8. Utalentowani

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Świtało, kiedy samolot przystąpił do lądowania. Obudził mnie płynący z głośników głos, nakazujący przygotować się do momentu, kiedy maszyna ponownie osiądzie na ziemi. Przeciągnęłam się, obolała od niewygodnej pozycji, ale nie przejęłam się tym zbytnio i pośpiesznie zapięłam pas. Mniej więcej kwadrans później wraz z pozostałymi znalazłam się na zacienionym lotnisku, otoczona zmierzającymi w różnych kierunkach ludźmi. Zapach krwi był drażniący, ale udawało mi się go ignorować.

Zorientowałam się, że brakuje Demetiego, co mnie zmartwiło. Czyżby znów zniknął z mojego powodu? Felix musiał wyczytać wątpliwości z wyrazu mojej twarzy, bo wyjaśnił mi, że wampir poszedł odebrać nasze bagaże. Jane zadecydowała, że nie ma sensu na niego czekać i poprowadziła nas w mniej zaludnione miejsce, gdzie mieliśmy zaszyć się do momentu, kiedy Demetri się pojawi. Zdążyła w tym czasie zamówić taksówkę i kiedy tropiciel do nas dołączył, pojazd już czekał przed budynkiem.

Słońce dopiero wschodziło, ale dzień zapowiadał się stosunkowo pochmurnie, więc nie mieliśmy problemów z poruszaniem się za dnia. Kiedy podeszliśmy do taksówki, kierowca spojrzał na całą naszą piątkę z niedowierzaniem, ale wystarczyło jedno gniewne spojrzenie Jane, żeby w żaden sposób tego nie skomentował. Sama również nie odzywałam się, kiedy wślizgnęłam się na tylne siedzenie, ściśnięta pomiędzy drzwiami a Felixem. Miałam wątpliwości co do tego, czy wystarczy nam jedna taksówka, ale okazało się, że bliźnięta są na tyle drobne, że bez trudu usadowiły się tuż obok nas. Demetri zajął miejsce z przodu, a kiedy patrzyłam na to, jak zerka na taksówkarza, zaczęłam się zastanawiać, czy człowiek ten nie jest wtajemniczony w to, kim naprawdę jesteśmy. Zdążyłam się już przekonać, że o wampirach wie całkiem sporo ludzi, w znamienitej większości na usługach Volturi – chociażby recepcjonistka Safona, którą czasami widywałam w zamku.

Miejscowość do której się udawaliśmy leżała prawie dwieście kilometrów od naszego pierwszego przystanku. Nie byłam zainteresowana nazwami kolejnych miejscowości, chciałam jednak wiedzieć, gdzie konkretnie się udajemy. Oczywiście mogłam kogoś o to zapytać, ale nie odważyłam się na to, woląc milczeć i nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w okno, obserwując umykający za oknem krajobraz. Kolejne kilometry mijaliśmy w stosunkowo szybkim tempie, widok zaś był tak monotonny, że znów zaczęło chcieć mi się spać. Przeważały przede wszystkim zieleń i coraz wyraźniejsze pagórki – pola, lasy i wzgórza w oddali. Mimowolnie nasunął mi się na myśl zielony krajobraz Forks, zwłaszcza liczne drzewa i pokryte mchem konary drzew, czego bynajmniej nie przyjęłam z entuzjazmem. Pośpiesznie uciekłam wzrokiem w głąb samochodu i do końca podróży wpatrywałam się w tył fotelu kierowcy.

Mimochodem zauważyłam, że drogi które wybieraliśmy, były niemal całkowicie puste – najwyżej dwa razy zdarzyło się, żeby wyprzedził nas inny samochód. Patrząc na wskazówkę szybkościomierza mogłam się założyć, że pojazd już dawno przekroczył ustalone normy, ale nie przeszkadzało mi to. Byłam przyzwyczajona do szybkiej jazdy, odkąd...

Pokręciłam głową. Felix spojrzał na mnie z powątpieniem, ale nic nie powiedziałam. Wzruszył ramionami i znów zapatrzył się przed siebie, ja zaś pomyślałam, że pewnie wszyscy mają mnie za całkowitą idiotkę. Nawet jeśli tak było, jakoś nie potrafiłam się tym specjalnie przejąć. Przywykłam do ciszy, jeśli zaś chodziło o wampiry, chyba nie było istot tak perfekcyjnie stworzonych do milczenia i trwania w bezruchu. Pomijając bicie serca i dziwnie przyśpieszony oddech kierowcy, jedynie ja byłam źródłem jakiegokolwiek dźwięku. Poza tym panowała absolutna cisza, wyjątkowo dobrze współgrająca z miarowym mruczeniem pracującego silnika samochodu.

Zanim dojechaliśmy na miejsce, zaczęło padać. Deszcz bębnił w szyby i dach, niosąc ze sobą przygnębienie, ale moim zdaniem, było w tym coś kojącego. Pogoda znacznie opóźniła nasz przyjazd, dlatego na miejsce dotarliśmy w okolicach południa. Przez zamazaną szybę nie byłam w stanie dostrzec wypisanej na tabliczce nazwy miejscowości, wiedziałam jednak, że ta i tak niczego by mi nie powiedziała – miejscowości, które wybierały wampiry, żeby osiedlić się na stałe, zwykle nie były uwzględniane na mapach. Oczywiście pod warunkiem, że komuś naprawdę zależało na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Zaciągnęłam kaptur przeciwdeszczowej kurtki (musieliśmy dbać o pozory, poza tym dla mnie pogoda była istotna) i wysiadłam wprost w nawałnicę. Padało tak intensywnie, że zanim dostałam się do swojego bagażu i rachunki z taksówkarzem zostały uregulowane, byłam już przemoczona do suchej nitki. Samochód odjechał w pośpiechu, a ja nie miałam już żadnych wątpliwości co do tego, że kierowca musiał być w jakichś układach z Volturi. Kto inny przewiózłby nas taki spory kawał drogi, zadawalając się zwitkiem banknotów, który na pożegnanie wcisnął mu w rękę Demetri? Widziałam, że mężczyzna skrzywił się w pierwszym momencie i chyba chciał zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie wampira, żeby zmienił zdanie. Tak, to bez wątpienia była ta nasza słynna zdolność perswazji o której niejednokrotnie się słyszało.

Myślałam, że dostanę szału, kiedy zobaczyłam, jak Volturi bez pośpiechu rozglądają się po okolicy. Dla nich deszcz był jedynie drobną przeszkodą, podczas kiedy ja nie tylko mokłam, ale i zaczynałam drżeć z zimna. Zaczęłam doceniać to, że przynajmniej byłam pół-wampirem, bo w innym wypadku taka wyprawa jak nic skończyłaby się zapaleniem płuc. Nie żebym nie miała wątpliwości, że niektórych członków straży taki stan rzeczy bez wątpienia by usatysfakcjonował, ale mimo wszystko wolałam w końcu ruszyć się z miejsca i znaleźć się gdzieś, gdzie warunki atmosferyczne będą bardziej znośne. Na całe szczęście wpadł na to Felix, chociaż jego sugestia nie miała żadnego związku z troską o mnie – po prostu drażnił go deszcz i bezczynność, dlatego ostatecznie ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę majaczącego w oddali lasu. Uznałam, że z dwojga złego to też jest jakimś rozwiązaniem, bo drzewa miały stanowić osłonę przed strugami lodowatej wody i wiatru, który co chwila chłostał mnie po twarzy i burzył mi i tak lepiące się do policzków włosy.

W drodze w końcu zdołałam dostrzec tabliczkę z nazwą miasta, ale nazwa i tak niewiele mi powiedziała. Greenpoint – bo tak zwała się miejscowość – przypominało mi raczej wymarłą wioskę, ledwo zamieszkałą przez ludzi. Nie miałam wątpliwości, że wampirom musiało to miejsce odpowiadać, chociażby przez wzgląd na pogodę – moi towarzysze mogli bez trudu przemieszczać się w ciągu dnia, więc było to sporym atutem. Kolejny raz przypomniałam sobie o Forks, dlatego przyśpieszyłam żeby zrównać się z Alec'iem i Jane, chociaż „piekielne bliźnięta" zdecydowanie nie były upragnionymi towarzyszami.

Nie mogłam nie zauważyć, że wyglądali nienaturalnie... normalnie. Oczywiście, wiedziałam, że misja wymaga, żeby w towarzystwie ludzi zachowywać się tak, jakby było się normalnymi członkami społeczeństwa i że tyczyło się to również ubioru, ale i tak szokował widok dwójki najbardziej niebezpiecznych wampirów, mających na sobie coś tak trywialnego jak jeansy czy drogie, młodzieżowe płaszcze. Z rozpuszczonymi włosami Jane wyglądała niczym prawdziwa piękność, Alec zaś jak normalny nastolatek – gdybym ich nie znała, w życiu nie pomyślałabym, że dysponując tak przerażającymi zdolnościami, jak zadawanie bólu samym tylko spojrzeniem albo odcięcie od wszystkich zmysłów.

Chłopak spojrzał na mnie przelotnie, unosząc brwi, ale w żaden sposób mojej obecności nie skomentował.

– Więc jaki jest plan? – rzucił, dosłownie czytając mi w myślach. Powoli zaczynałam być bliska tego, żeby zacząć wyć z frustracji. Dlaczego wszystkie skojarzenia musiały być tak bolesne?

– Taki jak już ustaliliśmy – odpowiedziała mu obojętnie Jane. Zrozumiałam, że zapytał jedynie na mój użytek, chociaż z tym odkryciem poczułam się dziwnie. Nie brałam pod uwagę tego, że kiedykolwiek któreś z „piekielnych bliźniąt" okaże mi się przychylne. – Na razie spróbujmy ich znaleźć, a potem obserwujemy. Równie dobrze możesz zabrać dziewczynę na spacer, jeśli ci się nudzi, bo i tak nie będzie potrzebna. – Spojrzała na mnie chłodno, a ja zrozumiałam, że chociaż odrobina ciepła z jej strony byłaby szczytem marzeń. – Dorośli pracują, rozumiemy się?

Skrzywiłam się.

– Praktycznie rzecz ujmując, jestem doroślejsza od ciebie – palnęłam gniewnie, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Twarz wampirzycy stężała, kiedy przypadkiem trafiłam w jej czuły punkt. Nie miałam wątpliwości, że musiała być świadoma tego, że mimo swojego daru i respektu, który za jego sprawą wzbudzała, jest na zawsze uwięziona w ciele dziewczynki. Nigdy nie miała dojrzeć, nie miała stać się kobietą. Kiedy o tym pomyślałam, zrobiło mi się jej żal i pierwszy raz od dawana przez myśl przeszło mi, że jednak mam szczęście. Nie tylko na zawsze miałam pozostać młoda, ale i osiągnęłam dojrzałość – jakby nie patrzeć, fizycznie byłam kobietą, co Jane nigdy nie miało być dane. Poza tym, czego zazdrościła mi nawet płeć piękna w mojej rodzinie, kiedyś miałam być w stanie wydać na świat dziecko. Może więc jednak nie było nic dziwnego w tym, że Volturi na co dzień pokazywała światu bezduszną twarz kogoś, kogo co najwyżej można było określić mianem suki.

– Chyba lepiej dla ciebie było, kiedy milczałaś, kochanie – stwierdziła w końcu Jane tak lodowatym tonem, że aż przeszły mnie ciarki. Cholera, czyżby miała mi jeszcze za złe, że Aro wydawał się mnie lubić? Na litość Boską, przecież nie próbowałam odebrać jej pozycji, a już na pewno nie chciałam kłopotów! – Ale skoro tak...

Spojrzała mi w oczy, a ja machinalnie przygotowałam się na nadejście bólu, jednocześnie walcząc o to, żeby instynktownie nie rzucić się do ucieczki. Demetri pojawił się pomiędzy nami tak nagle, że obie odskoczyłyśmy do tyłu.

– Jane, przestań – powiedział rozdrażnionym tonem, siląc się na obojętność. – Nie mamy teraz na to czasu. Poza tym, jakby nie patrzeć, ona teraz jest jedną z nas.

Wampirzyca skrzywiła się, ale nie zaatakowała mojego obrońcy, chociaż wyraźnie miała na to ochotę.

– Bronisz mieszańca? – zapytała, unosząc brwi ku górze. – Co z tobą, Demetri? Przecież wszyscy dobrze wiemy, że ona nie jest tutaj mile widziana, na pewno nie przeze mnie.

– Może. Ale Aro na niej zależy, a ja z Felixem dostaliśmy jakże wiążący rozkaz, żeby mieć na nią oko – odpowiedział Demetri, wzruszając ramionami. – W zamku rób sobie co chcesz, ale nie kiedy ja za nią odpowiadam – dodał i jakby nic się nie stało, wyprzedził nas wszystkich, znikając pomiędzy drzewami.

Jane rzuciła mi ponure spojrzenie, mówiące coś w stylu „Lepiej miej się na baczności", po czym skinęła na Aleca i razem ruszyli za tropicielem. Felix obserwował sytuację w milczeniu, ale wcale nie wydawał się być przejęty – najwyraźniej takie sceny z udziałem małej wampirzycy były codziennością strażników. Najwyraźniej nie pozostało mi nic innego, jak powoli się do tego przyzwyczajać i uczyć się trzymać język za zębami, przynajmniej w towarzystwie niektórych osób. Z tego wszystkiego zaczynałam tęsknić za towarzystwem pełnej energii i pewności siebie Hannah, co bez wątpienia musiało o czymś znaczyć, bo jakieś dwie doby wcześniej byłam gotowa zrobić wszystko, byleby uniknąć spotkania z dziewczyną. No cóż, życie bywało pełne niespodzianek – zdążyłam już to zauważyć.

Moja... cóż, nawet nie kłótnia z Jane odebrała wszystkim ochotę na jakiekolwiek rozmowy, dlatego dalszą drogę przez las pokonaliśmy w milczeniu. Przynajmniej przestało padać, chociaż powietrze pozostawało nieprzyjemnie wilgotne i zimne, przez co drżałam na całym ciele, nie mogąc się rozgrzać nawet poprzez ruch. Wszystko dookoła było mokre, a zalegające na liściach i krzewach krople deszczu moczyły mi ubranie i włosy, kiedy któreś z nas przypadkowo je potrąciło, próbując przejść. Jakąś godzinę później, kiedy pomiędzy drzewami zaczęłam dostrzegać coraz więcej wolnej przestrzeni, nie marzyłam już o niczym innym prócz gorącego prysznica, ciepłym łóżku i pokoju w jakimś hotelu. Wiedziałam, że gdzieś mieliśmy się zatrzymać, ale do tego czasu miało pewnie minąć jeszcze wiele godzin, poza tym wampirom nie potrzebny był odpoczynek.

Demetri przystanął. Pozostali zatrzymali się niemal w tym samym momencie, jakby to ćwiczyli, co tak mnie zaskoczyło, że omal nie wpadłam na kroczącego przede mną Felixa. Nawet się na mnie nie obejrzał, bardziej zainteresowany tym, co pojawiło się pomiędzy drzewami. Zaintrygowana i skuszona obietnicą tego, że coś w końcu zacznie się dziać, podeszłam trochę bliżej, trzymając się jednak tak daleko od Jane, jak tylko było to możliwe.

Moje oczy rozszerzyły się, kiedy zobaczyłam ogromną, wolną od jakichkolwiek drzew polanę. Teren łagodnie opadał, a jakieś kilkadziesiąt metrów od ściany lasu, rysował się szkielet kamiennego, dwupiętrowego domku. Budowla wyglądała jak żywcem wyjęta z bajki, zadbana i bez wątpienia bogato wyposażona, chociaż nie wydała mi się chociażby w połowie tak ciepła, jak chatka w której od dziecka mieszkałam z rodzicami. Kiedy później o tym myślałam, doszłam do wniosku, że to bardzo dobrze, bo chyba nie zniosłabym widoku domku, którego szukałam w każdym swoim koszmarze. A tak byłam w stanie stać, całkowicie obojętnie podchodząc do widzianej polany i budynku. Fakt, że byłam w stanie wyobrazić sobie mieszkające tam wampiry, jedynie wszystko ułatwiał.

Zapanowała tak nienaturalna cisza, że poczułam się nieswojo. Rozumiałam, że w okolicy nie było żywej duszy – zdążyłam już się przekonać, że Greenpoint jest maleńką, właściwie wymarłą wioseczką – ale, do cholery, przecież byliśmy w lesie! A jednak nie słyszałam żadnych typowych dla leśnej fauny dźwięków, co dobitnie potwierdzało, że w domku musieli mieszkać nieśmiertelni, samą swoją obecnością odstraszając wszystkie żyjątka. Jeśli dodać do tego, że prócz mojego nierównego oddechu i bicia serca, nie byłam w stanie usłyszeć niczego więcej, można było poczuć się nie tylko nieswojo, ale i zacząć obawiać się o zdrowie psychiczne. Słyszałam kiedyś, że absolutna cisza – prawdziwa, nie tylko ta pozorna, kiedy po prostu znajdowało się w spokojnym miejscu – może prowadzić do szaleństwa i teraz muszę przyznać, że chyba coś w tym było.

Milczenie trwało jeszcze przez jakąś minutę, po czym Demetri w zamyśleniu pokiwał głową. Drgnęłam i przeniosłam na niego wzrok, czując jakbym wyrwała się z jakiegoś transu.

– Dziwne – stwierdził, nie musząc dodawać, co wydawało mu się aż tak bardzo nietypowe. Jego cichy, melodyjny głos przypominał w tych warunkach wystrzał z armaty i aż się wzdrygnęłam. Ledwo powstrzymałam się od tego, żeby dla pewności rozejrzeć się dookoła i upewnić, czy nikt przypadkiem nas nie usłyszał. – No cóż, zresztą nieważne. Chyba powinniśmy po prostu trzymać się planu.

– Czyli co? Obserwujemy? – zapytał dla formalności Felix, nie odrywając wzroku od domku.

Demetri skinął głową.

– W zasadzie tak. Nie wiem dlaczego, ale mam pewne obawy. Powinniśmy dowiedzieć się, czego możemy się spodziewać, zanim podejmiemy decyzję. Proponuję poobserwować, a kiedy któreś z nich się pojawi, wtedy możemy się ujawnić – zasugerował.

– Nie mamy powodów, żeby się ukrywać – zgodziła się Jane.

A potem uśmiechnęła się drapieżnie, tym samym utwierdzając mnie w przekonaniu, że dla niej decyzja już dawno została podjęta.


Jeśli było coś bardziej irytującego od bycia ignorowanym, to naprawdę nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. W normalnym wypadku byłoby mi to na rękę – przecież nade wszystko chciałam wtopić się w otoczenie i wytrwale na to pracowałam przez ostatnie trzy miesiące – ale to miejsce naprawdę było dziwne, a panująca cisza zaczynała mnie nie tylko drażnić, ale i przerażać. Gdyby to ode mnie zależało, prawdopodobnie już dawno zadecydowałabym o tym, żeby się wynieść, ale teraz to nie wchodziło w rachubę. Nie byłam też samobójczynią, żeby wdawać się w dyskusję z kimkolwiek, zwłaszcza kiedy obok była Jane.

Chyba nigdy tak bardzo nie pragnęłam, żeby z kimś porozmawiać. Albo móc przynajmniej słuchać. Mogłoby być to cokolwiek, nawet bezsensowna paplanina na jakiś nieinteresujący mnie temat, ale i na to nie miałam co liczyć. Wszyscy milczeli, pozostając w bezruchu i po prostu czekając. Wampiry były do tego stworzone, ale ja nie, dlatego bezczynność zaczynała mi ciążyć. Fakt, że tak naprawdę nie byłam im do niczego potrzebna, jedynie pogarszał sytuację. To straszne mieć świadomość, że jest się jedynie piątym kołem u wozu, nawet jeśli nigdy nie zależało mi na tym, żeby stać się członkinią Volturi. Chodziło chyba o samo poczucie akceptacji, przynależności gdziekolwiek. Poza tym kwestia wolności, którą w zamku mimo wszystko miałam, a która w tym miejscu została znacznie ograniczona. Nawet gdybym mogła, gdzie miałabym pójść? Ze wszystkich stron otaczał nas las, jednolity i absolutnie nieciekawy.

Z tym, że nawet to ostatecznie stało się bardziej pociągające od bezczynności, przynajmniej moim zdaniem. Niepewnie podeszłam do Demetriego i Felixa – zdecydowanie lepsza perspektywa od zagadywania „piekielnych bliźniąt" – po czym bąknęłam coś na temat tego, że idę się przejść. Felix machnął mi ręką, co chyba znaczyło, że nie tyle nie ma nic przeciwko, co trochę mi zazdrości, Demetri zaś obserwował mnie dyskretnie aż do momentu, kiedy ostatecznie zniknęłam mu z oczu. Oddaliwszy się od naszego tymczasowego „obozowiska", poczułam się zdecydowanie lepiej, chociaż oddalanie się od Volturi wydawało się głupim pomysłem, tym bardziej biorąc pod uwagę kłopoty w które wpakowałam się, kiedy ostatnim razem byłam gdzieś sama. Co prawda wątpiłam, żebym napatoczyła się w lesie na złaknionego mojej krwi (i nie tylko) wampira, ale mimo wszystko... Cóż, wszyscy brali mnie za członkinię straży, przez co wrogowie Volturi stawali się również moimi nieprzyjaciółmi, ale na to nic nie mogłam poradzić.

Przeszłam chyba dobry kilometr, ale praktycznie się nad tym nie zastanawiałam. Nigdy nie narzekałam na swoją orientację w terenie, dlatego byłam pewna, że bez trudu odnajdę drogę powrotną, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie śpieszyłam się, stawiając na ludzkie tempo i starając się rozkoszować spokojem, obojętnie jak nienaturalny się wydawał. Słyszałam bicie swojego serca i kroki na wilgotnej ściółce. To drugie przypomniało mi o tym, że jestem przemoczona do suchej nitki, dlatego zdecydowałam się coś z tym zrobić. Zatrzymałam się, po czym zsunęłam torbę z ramienia (przezornie wolałam nie zostawiać swoich rzeczy, chociaż wątpliwym było, żeby Jane posunęła się do zrobienia mi na złość i ich zniszczenia – zdecydowanie bardziej preferowała swój dar) i wyszukałam w niej komplet suchych ubrań. Nie miałam ochoty przebierać się w środku lasu, ale nie zamierzałam też przez kilka następnych godzin szczękać zębami, dlatego rozejrzałam się dookoła i chwilę nasłuchiwałam, po czym bardzo niechętnie zaczęłam zdejmować z siebie przemoczone rzeczy. Szybko upchnęłam ubrania do torby i założyłam suche, chcąc jak najszybciej poczuć się w bardziej komfortowy sposób, o ile oczywiście coś takiego było w tym miejscu w ogóle możliwe.

Wciągałam właśnie przez głowę sweter, kiedy zorientowałam się, że ktoś mnie obserwuje. Spięłam się cała i okręciłam wokół własnej osi tak gwałtownie, że omal nie wylądowałam w pobliskiej kępie jakichś krzaków.

Ktoś zachichotał, kiedy zaś zadarłam głowę i podążyłam za dźwiękiem, dostrzegłam siedzącego na drzewie wampira.

Bez wątpienia był to wampir. Blada skóra i krwiste, utkwione we mnie tęczówki mówiły same za siebie. Nieznajomy miał czarne, sięgające aż do ramion włosy i zaskakująco przyjazny uśmiech, chociaż wychwyciłam w nim coś jakby smutek. Nie wyglądał na gotowego do ataku albo w jakikolwiek mi nieprzychylnego, dlatego zdołałam nieznacznie się rozluźnić, chociaż nadal obserwowałam go nieufnie. Jakby nie patrzeć podglądał mnie, kiedy się przebierałam.

Wampir wydał z siebie ciche westchnienie.

– Wiedzieliśmy, że przyjdziecie – odezwał się, nie odrywając ode mnie wzroku. – Cały czas powtarzałem Fi, że tak będzie, ale ona jak zwykle miała nadzieję... – Kolejne westchnienie.

Zamrugałam kilkukrotnie, zanim zdołałam uprzytomnić sobie kilka istotnych rzeczy. Po pierwsze, wampir bez wątpienia wiedział kim jestem – i że jest nas więcej. Po drugie, musiał należeć do tych, którzy zamieszkiwali domek na polanie i z których powodu w ogóle musieliśmy tutaj przyjechać. No i po trzecie, jego spojrzenie sprawiało, że miałam niemal całkowitą pewność, że wie kim ja jestem i że odpowiadam za śmierć jednego z nich, chociaż nie bezpośrednio. Dziwiłam się, że był w stanie spoglądać na mnie w tak przyjazny sposób, chociaż to równie dobrze mogło być jedynie grą, mającą na celu odwrócić moją uwagę. Sam przecież powiedział, że jest ich więcej – prócz niego niejaka Fi, być może ktoś jeszcze.

– Aro się was obawia – powiedziałam, nie wiedzieć czemu decydując się na szczerość. Nie widziałam powodu, żeby postąpić inaczej. – Uważa, że po śmierci Seana... – Urwałam, dziwnie czując się wypowiadając na głos imię wampira.

Mój rozmówca zmarkotniał i pokiwał głową. Wciąż nie wyglądał na skorego do ataku.

– No tak... To byłoby sensowne, prawda? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę. – Zemsta leży w naszej naturze.

Milczałam, woląc nie odpowiadać, bo nie miałam pojęcia do czego mogłoby to doprowadzić. Milczenie było czymś bezpiecznym, zwłaszcza przy moim szczęściu. Jedynie ja mogłam natrafić na wampira w tym miejscu, kiedy tylko zdecydowałam się oddalić.

– Powiedział ci ktoś kiedyś, że słodko pachniesz? – wypalił nagle wampir, a ja z wrażenia aż cofnęłam się o krok. Moja reakcja wyraźnie go speszyła, co było dziwne. – Och, nie to miałem na myśli... Po prostu uważam, że trój zapach jest interesujący – zreflektował się.

Chyba naprawdę zależało mu na tym, żeby zapewnić mnie, że jestem w jego obecności bezpieczna, chociaż nie miało to dla mnie żadnego sensu. Jeśli wiedział, że jego przyjaciel został stracony z mojego powodu, nie powinien być w stanie zachowywać się wobec mnie w taki sposób. Jak sam powiedział, zemsta była dla nieśmiertelnych czymś naturalnym; przekonałam się o tym, bo sama do niedawna nade wszystko jej pragnęłam. Dlaczego więc nie próbował jej dopełnić, skoro miał taką okazję?

Odpowiedź przyszła sama, chociaż, oczywiście, równie dobrze mogłam się mylić. Przecież wiedziałam, że gdyby tylko coś mi się stało, Volturi zaatakowaliby bez wahania – dla zasady, nie dlatego, że byłam dla nich w jakikolwiek sposób ważna. Wampir również musiał to wiedzieć i może liczył na to, że jeśli będzie wobec mnie w porządku, uda mu się ocalić siebie i swoją rodzinę. Widocznie zemsta nie była dla nich ważniejsza od życia, co rozumiałam i co być może mogłam wykorzystać, żebyśmy wszyscy poczuli się lepiej. Przecież nie chciałam jeszcze większej liczby ofiar z mojego powodu i od początku się bałam, że jednak dojdzie do najgorszego i będzie trzeba wszystkich... „zlikwidować". Tym bardziej mi ulżyło, że jednak istnieje szansa na załatwienie tego w inny sposób.

– Dobrze. Jak mówiłam, Aro się was obawia, ale jeśli nie macie złych zamiarów, nie będziemy was niepokoić. Jak na razie jedynie obserwujemy, dlatego... – zaczęłam formalnym tonem, chcąc się na coś przydać i załatwić sprawę. Z premedytacją zignorowałam wcześniejszą wzmiankę o moim zapachu, bynajmniej nie zamierzając o tym rozmawiać.

– Och, naiwna dziecino – westchnął wampir, wznosząc oczy ku niebu. – Naprawdę sądzisz, że decyzje nie zostały już podjęte? – zapytał mnie łagodnym tonem.

– Oczywiście, że nie! – zaprotestowałam, chociaż miałam pewne wątpliwości. – Gdyby zostały podjęte, nie ograniczalibyśmy się do obserwacji, prawda...? – zaczęłam i urwałam niezbyt zgadnie, nagle uświadamiając sobie, że nie znam nawet imienia mojego rozmówcy.

Przekrzywił lekko głową, jakby chcąc obejrzeć mnie pod innym kontem. Raptownie jego oczy rozszerzyły się i uderzył rozprostowaną dłonią w czoło w nieco teatralnym geście.

– Och, gdzie ja mam głowę! – zreflektował się, obdarowując mnie wyjątkowo promiennym uśmiechem. – Mów mi Silence – poprosił, a ja aż ze zdziwienia uniosłam brwi.

Dobrze, kto jak kto, ale ja nie powinnam być zdziwiona, kiedy słyszałam dziwne imię – wcale nie byłam lepsza – ale to całkiem mnie zaskoczyło. Tym bardziej w tym miejscu, gdzie cisza była tak nieprzenikniona. W mojej rodzinie zawsze dużą wagę przywiązywało się do książek, więc znałam całkiem sporo pozycji. Miałam przy tym okazję przyswoić sobie dość informacji, żeby dowiedzieć się, że silence po łacinie właśnie to oznacza. Cisza.

– Ojej, ty chyba naprawdę nie jesteś w straży zbyt długo, prawda? – zagadnął Silence, widząc moją zagubioną minę. – Więc coś ci podpowiem. Zauważyła, jak tutaj jest cicho? Niepokojące, prawda? – zauważył i uśmiechnął się w odrobinę niepokojący sposób, odsłaniając zęby.

- Silence! – wykrzyknęłam, bo nagle do mnie dotarło. – To twoja robota? Masz dar! – dodałam, chociaż nie byłam pewna czy mnie to cieszy, czy raczej niekoniecznie.

– Dokładnie tak. Naprawdę nie widzisz, że Aro nie tyle jest nami przerażony, co liczy na wzbogacenie kolekcji? Nie wiem, co prawda, na co ja mógłbym się przydać, ale możesz mu powiedzieć, że Pan Ciszy nie zamierza się nigdzie stąd ruszać.

Zacisnęłam usta w wąską linijkę, rozważając jego słowa. Nie chciałam myśleć o Aro źle, zwłaszcza po wszystkim, co dla mnie zrobił, ale to mimo wszystko było w jego stylu. Ale czy gdyby jednak chodziło o przekabacenie rodziny Seana na naszą stronę, czy wtedy nie wysłałby z nami Chelsea? Niemniej musiałam przyznać, że z pewnością miał być zainteresowany umiejętnościami pozostałych.

– Na pewno mu powiem – obiecałam, bo i tak nie miałam mieć innego wyboru, skoro Aro miał dostęp do wszystkich moich myśli. – A co z resztą? Ilu was jest? – zapytałam, zanim zdążyłam dobrze się zastanowić. Speszyłam się. – Przepraszam. Po prostu im szybciej wszystko ustalimy, tym szybciej będziemy mogli się stąd wynieść. Pomyślałam, że skoro chcesz ze mną rozmawiać...

– Nie ujawniłbym ci się, gdybym nie chciał rozmawiać – zapewnił z przekonaniem. Nie wyglądał na złego. – Szczerze powiedziawszy, liczyłem na to, że masz w tej sprawie coś do powiedzenia. W końcu Sean... – Urwał. – Jest nas twoje. Prócz mnie jeszcze Fi – uśmiechnął się w taki sposób, że poczułam się jak intruz i nie miałam wątpliwości, że coś pomiędzy nimi jest – oraz Rosa. Ale ona ostatnio nie jest zbyt rozmowna – dodał.

Poczułam się winna, chociaż nie miałam dowodu na to, że wampir który stracił z mojej winy życie, był partnerem owej Rosy. Tak czy inaczej, powinnam być naprawdę wdzięczna losowi, że to nie miało spowodować większych kłopotów. Być może to było jedynie stanowisko Silence'a, ale miałam nadzieję, że będzie wystarczające, żeby zapewnić jemu, Fi i Rosie spokój.

– Nie uważasz, że nie warto jest żałować tych, którzy są martwi? – Silence musiał zauważyć, że zmarkotniałam, bo próbował mnie pocieszyć. On, obcy, próbował mnie pocieszyć! – Poza tym... – zaczął i chciał zupełnie machinalnie zatknąć mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów, ale to nigdy nie miało być mu dane.

Kiedy tylko się poruszył, wyciągając rękę w moją stronę, spomiędzy drzew wyskoczył jakiś ciemny kształt, rzucając się wprost na Silence'a. Chwilę później usłyszałam przypominający rozrywanie blachy dźwięk, który sprawił, że wyrwał mi się krzyk protestu. Krzyczałam, co przypominało wystrzał w panującej dookoła ciszy, po chwili jednak wrzask zamarł mi na ustach, kiedy rozpoznałam atakującego.

– Fi, biegnijcie! – usłyszałam jeszcze i gdzieś pomiędzy drzewami chyba coś się poruszyło, ale niemal natychmiast zapanowała cisza.

Moje oczy rozszerzyły się. W tym samym momencie pojawiły się płomienie, a moje gardło wypełnił mdlący, słodki zapach palonych kadzideł. Aż zakrztusiłam się powietrzem, tępo wpatrując się w miejsce, gdzie dopiero co stał Silence – teraz już go nie było.

Uniosłam głowę, żeby szklistymi oczami spojrzeć wprost w krwiste tęczówki jego oprawcy. Zaraz po tym odwróciłam się na pięcie i rzuciłam się do biegu.


Demetri

Tak bardzo zły...

Gniew przysłaniał wszystko, odbierając kontrolę. Siedzenie w bezruchu nagle okazało się absolutnie niemożliwe, zupełnie jakby obecność Renesmee była warunkiem mojego spokoju. Ale kiedy poszedłem jej szukać i zobaczyłem ją w towarzystwie tamtego wampira... Cóż, chyba każdy by się zdenerwował prawda? Zwłaszcza, kiedy chodziło o kogoś za kogo chcąc nie chcąc miało się odpowiedzialność. Aro przecież nie wybaczyłby mi, gdyby dziewczynie stała się krzywda, więc oczywiste, że jej pilnowałem – przecież nie wysłał jej z nami po to, żeby zginęła, więc moje decyzje opierały się wyłącznie na tym, czego ten lekko ekscentryczny wampir chciał.

A przynajmniej to uparcie próbowałem sobie wmówić. To, a przy okazji kilka innych rzeczy – na przykład, że wcale nie zależy mi na stojącej dosłownie na wyciągnięcie ręki dziewczynie. Albo że wcale nie mam ochoty wyłupać oczu każdemu, kto chociaż przelotnie na nią spojrzy.

Stała tam, tak bardzo drobna i bezbronna. Łatwo było sobie przypomnieć, jak kilka tygodni wcześniej została zaatakowana przez innego wampira, który bynajmniej nie miał wobec niej dobrych zamiarów. A jednak stała teraz z obcym, swobodnie rozmawiając i nie zdając sobie chyba sprawy z tego, jak bardzo atrakcyjna dla przedstawicieli mojego gatunku jest. Nie rozumiała, że wampirom nie wolno ufać? Nie widziała, jak ten nieśmiertelny na nią patrzy, uważnie mierząc wzrokiem jej smukłą sylwetkę i że właściwie nie odrywa wzroku od jej twarzy? Być może zaczynałem popadać w paranoję, ale tak to właśnie wydawało się wyglądać.

Właśnie wtedy spróbował jej dotknąć – bez żadnego protestu, ale i bez wcześniejszego przyzwolenia. W tamtym momencie aż zagotowało się we mnie, a przed oczami stanął mi tamten idiota, który próbował skrzywdzić to kruche stworzenie właściwie na moich oczach. W jednej chwili nawet najbardziej prosty gest wydawał mi się atakiem, moje ciało zaś zareagowało automatycznie. Ani mi się waż!, przeszło mi przez myśl i zanim się obejrzałem, dopadałem już tego cholernego nieśmiertelnego, który śmiał w ogóle podnieść na tę dziewczynę rękę.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Gniew przysłaniał wszystko, ale pozwolił mi z największą precyzją zrobić to, czego w tym momencie najbardziej pragnąłem. Z nabytą przez lata wprawą, jednym szybkim ruchem, oderwałem wykrzykującą coś głowę. Usłyszałem krzyk, ale raczej nie brzmiał na męski, to zresztą nie miało w tym momencie żadnego znaczenia. Jeszcze nie skończyłem i dopiero w momencie, kiedy rozczłonkowane ciało zajęło się płomieniami, mogłem szczerze stwierdzić, że poczułem ulgę.

Z tym, że chyba byłem w swoich uczuciach odosobniony. Kiedy uniosłem głowę, żeby spojrzeć na Renesmee, poczucie odczuwanego od jakiegoś czasu triumfu momentalnie przygasło. Stała tam, blada i drżąca, wpatrując się we mnie tymi swoimi wielkimi, czekoladowymi oczami. Wyglądała jakby zaraz miała zemdleć, chociaż jakimś cudem wciąż trzymała się na nogach. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, strachem i czymś, co dostrzegłem u niej po raz pierwszy, ale bez trudu rozpoznałem – z nienawiścią.

Coś poruszyło się pomiędzy drzewami. Wyczułem woń wampira, może dwóch – prawdopodobnie wspominane towarzyszki tego, co teraz było jedynie tlącym się ogniskiem – ale prawie nie zwróciłem na to uwagi. Dziewczyna też musiała to usłyszeć, bo wzdrygnęła się i jakby otrząsnęła, ale to wcale nie było dobre. Patrzyła na mnie jeszcze przez moment, a potem zdołała ruszyć się z miejsca i zanim się obejrzałem, odwróciła się na pięcie i zniknęła pomiędzy drzewami.

– Renesmee...? – Odzyskałem głos zdecydowanie zbyt późno. – Cholera jasna, wracaj tutaj! – zawołałem za nią, bo ostatnim na co miałem ochotę, było szukanie jej w tym cholernym lesie. Przecież to dziewczę przyciągało kłopoty niczym magnes! – Udręka – skrzywiłem się, ale pośpiesznie ruszyłem za dziewczyną w pogoń, żeby nie zgubić jej tropu na wciąż wilgotniej po deszczu ściółce.

O co właściwie jej chodziło? Nawet jeśli postąpiłem pochopnie, a widok nie był najprzyjemniejszym w jej życiu, przecież nie musiała od razu reagować w ten sposób! Chciałem jej pomóc, w dość specyficzny sposób, ale mimo wszystko... Co złego było w tym, że chciałem, żeby była bezpieczna? Nie rozumiałem skąd bierze się to pragnienie, ale naprawdę tego chciałem. Nie dlatego, że taki padł rozkaz, ale również sam z siebie – w innym wypadku nie uratowałbym jej już pierwszego dnia. Być może właśnie o to chodziło: o to, że skoro już raz zadbałem o jej życie, czułem się teraz za nią odpowiedzialny. Nie byłoby to najbardziej wymarzone połączenie, ale pal to licho!

Nie byłem pewien dokąd biegnę, ale Renesmee też raczej tego nie wiedziała. Wszystkie drzewa wyglądały na dokładnie takie same, ale mimochodem zauważyłem, że teren nieznacznie zaczyna piąć się w górę. Dla wampira nie było to żadne utrudnienie, dla hybrydy zresztą chyba również nie, bo wciąż musiała mnie wyprzedzać o dość znaczną odległość. Była szybka, nawet bardzo; nigdy nie byłem wybitnym biegaczem, ale nie można było określić moich zdolności mianem „marnych", dlatego umiejętności Renesmee były godne pochwały. Nie miałem absolutnej pewności, ale tę cechę musiała chyba odziedziczyć po ojcu, chociaż nigdy nie miałem okazji poznać Edwarda na tyle dobrze, żeby tę teorię potwierdzić albo obalić.

Wiedziałem za to jedno: dziewczyna o płomiennych włosach bez wątpienia była wyjątkowa, chociaż wciąż nie miałem pojęcia, co to mogło oznaczać dla mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro