej satysfakcji, nagle zaczynając błagać albo zachowywać się tak, jakbym była bliska postradania zmysłów. Nie było ważne, co tak naprawdę czułam, bo to i tak nie miało ocalić nam życia. Obawiałam się, że w ten sposób jedynie sprowokuję tę małą sadystkę, a na to nie mogłam sobie pozwolić.

– Alecu – odezwała się melodyjnym głosem wampirzyca – oddaj, proszę, Demetriemu zdolność odczuwania... Och, i naturalnie głos. Wypadałby, żeby nasza droga Renesmee mogła cokolwiek usłyszeć.

Mój wzrok powędrował w stronę Aleca, ten jednak nawet na mnie nie spojrzał. Lekko spuścił oczy, po czym powoli skinął głową. Nawet jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, nie widział żadnych powodów, dla których miałby sprzeciwić się siostrze, która była jego jedyną rodziną. Próbowałam go zrozumieć, ale nie potrafiłam, podobnie jak i nie byłam w stanie powstrzymać gonitwy myśli od której powoli zaczynało mi się kręcić w głowie. Chciałam krzyczeć, ale powstrzymywałam się, chociaż zachowanie milczenia okazało się zaskakująco trudnym zadaniem.

Alecu, proszę..., pomyślałam, ale wiedziałam, że wampir nie zareaguje, nawet gdyby jakimś cudem był w stanie mnie usłyszeć. Nie rób tego. Chociaż raz nie rób tego, co ona ci każe...

Wampir wciąż milczał. Co prawda w którymś momencie nieznacznie uniósł wzrok i spojrzał mi w oczy, ale prawie natychmiast znów uciekł oczami gdzieś w bok, zupełnie jakby patrzenie na mnie sprawiało mu fizyczny ból. Uznałam to za dobry znak, bo może świadczyło o tym, że jednak miał jakieś uczucia, ale nie potrafiłam tego docenić, skoro to wciąż było zbyt mało, żeby mi pomógł. Co takiego było po zrozumieniu albo świadomości złych uczynków, skoro wciąż się je popełniało.

Oddech Demetriego nagle przyśpieszył, mnie zaś serce omal nie wyskoczyło z piersi, tak bardzo byłam zdenerwowana. Wampir zamrugał pośpiesznie, chociaż wciąż wydawała się niczego nie widzieć. Walczył o odzyskanie zmysłów, ale stworzona przez Aleca mgła okazała się zbyt silna i niezdolna do tego, żeby ktokolwiek był w stanie ją zwalczyć.

– Alec, pośpiesz się – odezwała się ze zniecierpliwieniem Jane. Zrobiła krok do przodu, nie odrywając wzroku od swojej przyszłej ofiary. – Mamy tylko chwilę, żeby zabawić się i ich zabić, dlatego lepiej byłoby, gdybyś...

Nie zdążyła dokończyć, bo wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Coś we mnie pękło. Bez zastanowienia rzuciłam się przed siebie, nie myśląc o tym, czy Jane będzie w stanie mnie powstrzymać. Twarz wampirzycy wykrzywił grymas, a już w następnej sekundzie moje ciało stanęło w nieistniejącym ogniu, kiedy nieśmiertelna potraktowała mnie swoimi przerażającymi zdolnościami. Krzyknęłam, po czym osunęłam się na kolana, starając się jakoś zapanować nad cierpieniem, chociaż zaskoczenie i zmęczenie sprawiły, że nie byłam do tego zdolna.

Usłyszałam warknięcie, a potem ból nagle znikł, kiedy jakaś postać rzuciła się na moją oprawczynię. Hannah pojawiła się znikąd, atakując z furią i precyzją, zupełnie jakby planowała to już wcześniej, tylko czekała na jakiś niepisany znak, który nareszcie otrzymała. Obie nieśmiertelne potoczyły się po posadzce i przez kilka sekund nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych postaci czy konturów, tak szybko zmieniały swoje położenie. Szanse były wyrównane, bo nawet jeśli zdążyłam zauważyć, że Jane potrafi całkiem dobrze walczyć, Hannah nadrabiała brak umiejętności siłą i szybkością stosunkowo młodej wampirzycy. Przez moment byłam nawet w stanie uwierzyć, że dziewczyna ma szanse wygrać, ale wtedy Jane dosłownie zmaterializowała się tuż za nią, chwytając moją przyjaciółkę za gardło i wykręcając jej głowę pod jakimś dziwnym, nienaturalnym kątem. Oszołomiona, natychmiast spróbowałam się podnieść, ale mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa, poza tym naszła mnie przerażająca myśl, że i tak nie zdążę.

Krzyknęłam, chociaż to i tak nie miało nic dać. Mój wrzask odbił się echem od ścian korytarza, w jakiś dobijający sposób podkreślając moją bezradność i rozpacz.

I właśnie wtedy sytuacja po raz kolejny się zmieniła.


Demetri

Wzrok wrócił do mnie nagle, podobnie jak wszystkie inne zmysły. Od nadmiaru doznań zakręciło mi się w głowie, chociaż nie sądziłem, że w przypadku wampira coś takiego jest w ogóle możliwe. Wiedziałem, co się stało, ale chociaż w przeszłości miałem już kilka razy do czynienia z darem Aleca, chyba nigdy nie miałem przywyknąć do związanej z nagłym pozbawieniem zmysłów dezorientacji. Chyba nie istniało nic gorszego od bezradności i trwania w pustce, sam na sam z własnymi zmysłami i świadomością tego, że każdej chwili można zostać zabitym. Brak związanego ze śmiercią bólu był swego rodzaju zaletą, ale to jedynie czyniło to doświadczenie jeszcze bardziej upiornym – niepewność czasami potrafiła być zdecydowanie gorsza, jeśli nie równoznaczna nieuniknionemu szaleństwu.

Mój wzrok natychmiast powędrował w stronę Aleca. Instynktownie zapragnąłem rzucić się w jego stronę, zanim znowu mnie obezwładni, ale coś mnie powstrzymało. Przecież nie uwolnił mnie bez powodu, poza tym...

Krzyk Renesmee odbił się echem od ścian korytarzy, całkowicie wytrącając mnie z równowagi. Natychmiast zapomniałem o Alecu i niewiele myśląc, rozejrzałem się dookoła, szukając moje ukochanej. Zobaczyłem ją, bezradnie skuloną na ziemi, ale zanim zdecydowałem się na podjęcie jakiejkolwiek decyzji, dostrzegłem walczące Jane i Hannę, i wszystko stało się dla mnie jasne. Błyskawicznie doskoczyłem do obu wampirzyc, rzucając się na małą sadystkę, dosłownie w momencie, w którym była bliska tego, żeby pozbawić jasnowłosą dziewczynę głowy.

Zderzenie dwóch nieśmiertelnych ciał, można było porównać do huku, którego narobiłyby dwa wpadające na siebie głazy. Jane syknęła gniewnie, ale tym razem nie zamierzałem dać się zaskoczyć. Atakowałem szybko, zmuszając ją do tego, żeby pozostawała w ciągłym ruchu, kiedy w pośpiechu unikała wymierzonych przeze mnie ciosów. Unikałem spoglądania w jej krwiste tęczówki, robiąc wszystko, byleby nie dać jej okazji na użycie daru; do tego musiała przynajmniej na moment się skoncentrować, a ja nie zamierzałem dać jej po temu sposobności.

Jane syknęła wściekle, coraz bardziej rozdrażniona. Bez swojego daru była niczym ślepiec bez laski, co jedynie potęgowało jej irytację. Gniew przysłaniał zdrowy rozsądek, popychając ją do atakowania mnie niemal na oślep, dokładnie tak, jakby była kolejną pozbawioną rozumu nowonarodzoną, zaledwie kilka godzin po przemianie. Taka taktyka nigdy nie przynosiła skutków, w swoim nieśmiertelnym życiu napotkałem zresztą tyle młodych wampirów, które należało zgładzić, że jeszcze jeden – nawet utalentowany – nie robił dla mnie żadnego znaczenia. Jane popełniała najgłupszy z możliwych błędów, ja zaś bez wahania to wykorzystałem, żeby bez większego problemu wykręcić jej obie ręce na plecy. Coś chrupnęło, ale nie przejąłem się tym, tylko z całej siły uderzyłem wyrywającą się nieśmiertelną o posadzkę; w kamieniu pojawiło się prawie niezauważalne pęknięcie, jeśli zaś chodziło o Jane...

– Przestań! Demetri, w tej chwili przestań! – zaoponował Alec, nagle materializując się tuż u mojego boku.

Instynktownie zamierzałem go uderzyć, ale powstrzymałem się, czując, że ciało Jane wiotczeje i osuwa się na ziemię. Zdezorientowany spojrzałem na wampirzycę, uświadamiając sobie, że jej zwykle pełne gniewu tęczówki, tym razem są całkowicie pozbawione emocji. Po prostu wpatrywała się przed siebie, a w zasadzie w przestrzeń, bo jakoś wątpiłem w to, żeby cokolwiek widziała. Nie ruszała się, nic nie mówiła, a tym bardziej nie reagowała na to, co działo się dookoła. Z niedowierzaniem uświadomiłem sobie, że to sprawka Aleca i z wrażenia aż pokręciłem głową, spoglądając na drugiego z „piekielnych bliźniąt" tak, jakby to on, a nie jego siostra, był tutaj szaleńcem.

Alec spuścił wzrok; unikał spoglądania na mnie i na bliźniaczkę, ale nie musiałem widzieć jego oczu, żeby domyśleć się, jakie targały nim emocje.

– Zostaw ją. – Niechętnie uniósł wzrok. Jego oczy błyszczały dziko. – Powstrzymam ją, ale jej nie krzywdź. Po prostu weź dziewczyny i stąd uciekajcie.

Nie miałem czasu, żeby zastanawiać się nad tym, dlaczego nam pomagał. Alec już wcześniej bywał skomplikowany, dla mnie jednak liczyło się wyłącznie to, że ostatecznie nie okazał się takim dupkiem za jakiego go uważałem. Powoli skinąłem głową, po czym odwróciłem się, żeby odszukać wzrokiem Hannę i Renesmee. Dziewczyny już zdążyły dojść do siebie po walce i teraz stały przy schodach, spoglądając na mnie wyczekująco. Natychmiast ruszyłem w ich stronę, wzdychając cicho, kiedy Renesmee rzuciła mi się w ramiona. Drżała, chociaż wiedziałem, że usiłowała jakoś nad sobą zapanować, żeby nie okazywać słabości. Jedynie pocałowałem ją w czoło i mocno chwyciłem jej przyjemnie ciepłą dłoń, podświadomie wiedząc, że moja ukochana nie zdecyduje się na to, żeby tak szybko mnie puścić.

– Wynośmy się stąd – powiedziałem cicho i tym razem pierwszy ruszyłem w stronę schodów, ciągnąc za sobą Nessie. Hannah ruszyła za nami, ale to zarejestrowałem jedynie mimochodem, zbyt skoncentrowany na tym, żeby wykluczyć inne niebezpieczne niespodzianki, które mogliśmy napotkać na drodze.

W milczeniu zbiegliśmy po schodach. Mimo wszystko wolałem się śpieszyć, woląc ufać Alec'owi jedynie w minimalnym stopniu. Jakby nie patrzeć, trochę zajęło mu podjęcie decyzji o tym, czy nam pomóc, poza tym wciąż nie mogłem wykluczyć, że był to jedynie sposób na to, żeby ocalić Jane. Wciąż czułem gniew na wspomnienie wampirzycy i jakaś cząstka mnie żałowała, że jednak nie zdecydowałem się jej zabić, ale natychmiast odrzuciłem tę myśl od siebie. To nie była pora na tak emocjonalne reagowanie na wszystko, co się działo. Teraz najważniejsze było logiczne myślenie, dokładnie tak jak podczas misji, kiedy sympatie i antypatie przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie.

Dostanie się na parter okazało się zaskakująco prostym zadaniem, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę problemy, które na swojej drodze napotkaliśmy wcześniej. Wahałem się nad zejściem aż do samych podziemi i znalezieniem drogi do korytarza podobnego do tego, który łączył kanały z recepcją, ale rozmyśliłem się, kiedy gdzieś niebezpiecznie blisko schodów doszły nas ciche kroki. Nie zamierzałem czekać, żeby przekonać się, kogo mogliśmy tam spotkać, dlatego wciągnąłem dziewczyny w najbliższy korytarz. Tą drogą mieliśmy wrócić do przedsionka przed Salą Tronową, ale liczyłem na to, że w panującym zamieszaniu, będzie to najlepszym rozwiązaniem i uda nam się niepostrzeżenie prześlizgnąć się do recepcji, a później do ogrodów. Głównie wejście nie wchodziło w grę, bo tam mieli skierować się wszyscy inni, a my wciąż nie byliśmy pewni, gdzie znajdował się Kajusz i kto tak naprawdę stał po jego stronie. Nie miałem okazji, żeby w Sali Tronowej dokładniej skoncentrować się na walczących, zbyt oszołomiony pożarem i tym, że coś podobnego w ogóle miało miejsce w Volterze, dlatego musieliśmy zachować ostrożność.

Próbowałem kontrolować sytuację i przynajmniej częściowo określić miejsca pobytów poszczególnych strażników i samego Kajusza, ale to okazało się trudniejsze niż przypuszczałem. Łatwo było mi śledzić konkretną osobę, ale tropienie wszystkich jednocześnie okazało się niemożliwe. Czułem się tak, jakbym znalazł się w tłumie – kilkanaście świetlistych punktów, pulsujących gdzieś na granicy mojej podświadomości, mieszało się ze sobą, przez co nie byłem w stanie określić konkretnego kierunku. Ważniejsze zresztą było to, żeby koncentrować się na biegu, poza tym rozpraszała mnie Renesmee, która raz po raz przystawała albo ciągnęła mnie za rękę, kiedy tylko wyczuwała, że zaczynam zwalniać. Bała się ze mną rozdzielić, a i ja nie sądziłem, żeby spuszczanie z oczu jej i Hannah było najlepszym pomysłem. We wszystkich filmach to właśnie działając w pojedynkę, wpadało się w największe kłopoty, a sądząc po tym, co wydarzyło się na górze, coś jednak musiało w tym być.

Pokonaliśmy ostatni zakręt, wypadając wprost na korytarz przed Salą Tronową – po czym zatrzymaliśmy się, całkowicie oszołomieni tym, co mogliśmy zobaczyć. Żar płomieni uderzył w całą naszą trójkę, wzmagając już i tak ciągle obecny niepokój. Nie byłem człowiekiem, więc ciężko było mi subiektywnie określić temperaturę powietrza, ale widząc rumieńce na zwykle bladych policzkach Renesmee, łatwo zorientowałem się, jak bardzo płomienie musiały dawać się we znaki. Gęsty dym unosił się w powietrzu, ograniczając widoczność i sprawiając, że moja ukochana skrzywiła się nieznacznie, po czym przysłoniła usta ramieniem i zaczęła kaszleć.

Wystarczyła chwila, żeby zorientować się, co takiego się działo. Pożar już dawno musiał wymknąć się spod kontroli; płomienie powoli posuwały się dalej, stopniowo pochłaniając cały parter. Ogień tańczył na ścianach, co w połączeniu z dymem sprawiło, że miałem wrażenie, iż próba przedarcia się przez kolejny korytarz okaże się czystym szaleństwem. Co prawda sam byłem gotów zaryzykować, ale mając pod opieką Hannę i Renesmee...

– Zamierzasz tutaj tak stać i czekać na wybawienie? Musimy iść – Hannah dostrzegła moje wahanie. – Demetri, do cholery... – Chciała dodać coś jeszcze, ale nie miała po temu okazji.

Jak na zawołanie zesztywnieliśmy, kiedy znów doszły nas kroki. Tym razem były zdecydowanie głośniejsze, poza tym to już nie było zwyczajne spacerowe tempo – to był bieg. Jakby na potwierdzenie tej teorii, już w następnej sekundzie z korytarza, który dopiero co sami opuściliśmy, wyłoniły się dwie postacie w czarnych pelerynach. Nie widziałem tej dwójki na balu, ale sądząc po tym, jak na nas spojrzeli, raczej nie pojawili się w tym miejscu przypadkowo.

Oczy jednego z przybyszy zalśniły czystym szkarłatem, kiedy tylko nas zobaczył. To wystarczyło mi, żeby podjąć decyzję, nawet jeśli ta wciąż wydawała się idiotyczna. Jednak z drugiej strony, gdyby przymknąć oko na płomienie, nasza jedyna droga ucieczki wcale nie wyglądała tak źle...

– Biegiem – ponagliłem Hannę i Renesmee. Delikatnie popchnąłem dziewczynę do przodu, zmuszając ją do tego, żeby wraz z jasnowłosą wampirzycą pierwsza ruszyła się z miejsca. – Jestem tuż za wami – obiecałem, ale nie miałem pewności, czy zdołała usłyszeć mnie przez trzask płomieni.

Postacie w ciemnych pelerynach natychmiast ruszyły za nami, jedynie utwierdzając mnie w przekonaniu, że to my byliśmy ich celem. Nikt normalny nie zostałby w miejscu, gdzie szalał zabójczy nawet dla wampirów pożar, ale najwyraźniej dla Kajusza niektórzy byli w stanie zrobić naprawdę wiele. Nie potrafiłem im z tego powodu współczuć, co było o tyle łatwe, że żadnego z nieśmiertelnych nie znałem i nie potrafiłem określić, jak wielkim zagrożeniem mogą się okazać. Teraz liczyło się przede wszystkim to, żeby spróbować uciec i nie dać się przy tym zabić; łatwo powiedzieć, ale praktyczne wykonanie to już zupełnie inna kwestia, której nawet nie mieliśmy okazji przemyśleć.

Skoncentrowałem się na biegu i poganianiem dziewczyn. Starałem się osłaniać Renesmee i Hannę, jednocześnie koncentrując się na płomieniach, które otoczyły nas ze wszystkich stron. Poraziła mnie skala pożaru, który rozszedł się nawet nie wiadomo kiedy i powoli posuwał się dalej. Korytarz praktycznie cały stanął w płomieniach, a miejscami języki ognia lizały nawet sufit nad naszymi głowami, grożąc, że strop w każdej chwili będzie w stanie zwali się na całą naszą trójkę. Dym przysłaniał wszystko i nawet wampirze zmysły nie pozwalały mi zobaczyć wszystkiego w taki sposób, jakiego mógłbym oczekiwać. Wiedziałem jedynie, że nie wolno się nam zatrzymywać i to właśnie na tym zamierzałem się skupić.

Korytarz zaczął łagodnie skręcać. Ulżyło mi, bo to znaczyło, że recepcja była już blisko; miałem jedynie nadzieję, że przynajmniej tam płomienie jeszcze nie dotarły i że droga do ogrodu jest względnie bezpieczna. Nie miałem pojęcia, gdzie jest Felix, ale zakładałem, że wraz z Denalczykami bez większych problemów zdołał się wydostać i że czeka na nas gdzieś w okolicy. Z założenia mieliśmy spotkać się w jakimś bezpiecznym miejscu; miałem nadzieję, że nie będzie ryzykował i sam na to wpadnie, bo wtedy łatwo miałem być w stanie go odnaleźć i...

Czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Usłyszałem krzyk Renesmee i jęk Hanny, ale nie miałem czasu sprawdzać, czy wszystko z nimi w porządku. W pośpiechu szarpnąłem się, uwalniając ramię z żelaznego uścisku. Jeden z wampirów, które nas godziły, natychmiast ponowił atak i spróbował mnie pochwycić, ale udało mi się w porę uskoczyć. Tym razem to ja chwyciłem go za rękę, po czym z wysiłkiem zdołałem posłać go na pokrytą płomieniami ścianę. Siła zderzenia wampirzego ciała i kamienia sprawiła, że cały korytarz aż zatrząsnął się w posadach; wampir zawył i natychmiast poderwał się na nogi, usiłując ugasić szatę, która zajęła się od ognia, powoli przemieniając go w żywą pochodnię – oczywiście pod warunkiem, że któregokolwiek z nas można było określić mianem „żywego".

– Demetri! – zawołała gdzieś za moimi plecami Renesmee.

W pośpiechu odwróciłem się, chcąc nakłonić ją do tego, żeby biegła dalej i zapewnić ją, że zaraz do niej dołączę, ale nie miałem po temu okazji. Krzyk Nessie to nie był po prostu wrzask pod wpływem impulsu, ale ostrzeżenie – ostrzeżenie, które zrozumiałem zbyt późno.

Z ogłuszającym hukiem sufit – osłabiony przez pożar i uderzenie ciała wampira, którego znokautowałem – ostatecznie stracił oparcie. Kamienne odłamki runęły na ziemię, wywołując jeszcze większe zamieszanie. Instynktownie rzuciłem się w stronę Renesmee, w porę odpychając ją na bok; usłyszałem jej jęk, kiedy upadła, ale prawie natychmiast moja uwaga została rozproszona, musiałem bowiem zdecydować się na szybki unik. Poderwałem się na nogi i odskoczyłem do tyłu, dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak reszta sufitu zderzyła się z ziemią. Kamień i drewno zablokowały korytarz, tworząc na samym środku prowizoryczną ścianę, której w żaden sposób nie byłem w stanie ominąć.

Minęła dłuższa chwila, zanim sytuacja się uspokoiła. W powietrzu wciąż unosił się pył, równie drażniący co dym, ale dla mnie całkowicie obojętny. Gdzieś po drugiej stronie barykady usłyszałem kaszel, dźwięk ten zaś sprawił, że kamień spadł z mojego od wieków martwego serca.

– Dem?! – Nessie wciąż się krztusiła, ale przynajmniej zdołała się odezwać. – Och, Demetri! – powtórzyła i chyba uderzyła pięściami o dzielącą nas przeszkodę, bo coś zachrobotało, ale poza tym sterta gruzu ani drgnęła.

– Nic mi nie jest – zapewniłem ją. Gdyby nie sytuacja, byłbym nawet rozbawiony tym, że to właśnie ona się o mnie martwiła. – Biegnijcie z Hanną dalej. Zaraz znajdę sposób, żeby się stąd wydostać, ale wy musicie uciekać.

Usłyszałem, jak moja ukochana gwałtownie nabiera powietrza do płuc.

– Żartujesz sobie? Nie zostawię cię! – zaoponowała z determinacją, którą tak uwielbiałem, a która teraz jedynie niepotrzebnie mnie dręczyła. – Poczekaj, ja...

– Nie – przerwałem jej stanowczo. – Renesmee, proszę. Musisz stąd uciekać – powtórzyłem.

Jeszcze mówiąc, uważnie krążyłem wzdłuż blokady, próbując znaleźć jakikolwiek słaby punkt w jej strukturze. Niestety, wydawała się wręcz niemożliwe solidna; dostrzegłem jedynie kilka szczelin, a w jednej z nich – chyba największej – mignęło mi czekoladowe oko Renesmee.

– Kocham cię. Dlatego proszę cię, żebyś mi zaufała – poprosiłem raz jeszcze, kiedy milczenie zaczęło się przeciągać.

Nie zamierzałem czekać aż dziewczyna mi odpowie. Z ciężkim sercem odwróciłem się do przeszkody plecami, spoglądając na to, co znajdowało się za mną. Mój wcześniejszy przeciwnik zdążył już ugasić ubranie i teraz wraz z tym drugim nieśmiertelnym powoli zbliżali się do mnie. Powinienem był czuć strach, ale tak naprawdę nie czułem niczego.

Pierwszy raz mogłem zrobić coś dla tych, których kochałem. I to było dobre.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro