5. Krzyk

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Biegłam przez las, chociaż zupełnie nie pamiętałam w jaki sposób w ogóle się w nim znalazłam. Najbardziej dziwne i niepokojące zarazem jednak było to, że odkrycie otaczających mnie drzew w żaden sposób mnie nie zaniepokoiło. Czułam się swojsko i bezpiecznie, zaś otaczające mnie drzewa i ścieżka, którą w zawrotnym tempie przemierzałam, wydała mi się nagle tak bardzo znajoma, że to odkrycie było niemal bolesne. Równie znajome okazały się porośnięte mchem, zielone pnie drzew oraz detale, takie jak chociażby powalony pień drzewa na drodze albo pozornie zwyczajne wyglądający, omszały głaz na uboczu. Rozpoznałam je natychmiast, a serce aż zatrzepotało mi w piersi, kiedy w końcu dotarło do mnie, że jestem w Forks – i to tak blisko domu, jak tylko mogło być to możliwe.

Już samo to niezwykłe odkrycie powinno mnie było naprowadzić na to, że najprawdopodobniej śpię. Forks przestało być moim domem, kiedy mój mały świat został rozbity na mikroskopijne kawałki przez jedno wydarzenie z którego powodu miałam cierpieć już chyba po sam kres wieczności. Tak powinno się stać, a jednak mój umęczony umysł nie był w stanie sensownie łączyć faktów, a ja zbyt mocno pragnęłam wierzyć w to, że pobyt w Volterze i trzymiesięczna żałoba były jedynie okropnym koszmarem z którego właśnie się wybudziłam. Chciałam wierzyć, że kiedy tylko dostrzegę nasz mały domek w samym środku lasu i wejdę do środka, wszystko na powrót stanie się proste, a ja poczuję ukojenie. Tak po prostu musiało być, a ja nie zamierzałam nawet brać pod uwagę tego, że mogłabym się rozczarować.

Pobiegłam pędem znajomą ścieżką, mając ochotę roześmiać się radośnie, tak cudownie się w tamtym momencie czułam. To było Forks, moje wiecznie deszczowe Forks, chociaż tym razem pogoda postanowiła mnie zaskoczyć i to w bardzo pozytywny sposób. W powietrzu czuć było duchotę, zaś prześwitujące przez baldachim soczyście zielonych liści niebo było tak intensywnie niebieskie, że nawet to włoskie nie mogło z nim konkurować. Na nieboskłonie nie było ani jednej chmurki, zaś słońce grzało tak intensywnie, że byłam wdzięczna za rzucany przez drzewa cień, w którym mogłam się schronić. Powietrze było czyste i przesycone zapachami lasu, które wdychałam niemal z rozkoszą. Moja skóra skrzyła się bajecznie, chyba jeszcze bardziej intensywnie niż zwykle, co mnie zachwyciło, bo zawsze o tym marzyłam – to była jedna z rzeczy, których już jako mała dziewczynka zazdrościłam mamie.

Nagle nade wszystko zapragnęłam jej o tym powiedzieć, pochwalić się wszystkim, a potem śmiać się i wykorzystać ten piękny dzień w pełni. Przyśpieszyłam, pędząc znajomą ścieżką i wypatrując pomiędzy drzewami ciemnego kształtu, który miałam wyryty w pamięci z taką dokładnością, że nie mogłabym pomylić go z niczym innym. Nasz mały, wyjęty żywcem z jakiejś fantastycznej bajki domek był tak charakterystyczny, że po prostu nie byłam w stanie go przegapić, a teraz bardzo pragnęłam znaleźć się w środku. Miałam nadzieję znaleźć oboje rodziców w ich sypialni – przecież doskonale wiedziałam, że wykorzystywali każdą możliwą chwilę, żeby cieszyć się sobą – albo w salonie. Mama jak zwykle miała siedzieć przy kominku, zwinięta na kanapie i pogrążona w lekturze jeden ze swoich wysłużonych książek, najpewniej „Wichrowych wzgórz". Tata, o ile się nie myliłam, pewnie znów siedział przy fortepianie i wygrywać na fortepianie – oczywiście pod warunkiem, że moi wujkowie wcześniej nie postanowili wyciągnąć go z jakiegoś błahego powodu z domu. Pragnęłam jakoś wpasować się w ten rodzinny obrazem i poczuć, że wszystko naprawdę jest na swoim miejscu i nie mam się czegoś obawiać.

A jednak mimo mojego stoickiego spokoju i optymizmu, gdzieś w głębi serca czułam narastający niepokój. Biegnąc i pokonując kolejne metry, miałam niejasne wrażenie, że faktycznie oddalam się od swojego celu albo że ten po prostu nie istnieje. Mijałam kolejne drzewa, omijałam przeszkody, ale chociaż przy prędkości którą rozwinęłam, już dawno powinnam dotrzeć na miejsce, domku wciąż nigdzie nie było. Mój dobry nastrój prysł niczym bańka mydlana, kiedy panika chwyciła mnie za gardło. Biegłam, pędziłam najszybciej jak potrafiłam, ale na cóż miała się w tym wypadku zdać moja niezwykła prędkość, skoro miałam wrażenie, że kręcę się w kółko albo stoję w miejscu, ani na krok nie przybliżając się do celu moich poszukiwań? Celu, którego przecież tak naprawdę nie było? Jak mogłam jeszcze tego nie zrozumieć po tym wszystkich miesiącach?

Właśnie w tamtym momencie ogarnęła mnie rozpacz, kiedy zrozumiałam, że wcale nie jestem w Forks, a w czymś na kształt szklanej kuli. Tak właśnie teraz wyglądało moje życie. Realny świat był gdzieś obok, toczył się swoim dotychczasowym tempem, ale to już zdawało się mnie nie dotyczyć. Ja byłam zamknięta w tym małym świecie, w swojej szklanej kuli, która czasami przypominała mi prawdziwe życie, ale tak naprawdę wcale nim nie była. W tym nowym świecie nie było niczego tak naprawdę znajomego, nie było niczego – jedynie ja, błądząca i szukająca czegoś, co bezpowrotnie odeszło, żeby już nigdy nie wrócić.

Kiedy to do mnie dociera, zaczynam krzyczeć. Krzyczę, krzyczę najgłośniej jak potrafię, ale z opóźnieniem dociera do mnie, że żaden dźwięk nie wydobywa się z moich ust. Mogę cierpieć, mogę płakać, ale obojętnie jak bardzo źle będę się czuć, nikogo to nie interesuje – nikt nie przyjdzie żeby mnie pocieszyć, bo w mojej szklanej kuli nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć moją rozpacz. Jestem tylko ja. Już zawsze będę tylko ja – ja i ten palący, rozrywający mnie od środka ból.

Świat w koło zmienia się, jakby moje cierpienie było w stanie wpłynąć na otaczającą mnie rzeczywistość. Kiedy zaczynam godzić się z tym, że nie będę w stanie ulżyć sobie krzykiem, dostrzegam wszechogarniającą szarość, która nagle pochłonęła wszystko wkoło. Wciąż jestem w lesie, wciąż jestem w Forks, ale to już nie jest ten piękny, słoneczny dzień jakiego doświadczyłam przed chwilą. Słońce przysłaniają ciężkie, burzowe chmury i zrywa się porywisty wiatr, który rozwiewa mi włosy i zrywa liście z pobliskich drzew. Lodowate powietrze chłoszcze moją odsłoniętą skórę i przenika materiał zielonej, letniej sukienki, którą mam na sobie. Zaczynam drżeć z zimna, ale chłód jest niczym w porównaniu z tym, co czuję wewnątrz, obserwując zachodzące dookoła zmiany.

Śmierć wydaje się być wszędzie. Rośliny obumierają, cały mój mały świat się rozpada – dokładnie tak, jak trzy miesiące temu. Kiedy niebo nad moją głową otwiera się, a na ziemie zaczynają spadać pierwsze krople deszczu, wspomnienia tamtego dnia powracają ze zdwojoną siłą. Ciężkie krople znaczą moją skórę i spływają po niej niczym łzy, a już po chwili deszcz przemienia się w prawdziwą ulewę, a ciemne niebo przeszywa pierwsza potężna błyskawica. Jasne blask oślepił mnie, ale wcale nie poczułam strachu – niewzruszenie wciąż stałam w miejscu, chociaż w zaledwie kilkanaście sekund przemokłam do suchej nitki. Gdzieś w głębi serca mam cień nadziei na to, że jednak trafi mnie któraś z błyskawic albo nagle pojawi się ktoś, kto wyciągnie mnie z tego lasu i rozgrywającego się w nim koszmaru.

Czekam, ale na próżno – doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nikt nie przyjdzie.

Nigdy nikt nie przychodzi.

Deszcz pada coraz bardziej intensywnie. Niebo jest niemal czarne, zupełnie jakby zapadła noc – absolutnie ciemności w ciągu dnia, który kwadrans wcześniej byłam w stanie nazwać najsłoneczniejszym w całym moim życiu. Ale słońce i lato odchodzą równie gwałtownie, jak wszyscy moi bliscy, zostawiając mnie na pastwę czegoś nieznanego i przerażającego – strachu, poczucia winy i nienawiści, której nigdy wcześniej nie zaznałam, a która teraz wypełnia mnie całą. Moje nozdrza wypełnił mdlący, słodki zapach palonych kadzideł i mogłabym przysiąc, że usłyszałam trzask i syk dogasającego ognia, chociaż w środku lasu nie było niczego, co mogłoby być źródłem takich doznań. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to jedynie moja wyobraźnie i wspomnienia, które wróciły do mnie pod wpływem silnych emocji i wrażeń minionego dnia, ale i tak nie byłam w stanie przejąć kontroli nad własnym snem,

Znikąd pomiędzy drzewami pojawiła się jakaś postać, której twarzy nie byłam w stanie dostrzec – widziałam jedynie krwiste tęczówki, zdające się przerażająco świecić w panującym mroku. Dopiero kiedy kolejna błyskawica przecięła niebo i rozświetliła wszystko dookoła, byłam w stanie rozpoznać obserwującego mnie ze znaczniej odległości Seana. Wampir milczał, patrząc na mnie w tak przejmujący sposób, że ponownie wypełniły mnie poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie za to, że przyczyniłam się do jego śmierci. W jednej chwili jasnowłosy wampir zniknął, a na jego twarzy pojawił się mój niedoszły oprawca, zanim jednak zdążyłam chociażby krzyknąć, mężczyzna sam z siebie stanął w płomieniach. Wtedy ponownie się zmienił i jego miejsce zajął Demetri, wpatrujący się we mnie tym swoim rozdrażnionym, pełnym niechęci wzrokiem. Poczułam panikę i nie wiem dlaczego, ale zapragnęłam do niego podejść, żeby jakoś mu pomóc, ale jego postać już zdążyły pochłonąć płomienie i zniknął mi z oczu.

Deszcz wciąż padał, a jednak ogień nadal płonął mocnym płomieniem i dopiero po dłuższej chwili blask zaczął przygasać. Oszołomiona, spodziewałam się dostrzec fioletowy dym albo przynajmniej popiół w miejscu, w którym dopiero co płonął, ale w zamian zobaczyłam... wpatrzoną we mnie Hannę. Sny z natury bywały bezsensowne, ale widok dziewczyny mocno mnie oszołomił, tym bardziej, że wampirzyca wcale nie wyglądała jak Hannah, którą dopiero co zdążyłam poznać i natychmiast znienawidzić.

Ta Hannah wyglądała jakoś inaczej. Była jeszcze bledsza niż niejeden wampir, chociaż to wydawało się niemożliwe, oczy zaś miała czarne, nie rubinowe. Wpatrywała się we mnie głodnym wzrokiem, a jej jasne włosy powiewały na wietrze, tak nienaturalnie jasne, że sprawiały wrażenie srebrzystych. Była piękna, ale w tak przerażająco przesadny sposób, że momentalnie sparaliżował mnie strach. Zapragnęłam uciec i oddalić się od tej eterycznej, niezwykłej istoty o instynkcie łowcy, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa i byłam w stanie jedynie patrzeć w miejsce, w którym wampirzyca się znajdowała.

Wtem uniosła jej piękne oblicze wykrzywił grymas, a spojrzenie utkwionych we mnie oczu stało się jeszcze bardziej intensywniejsze i cięższe do zniesienia.

– Są tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego – powiedziała szeptem, głosem równie zmienionym i bezbarwnym co cała postać.

Zaraz po tym wydała z siebie przerażający wrzask i rozpłynęła się w ciemności, w jednej chwili znikając z zasięgu mojego wzroku. Wciąż słyszałam w głowie jej słowa i ten pisk, więc sama również zaczęłam krzyczeć, właściwie nie wiedząc dlaczego.

W tym samym momencie las zniknął, a ja ocknęłam się we własnym łóżku, drąc się w niebogłosy i ledwo chwytając oddech. Za oknem szalała burza; ciężkie krople uderzały w szybę, wprawiając ją w drżenie, a od czasu do czasu niebo przecinała błyskawica. Miałam pewne problemy z tym, żeby się uspokoić i zrozumieć, że to był po prostu kolejny koszmar, a to co dzieje się na zewnątrz nie ma żadnego związku z moim snem. Dopiero kiedy silny wiatr otworzył okno, a rama uderzyła w ścianę, pośpiesznie zwlekłam się z łóżka i dopadłam do parapetu, żeby ponownie je zamknąć, zanim nawałnica wedrze się do środka.

Zimny jak na tę porę roku i włoski klimat wiatr rozwiał mi włosy, odrobinę mnie otrzeźwił. Starannie upewniłam się, że okno więcej się nie otworzy i powolnym, ludzkim krokiem wróciłam do łóżka, żeby zalec na nim bez życia. Był środek nocy, a ja byłam wykończona, ale nie wyobrażałam sobie, żebym mogła znów zasnąć, kiedy wciąż miałam przed oczami wspomnienie lasu, zwłaszcza Hanny. Jej słowa dźwięczały mi w uszach, jakby blask pioruna wypalił je w moim umyśle, chociaż w głębi duszy wiedziałam, że tak naprawdę nic nie znaczą. Nigdy ich nie wypowiedziała, a ja zawsze miałam zdecydowanie zbyt bogatą wyobraźnię. Teraz na dodatek tak wiele emocji rozsadzało mnie od środka, że nie było niczego dziwnego w tym, że odreagowywałam je w ten sposób. Koszmary od jakiegoś czasu były czymś stałym i w tym wypadku również nie było sensu doszukiwać się jakiegoś głębszego sensu.

Przetarłam twarz dłonią, odgarniając kosmyki włosów z przepoconego czoła. Cała byłam zgrzana i wciąż zaspana, poza tym strasznie bolały mnie mięśnie – nie miałam wątpliwości, że od jakiegoś czasu musiałam przewracać się z boku na bok, nie będąc w stanie się obudzić. Pomyślałam, że pewnie swoimi wrzaskami zaalarmowałam przynajmniej pół mieszkających na zamku wampirów, ale zaraz doszłam do wniosku, że nikt i tak do mnie nie przyjdzie. Wszyscy już przywykli do tego, że Aro przygarnął pod swój dach histeryczkę i wariatkę, którą nie warto się przejmować. W ich oczach byłam po prostu aspołeczną, pogrążoną w żałobie hybrydą, którą trzymano tutaj jedynie z litości, bo jaki inny mógł być powód? Nie miałam żadnego daru, który byłby dla wielkiej trójcy cenny – jedynie moje niezwykłe pochodzenie mogło być dla nich intrygujące.

Leżałam w ciszy, skupiając się na liczeniu oddechów i przysłuchując się uderzającym o szybę kroplom. Burza szalała i co jakiś czas pokój rozświetlał jasny blask piorunów; chwilę po tym następował grzmot, a kiedy zaczęłam odmierzać sekundy, tak jak nauczył mnie kiedyś Edward, zorientowałam się, że deszcz powoli oddala się od miasta. Mimowolnie pomyślałam o naszych licznych meczach baseballu właśnie w takie dni, wystarczająco daleko żeby deszcz nie mógł nad dosięgnąć i momentalnie ogarnął mnie tak przejmujący smutek, że musiałam jak najszybciej odrzucić od siebie te wspomnienia. Patrzyłam na rozciągnięty nad moją baldachim i chociaż bardzo chciałam, za nic nie byłam w stanie ponownie zasnąć. Nie było więc chyba niczego dziwnego w tym, że w końcu moje myśli zaczęły uciekać w stronę minionego dnia i wszystkich tych okropnych rzeczy, które w przeciągu jednej doby stały się z moim udziałem. Podobnie jak w snach, przed oczami stanęły mi twarze Seana, Hanny oraz wampira, który próbował mnie skrzywdzić – a na samym końcu Demetri.

To właśnie ten ostatni prześladował mnie najbardziej. Aż skrzywiłam się, kiedy przypomniałam sobie jego niechęć, kiedy na mnie spoglądał i kiedy dowiedział się, że wraz z Felixem mają mieć mnie na oku. Co, do cholery, strzeliło Aro do głowy, kiedy wydawał im taki rozkaz?! Nie potrzebowałam niańki, a już na pewno nie ochrony wampira, który pewnie już zaczął żałować, że mnie uratował. Wiedziałam, kiedy ktoś mnie nie chce, dlatego nie zamierzałam być dla nikogo ciężarem, zwłaszcza dla darzącego mnie niechęcią Demetriego. Nagle zapragnęłam wyjść z pokoju, odszukać go i mu o tym powiedzieć, ale zaraz odrzuciłam od siebie ten pomysł, dochodząc do wniosku, że nie mam obowiązku go zadawalać i z czegokolwiek się tłumaczyć. Nie lubił mnie i miał do tego prawo, dlatego dla obustronnego komfortu zamierzałam trzymać się od niego z daleka. I tak prawie nie wychodziłam z pokoju, więc mogłam przestać wychodzić na miasto całkowicie. Jeśli chodziło o polowania, skoro już raz skosztowałam ludzkiej krwi, mogłam całkiem się pogrążyć i poprosić Aro o to, żeby zorganizował dla mnie krew ze szpitala, tak jak robili to moi bliscy, kiedy byłam zbyt mała żeby polować – mimo wszystko zabijanie nie wchodziło w grę.

Poczułam mdłości na samo wspomnienie tego, co zrobiłam w Sali Tronowej. Poniosłam się pośpiesznie i zaczęłam krążyć po pokoju, mając nadzieję, że ruch pozwoli mi zapomnieć o przykrych sprawach. Bynajmniej nie przyniosło to skutku, dlatego ostatecznie wylądowałam w łazience, decydując się wziąć długi, gorący prysznic. Ciepła woda skutecznie rozluźniła moje zdrętwiałe, napięte do granic możliwości mięśnie i przynajmniej na chwilę poczułam się lepiej. Kiedy przebrałam się w zwiewną, prawie przeźroczystą i idealnie przylegającą do mojego ciała koszulę nocną, po czym zasiadłam przed bogato zdobioną toaletką, żeby rozczesać włosy, prawie całkiem już zapomniałam o wszystkim, co mnie dręczyło – przynajmniej póki nie przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze, zwracając uwagę na swoją nagą szyję.

Coś ścisnęło mnie w gardle. Zgubiłam go – mój naszyjnik, prezent od mamy na pierwszą gwiazdkę. Łzy momentalnie zebrały mi się w oczach, tak okropny był żal, który w tamtym momencie odczuwałam. Nie chodziło już o samą zawieszkę z francuską inskrypcją „nad życie", chociaż i ta przypominała mi o tym, jak bardzo zawsze byłam kochana przez swoich bliskich. Nie. Najbardziej żałowałam jedynego wspólnego zdjęcia, które znajdowało się w środku.

Była to mała, zniszczona od ciągłego składania i rozkładania fotografia, którą zrobiliśmy wspólnie z okazji moich siódmych, najważniejszych urodzin. Tamtego dnia oficjalnie stawałam się dorosłą i przestawałam się rozwijać, więc były to urodziny równie ważne co te, które miałam obchodzić w tym roku – osiemnaste. Alice urządziła wyjątkowo skromne jak na nią przyjęcie, idealnie wpasowując się w mój gust. Byliśmy tylko my, Charlie i Jacob, czyli wszyscy ci na których mi naprawdę zależało i którzy teraz zostali mi odebrani w bardziej bądź mniej ostateczny sposób. Pamiętałam, że byłam szczęśliwa jak nigdy, a kiedy tylko rozentuzjazmowana Chochlica zaproponowała wspólne zdjęcie, wszyscy zgodzili się bez wahania.

Czy ona bądź ktokolwiek inny z naszej rodziny podejrzewał, że już dekadę później zostaniemy rozdzieleni? Że zniknął, a ja zostanę sama, żeby cierpieć i marzyć o tym, by móc do nich dołączyć? Odpowiedź oczywiście brzmiała „nie", bo czegoś takiego nie dało się przewidzieć – nawet mając w kręgu najbliższych kogoś o niezwykłych umiejętnościach Alice. Żadne z nas nie spodziewało się tego, jak wszystko się potoczy, a na żałowanie podjętych decyzji było już zdecydowanie zbyt późno. Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała pogodzić się z tym, że Cullenów już nie ma, ale w tym momencie wydawało mi się to czymś absolutnie nierealnym. Pogodzenie się z tą myślą było dla mnie równoznaczne z poddaniem i rezygnacją – nie przynosiło ukojenia, którego tak bardzo potrzebowałam. Jeśli miałam być ze sobą szczera, wątpiłam żebym kiedykolwiek zaznała spokoju i poczuła się lepiej.

Czułam się zdecydowanie gorzej niż gdybym tamtego dnia umarła ze wszystkimi. Problem polegał właśnie na tym, że egzystowałam niczym żywy trup – z medycznego punktu widzenia byłam jak najbardziej żywa, ale osoba wewnątrz mnie umarła. Kolejny raz poczułam z mocą, że powoli tracę siebie i nie ma sposobu, żebym sama zdołała ten proces zatrzymać. Chyba nawet nie chciałam, żeby tak się stało.

Byłam sprzecznością. Porzuconą zabawką, elementem niezamieszkałej śnieżnej kuli – kawałka nieistniejącego świata, gdzie nie istniało nic prócz moich emocji, tych dobrych i złych. Spierały się ze sobą, mieszały mi w głowie i powoli przyprawiały o szaleństwo. Właśnie tyle zostało z tej radosnej dziewczyny, którą kiedyś byłam – trochę wspomnień, uczuć i nieopisany ból straty. Nawet nienawiść i pragnienie zemsty zdążyły zblednąć, a potem zniknąć – teraz już nic nie trzymało mnie przy pozorach życia, które utrzymywałam, kiedy miałam jeszcze jakiś cel. Teraz nie było już nawet tego – była wyłącznie pustka.

Dlaczego wciąż dręczyło mnie niejasne wrażenie, że to ja wszystko psułam? Jakby nie patrzeć to z mojej winy omal nie doszło do walki z Volturi, bo włosi uważali mnie za coś nienaturalnego, co nie powinno mieć prawa istnieć. To, że wtedy udało się ich ubłagać, jedynie przesunęło w czasie nieubłaganie nadchodzącą przyszłość. A ja powinnam być na tamtej polanie, kiedy to się działo, zamiast kryć się i pozwalać żeby wszyscy wkoło mnie niańczyli. Teraz również nawet nie byłam w stanie się obronić przed tamtym wampirem i znów musiano mi wyznaczyć kogoś do ochrony – najwyraźniej byłam tak beznadziejna, że kolejne kłopoty były mi pisane i nawet Aro zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy tak o tym pomyślałam, niechęć Demetriego wydawała mi się nagle czymś oczywistym. Poza tym, kto wie? Może to on miał mnie w końcu zabić?

Chociaż byłam zamyślona, a na dworze wciąż szalała burza, zdołałam wychwycić ciszy szmer na korytarzu. Poderwałam się, upuszczając szczotkę i chociaż nie miałam pewności, czy się nie przesłyszałam, popędziłam do drzwi. Z dłonią na klamce, zawahałam się nagle, szybko jednak wzięłam się w garść i zdecydowałam je otworzyć – za późno, jak się okazało, bo na korytarzu nikogo nie było. Sama nie byłam pewna dlaczego, ale to odkrycie mnie rozczarowało i już miałam wrócić do pokoju, kiedy coś przykuło moją uwagę.

Na podłodze, tuż pod drzwiami, leżał mój zdobiony medalion od mamy. Wpatrywałam się w niego w oszołomieniu, zanim zdecydowałam się uklęknąć i pośpiesznie go podnieść. Ktoś naprawił łańcuszek i teraz nie było nawet śladu uszkodzenia, kiedy zaś drżącymi dłońmi otworzyłam zawieszkę, prócz zdjęcia znalazłam jeszcze jedną kartkę.

Ktoś pięknym charakterem pisma wykaligrafował tylko trzy słowa, ale to wystarczyło.

Nie zgub go.


Demetri

Dlaczego? Hm, to było dobre pytanie na które nie potrafiłem odpowiedzieć – może właśnie dlatego w takim pośpiechu oddaliłem się ze skrzydła, w którym mieściły się liczne komnaty dla gości. Nie tylko w moim, ale również w interesie tamtej dziewczyny powinno być, żebyśmy wpadali na siebie jak najrzadziej, bo naprawdę za siebie nie ręczyłem. Reakcje jakie we mnie wzbudzała były niewiarygodne i sam już nie wiedziałem, co powinienem z tym fantem począć.

Renesmee. Jej imię towarzyszyło mi odkąd pierwszy raz ją zobaczyłem, przypominając sobie jak wszyscy mówili na to egzotyczne stworzenie o płomiennych włosach i wystraszonym spojrzeniu. Była jak mała myszka, którą ktoś schwytał w pułapkę – osaczona i anemiczna, ale jednocześnie wciąż roztaczająca wokół siebie urok, który do tej pory spotykany był wyłącznie u nieśmiertelnych dzieci. Widać było ja na dłoni, że przeżyła jakąś tragedię i że sobie z tym nie radzi, ale – na litość Boską! – dlaczego to ja miałem się tym przejmować? Śmierć śmiercią, mogło być przykro, ale żeby cała straż...?

Odrzuciłem od siebie tę myśl, bo na samo wspomnienie trzymiesięcznej misji bez celu szlag mnie trafiał. No dobrze, to był pomysł Aro, ale zawsze mogła zaprotestować, prawda? Nie zrobiła tego, podobnie jak i nie odmówiła, kiedy Aro kazał Felixowi i mnie otoczyć ją ochroną. Była małomówna i chyba czuła się tutaj źle, ale przecież nie straciła głową, a i słowo „nie" zdawało się nie brzmieć zbyt skomplikowanie. Nie żebym nie lubił kobiet, które nie potrafią odmawiać, ale to była zupełnie inna sytuacja i nagle zatęskniłem za odrobiną asertywności. Cóż, może to był po prostu kolejny dowód na to, że kobiety zawsze postępują na opak, a płci przeciwnej po prostu nie da się zrozumieć.

Z drugiej strony, to też miało swoje plusy. Wystarczyło spojrzeć na Heidi, która w jednej chwili potrafiła się na mnie pieklić bez powodu – ślubu nie braliśmy, więc kto tutaj mówi o wierności? – żeby w następnej przyjść i zacząć się zalecać. Tak czy inaczej, perspektywa spędzenia dzisiejszej nocy wyglądała na bardzo kuszącą. Może w końcu miałem zapomnieć o Renesmee i sprzecznych emocjach, które wywoływała. Jeśli chodziło o nią, zrobiłem już wszystko, a może nawet więcej – odzyskanie łańcuszka mogła uznać za akt miłosierdzia z mojej strony, bo nawet wampirowi ciężko znaleźć jest taki drobiazg w środku nocy. Chociaż nagłe odkrycie w sobie powołania do jubilerstwa może było tego warte – idealna perspektywa na przyszłość, gdyby coś jednak zmusiło mnie, żeby rzucić służbę w cholerę i rozpocząć życie na własny rachunek. Patrząc na to, jak reagowałem na obecność Renesmee, taka możliwość była coraz bardziej prawdopodobna.

Nie rozumiałem dlaczego tak dziwnie czuję się w jej obecności. Może chodziło o jej krew i zapach – przyciągała do siebie jak magnes i nie chodziło tu wyłącznie o pragnienie krwi. Głód był sprawą drugorzędną, chociaż możliwość skosztowania jej krwi również wydawała się niezwykłą perspektywą, której bardzo ciężko było się oprzeć. Kiedy się nad tym zastanawiałem, na myśl przychodziły mi jedynie feromony – wampiry również je wydzielały, żeby łatwiej przyciągać swoje ofiary, ale nigdy nie zdarzało się, żeby ten zapach zniewalał innych nieśmiertelnych. W przypadku dziewczyny jednak najwyraźniej tak było, bo jak inaczej wyjaśnić rozdrażnienie moje albo tego wampira, który próbował ją zgwałcić? Jeśli tak na to spojrzeć, złość również wydawała się uzasadniona, bo Aro prawdopodobnie by mnie zabił, gdybym spróbował dobrać się do jego nowej pupilki i jeszcze przypadkiem ją skrzywdził.

Ha! Kto by pomyślał? Samotna dziewczyna o zapachu tak silnym, że przyciąga wszystkich mężczyzn w okolicy – mieliśmy z Felixem absolutnie przerąbane, bo pojawienie się kolejnego chętnego wampira było jedynie kwestią czasu.

Właściwie nie myślałem nad tym, gdzie idę – drogę do pokoju Heidi znałem tak doskonale, że byłem w stanie trafić tam z zamkniętymi oczami. Kiedy znalazłem się w znajomym korytarzu, w końcu zdołałem zatrzeć w pamięci wspomnienie miedzianych loków, połyskujących w promieniach zachodzącego słońca oraz czekoladowych oczu, w których można było zatonąć i zostać wchłoniętym przez całą mieszankę trudnych do jednoznacznego zdefiniowania emocji i uczuć. Cholera, skoro w przypadku dziewczyny chodziło wyłącznie o seks, dlaczego jej uroda i nawet najdrobniejsze ruchy tak dobrze zapadały w pamięć?

– Kazałeś mi bardzo długo czekać – usłyszałem znajomy głos, który skutecznie wyrwał mnie z zamyślenia. Heidi stała w progu sypialni, ubrana wyłącznie w szkarłatny szlafrok. – Myślałam już, że znowu z Felixem poszliście do jakiegoś baru.

– Jak możesz tak nisko mnie cenić? – zapytałem, unosząc ze zdziwienia brwi. – Obiecałem. Czy kiedykolwiek złamałem słowo?

Jedynie prychnęła, decydując powstrzymać się od komentarza. No dobrze, pytanie nie było najlepiej przemyślane, ale bądźmy szczerzy – kto nigdy nie skłamał? Gdyby tylko zechciała wierzyć w każdą wymówkę, którą dla niej miałem, byłabym zdecydowanie szczęśliwsza, nawet jeśli czułaby, że moje słowa odrobinę mijają się z prawdą. Sama stwarzała problem, nie pozwalając mi się uszczęśliwić.

Ale trzeba było przyznać, że prezentowała się olśniewająco. Kiedy położyła obie dłonie na idealnych wcięciach bioder, poły szlafroku rozchyliły się i mogłem się przekonać, że na sobie ma wyłącznie czarną, koronkową haleczkę, wyjątkowo skąpą na dodatek. Czerwień, czerń i koronki – lepszego połączenia chyba nie było na tym świecie. Ciemne włosy spływały jej falami na ramiona i plecy, usta zaś – nawet wykrzywione w pogardliwy grymas – wciąż zachwycały swoim kształtem i wręcz prosiły się o to, żeby natychmiast je pocałować.

– Jakbyś mogła długo się na mnie gniewać. – Uśmiechnąłem się w swój najbardziej czarujący spokój, robiąc zdecydowany krok do przodu i kładąc obie dłonie na jej ramionach. Zesztywniała, ale nie strząsnęła ich. – Heidi, Heidi... Przecież jesteśmy tacy sami – wymruczałem, bez trudu okrążając ją; teraz byłem tuż za jej plecami.

– Pewnie tak. Pewnie mnie również zależy wyłącznie na seksie – stwierdziła dziwnym tonem, ale nie zawracałem sobie głowy tą nutką goryczy.

Odgarnąłem jej włosy, odsłaniając kark, po czym złożyłem na nim delikatny pocałunek. Zadrżała i odwróciła się tak, że znalazła się w moich ramionach. Obie dłonie położyła na moim torsie, jej szkarłatne oczy zaś lśniły intensywnie od narastającego pożądania. Cokolwiek mówiła czy robiła, zawsze i tak miała do mnie wrócić.

– Może najwyższa pora przypomnieć ci, że tak naprawdę żadna ludzka panienka nie jest w stanie cię zaspokoić – powiedziała z uśmiechem i zanim się obejrzałem, jej usta musnęły moje własne. – Trzy miesiące... Postaraj się i wykorzystaj tę noc dobrze, bo niedługo Aro znowu gdzieś mnie wyśle – zastrzegła.

Mruknąłem coś w odpowiedzi, bardziej skoncentrowany na bliskości naszych ciał. Przygarnąłem ją do siebie, po czym znowu pocałowałem – w przeciwieństwie do niej dłużej i mniej delikatnie. Jako wampiry nie musieliśmy oddychać i pilnować, żeby nie zrobić sobie przypadkiem krzywdy, dlatego wciąż ją całując, z wprawą porwałem ją na ręce i zaniosłem do pokoju, celnym kopniakiem zamykając drzwi. Nie przerywając pieszczot, ułożyłem ją na łóżku i zaraz naparłem na nią, żeby nie próbowała się podnosić. Zaraz zarzuciła mi obie ręce na szyję, chcąc być jeszcze bliżej, chociaż to wydawało się niemożliwe.

Gdybym był z ludzką kobietą, prawdopodobnie już dawno połamałbym jej kości. Przy uwodzeniu śmiertelniczek właśnie kontrola była najtrudniejszym zadaniem, bo wystarczył jeden nieostrożny ruch, żeby musieć sobie darować przyjemności i od razu przejść do posiłku. Ludzie byli beznadziejnymi kochankami dla wampirów, chociaż kilkukrotnie trafiłem na takie, które można było uznać za dobre. Żadna jednak nie umywała się do Heidi, którą emocje ponosiły równie mocno jak mnie. Nie musząc się kontrolować, robiliśmy takie rzeczy, że obojgu nam wystarczyły na długie tygodnie, póki nie spotykaliśmy się ponownie. Oczywiście żadne z nas nie dochowywało w tych okresach wierności, chociaż Heidi uparcie twierdziła, że powstrzymuje się przez wzgląd na mnie. Kłamała, bo jak żeby inaczej? Taka kobieta jak ona nie była w stanie się powstrzymywać, poza tym w żadnym wypadku od niej tego nie oczekiwałem – przecież nie byliśmy sobie nic winni.

Na moment oderwałem się od jej ust, przenosząc się z pocałunkami niżej. Obcałowywałem jej twarz, obojczyki i ramiona, powoli zbliżając się do piersi oraz tego, żeby pozbyć się tej koronkowej haleczki, którą kusiła mnie od samego początku. Czerwony szlafrok już dawno wylądował gdzieś poza zasięgiem wzroku, podobnie zresztą jak moja koszula, chociaż ta zupełnym przypadkiem nie nadawała się już do ponownego użytku.

– Dem? – mruknęła Heidi. Skracała moje imię, chociaż tego nienawidziłem. Poza tym co to za pomysł, żeby zaczynać rozmawiać akurat w tym momencie?

Niechętnie uniosłem głowę.

– Hm?

Leżała na łóżku z wachlarzem ciemnych kosmyków rozrzuconych wokół głowy. Jej tęczówki pociemniały przez odczuwane pożądanie, ich spojrzenie zaś utkwione było we mnie.

– Nie podoba mi się to, co powiedział Aro – oznajmiła, całkiem mnie zaskakując, bo tego tematu się nie spodziewałem. – Tego, że masz zajmować się tą hybrydą – uściśliła.

Dlaczego nawet nie dziwiło mnie, że plotka już się rozeszła po całym zamku? W tym miejscu wieści roznosiły się błyskawicznie, zwłaszcza dotyczące nowych nabytków wielkiej trójcy.

– Wierz mi, że mnie też – zapewniłem rozdrażnionym tonem, bo przecież chciałem o dziewczynie chociaż na moment zapomnieć. – Poza tym nie mnie, ale też Felixowi.

– Jak zwał, tak zwał. Zresztą obaj jesteście siebie warci – skrzywiła się z niezadowoleniem.

– Mogę wiedzieć o co właściwie ci chodzi? – zapytałem, czując jak mija mi ochota na cokolwiek. Że też musiała zacząć tę bezsensowną rozmowę akurat teraz!

– Po prostu brzydzi mnie myśl o tym, że mógłbyś dobierać się do tego mieszańca – odparła pozornie obojętnym tonem, a ja omal nie zszedłem na zawał, chociaż w przypadku wampira powinno być to czymś absolutnie niemożliwym.

Mieszańca? Sądziła, że mógłbym zainteresować się hybrydą, która już i tak samym swoim istnieniem w dziwny sposób wyprowadzała mnie z równowagi? Pomijając już fakt, że dla mnie to wciąż był dzieciak, Heidi zaczynała być naprawdę szalona.

– Stać mnie na coś o wiele lepszego od mieszańca – żachnąłem się, krzywiąc się demonstracyjnie. – Jakby było inaczej, nie byłoby mnie tutaj, prawda? – dodałem.

Skinęła głową i rozpogodziła się, a ja odetchnąłem. Takie rozmowy zdecydowanie nie były mi potrzebne, podobnie zresztą jak sceny zazdrości w jej wykonaniu. Tyle razy już jej powtarzałem, że nie jesteśmy sobie nic winny, dlatego nie rozumiałem dlaczego wciąż robi mi wyrzuty, zarzucając zdradę. Żeby być niewiernym, trzeba najpierw tworzyć z kimś związek, prawda? W naszym przypadku nie takowy nie istniał – tutaj liczył się jedynie seks, nic więcej. Jeśli jej to nie odpowiadało, zawsze mogła odejść, a jednak zawsze trafialiśmy do łóżka.

Wróciliśmy do pocałunków i pieszczot. Wkrótce pozostałe części garderoby wylądowały na podłodze, gdzieś obok łóżka. Zapowiadała się naprawdę przyjemna noc, pomijając oczywiście szalejącą na zewnątrz burzę oraz tę idiotyczną wzmiankę o Renesmee. Dlaczego musiała poruszyć ten temat? Obojętnie jak bardzo się starałem, Cullenówna miała o tyle wielkiego pecha, że tak czy inaczej przytrafiało się coś, przez co się na nią denerwowałem. To był ostatni temat jaki chciałem roztrząsać w towarzystwie Heidi, a jednak potrzebowałem dłuższej chwili, żeby wyrzucić dziewczynę z pamięci i skupić się na przyjemności płynącej z tego, co właśnie robiłem z najbardziej pociągająca kobietą w całej Volterze.

Kiedy zaczęliśmy się kochać, wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyła się jedynie tamta chwila – ta dziewczyna i świat, który skurczył się do małej komnaty gdzieś w środku tego olbrzymiego zamku, który zamieszkiwały wampiry. W tym momencie nawet ich wyostrzone zmysły, którymi przecież sam dysponowałem, nie stanowiły przeszkody – liczyła się jedynie przyjemność.

A jednak kiedy pieściłem i przeczesywałem palcami ciemne włosy Heidi, cały czas miałem wrażenie, że aksamitne pukle pomiędzy moimi palcami faktycznie mają miedziany kolor...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro